Lourdes/Dzień czwarty/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ CZWARTY.
I.

Marya w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej, spędziła cały dzisiejszy ranek, siedząc w łóżku, z plecami opartemi o poduszki. Całą noc przepędziwszy w grocie, nie chciała tam wracać aż na po południową procesyę. Gdy pani de Jonquière zbliżyła się ku niej, chcąc poprawić osuwające się poduszki, zapytała:
— Jaki dzień mamy dzisiaj?...
— Poniedziałek, moja kochaneczko.
— Ach prawda! Ale tutaj traci się rachubę dni, żyjemy w tak odmiennych warunkach!... Wreszcie, może ze szczęścia zapominam o wszystkiem. Dzisiaj będę uleczoną z łaski N. Panny!...
Uśmiechała się z lubą błogością, rozmarzona, chociaż niby przytomna; oczy jej wszakże zdawały się nie dostrzegać świata zewnętrznego, zapatrzone były gdzieś w dal niezgłębioną, a dla Maryi jednej dostępną; miała ona pewność, że nadzieja uzdrowienia stanie się rzeczywistością.
Sala świętej Honoraty, prawie zupełnie była pustą, chore udały się do groty, jedna tylko pani Vêtu pozostała, dogorywając w cierpieniach swej choroby. Marya nie widziała nawet tej nieszczęsnej, konającej tuż obok na sąsiedniem łóżku, tak szczęśliwą się czuła szczęściem swem wewnętrznem. W cichej i pustej sali otworzono teraz okna, wychodzące na podwórze, a słońce poranne zalewało ją szerokim, wesołym promieniem, w którym unosiły się tumany złotych pyłków, igrających w światłości; słońce padało na łóżko Maryi, sięgając aż do bladych jej rączek złożonych na prześcieradle. Jakże odmienny widok przedstawiała teraz ta sala, tak pełna łóżek i rzuconego na podłogę barłogu, na których noc całą wiły się w męczarniach, zaduchu i ciasnocie najstraszniejsze ludzkie niemoce a teraz cicha, przestrona, rozweselona słońcem, odświeżona porannym powiewem!
— Maryo moja droga — rzekła z macierzyńską czułością pani de Jonquière — dla czego nie próbujesz zasnąć, musisz być zmęczona po całonocnej modlitwie w grocie.
Marya spojrzała na mówiącą z wielkiem zdziwieniem, w uniesieniu bowiem swojem nie czuła zmęczenia, nie czuła swego ciała.
— Ale ja wcale nie czuję zmęczenia, wcale nie jestem śpiąca... Spać! ależ zbyt smutno byłoby zasypiać i nie módz myśleć i radować się szczęściem, które mnie dziś oczekuje! Ja dziś będę uzdrowiona...
Pani de Jonquière roześmiała się wesoło i spytała:
— Więc dla czegóż nie chciałaś, by cię zawieziono do groty?... Będzie ci nudno tak cały dzień siedzieć w łóżku między pustemi ścianami.
— O ja nie jestem sama! Ona jest przy mnie, czuję Jej obecność!
I złożyła ręce, z ekstazą wpatrując się w swoje marzenie. Mówiła wszakże głośno:
— Dzisiejszej nocy widziałam Ją wyraźnie: skłoniła ku mnie głowę i raczyła się uśmiechnąć. Zrozumiałam i usłyszałam Jej słowa, chociaż ust nie otworzyła. Tak, dzisiaj o godzinie czwartej, w chwili, gdy przechodzić będzie procesya i gdy ujrzę niesiony Przenajświętszy Sakrament, będę uzdrowioną.
Pani de Jonquière patrzała na Maryę z pewną obawą i słowa jej biorąc za nieprzytomne, gorączkowe bredzenie, chciała ją uspokoić. Lecz chora, spostrzegłszy to, rzekła:
— Nie, nie, nie jestem bardziej chora, czekam tylko stać się mającego cudu... A że nie chciałam iść z innymi dziś do groty, to rzecz bardzo prosta: Ona sama naznaczyła godzinę, łaskę swoją okaże mi o godzinie czwartej...
I dodała ciszej:
— O wpół do czwartej Piotr przyjdzie mnie zabrać i zawiezie do groty... W pół godziny później będę zdrową, zupełnie zdrową...
Słońce zwolna dobiegało aż do jej ramion, uwydatniając chorobliwą przezroczystość jej ciała, a pysznie piękne jej jasne włosy rozsypały się dookoła głowy, tworząc złocistą, promienną aureolę. Śpiew ptaszka rozległ się na podwórzu i dźwiękiem swym napełnił i rozweselił spokojną ciszę sali. Jakieś dziecko musiało się bawić gdzieś w pobliżu okien, półgłośne bowiem jego śmiechy, dolatywały chwilami donośnie, wśród ciepłego, porannego powietrza.
— Cóż zrobić... — rzekła po chwili pani de Jonquière — nie śpij, kiedy spać ci się nie chce, tylko staraj się uspokoić, byś chociaż trochę wypoczęła.
Na sąsiedniem łóżku pani Vêtu konała. Nie zawieziono jej do groty, z obawy by nie zmarła w drodze. Od jakiegoś czasu leżała z zamkniętemi oczami a pochylona nad nią siostra Hyacynta, skinieniem głowy przywołała panią Desagneaux, by jej powiedzieć, że stan chorej się pogorszył. Pochyliły się wspólnie nad umierającą i z trwogą śledziły wyraz jej twarzy. Żółta cera pociemniała jeszcze, stała się błotnistą; oczy miała wpadnięte a usta zwężone; jęczała zcicha a jęk zamieniał się powoli w śmiertelne chrapanie; oddech jej był słaby, lecz zatruwającej woni; rak toczący jej wnętrzności ostatnie czynił w nich spustoszenia. Nagle, rozwarła powieki i przestraszyła się, ujrzawszy te dwie twarze nad sobą pochylone. Czyż miała umierać, zaraz umierać, że tak patrzono na nią uważnie?... Bezdenny smutek odbił się w jej oczach, zrozpaczona żałość za zniknąć mającem życiem. Nie był to bunt, siły bowiem już nie miała na żadne gwałtowne objawy uczuć, lecz ogarniając myślą lata przeżyte, bolała nad znikomością swego końca; żegnała swój sklepik na ludnej i ciasnej uliczce w Paryżu, żegnała swoje przyzwyczajenia, swego męża; czyż warto było rozstawać się z tem wszystkiem, by napróżno przedsiębrać podróż tak daleką i umierać opuszczoną od swoich! A ileż przecierpiała w czasie tej podróży, ileż się namodliła dniem i nocą, nie zyskawszy posłuchania. Musi więc umierać, ginąć, podczas gdy tyle innych zostało zbawionych, cudem odzyskując zdrowie!
Zabełkotała niewyraźnie:
— Ach jakże cierpię, jakże cierpię! Błagam zróbcie co, pomóżcie mi, abym nie cierpiała tak bardzo!...
Ładna, biała buzia pani Desagneaux wyrażała trwożne współczucie. Nie była ona przyzwyczajoną patrzeć na konających, mówiła, że chętnie oddałaby połowę swego serca, byle uratować tę nieszczęśliwą kobietę. Odprowadziwszy na bok siostrę Hyacyntę, wzruszoną do łez, chociaż oddawna pielęgnowała chorych i konających, pani Desagneaux rozpytywała jej, czy naprawdę niema żadnego już ratunku? Czyż nie można jej ulżyć? Wszak umierająca błagała o ulgę. Właśnie dzisiejszego ranka, dwie godziny temu, chora przyjęła Świętą komunię z rąk księdza Judaine. Otrzymała więc całą pomoc nieba a wszak na tę jedną liczyć tylko mogła, bo ludzie oddawna zrzekli się nieść jej ratunek.
— Nie, nie! musimy jej coś pomódz! — wołała pani Desagneaux, potrząsając swą główką o płowej, kędzierzawej czuprynie.
Pobiegła do pani de Jonquière, która siedziała przy łóżku Maryi.
— Czy pani słyszy jak ta nieszczęśliwa jęczy? Siostra Hyacynta powiada, że zaledwie parę godzin przeżyć jeszcze może. Ale czyż możemy dozwolić, by się męczyła tak srodze?... Przecież są różne środki uspakajające. Wszak mamy z sobą doktora, dlaczegóż nie spróbować zasięgnąć jego rady?
— Zapewne — odpowiedziała pani dyrektorka. — Przywołajmy go natychmiast.
Nie miano zwyczaju myślenia o doktorze. Panie te przypominały sobie o nim dopiero w ostateczności, gdy która z ich chorych konała i wyła z dokuczającego jej bólu.
Siostra Hyacynta sama zadziwiła się sobie, że nie pomyślała o sprowadzeniu doktora Ferrand, będącego tuż obok w sąsiednim pokoju. Zapytała też teraz:
— Jeżeli pani sobie życzy, mogę pójść po doktora.
— Idź, idź kochana siostro, i sprowadź go jaknajprędzej!
Po odejściu zakonnicy, pani de Jonquière z pomocą pani Desagneaux, uniosła głowę umierającej, przypuszczając, że ulżyć jej tem zdoła. Dwie te panie były dziś w sali same, inne damy szpitalne wyszły na nabożeństwo, lub dla użycia trochę swobody na świeżem powietrzu. Wśród ciszy wielkiej sali szpitalnej, pełnej teraz ożywczych słonecznych promieni, rozlegało się tylko chrapanie konającej, lub dolatywał dźwięczny śmiech niewidzialnego dziecka.
— Co ta Zosia tak hałasuje? — rzekła z pewną niecierpliwością dyrektorka, zdenerwowana niemiłą katastrofą śmierci, która zdawała się być nieuniknioną.
Pośpiesznemi kroki poszła w głąb sali, zkąd teraz dolatywał śmiech dziecka. Bawiła się tam rzeczywiście Zosia Couteau, ta dziewczynka cudem uleczona roku zeszłego; siedziała na ziemi i pomimo, że miała już lat czternaście, zajętą była robieniem lalek z nagromadzonych przed sobą gałganków. Mówiła do lalki, i tak była rozbawioną i szczęśliwą, że śmiała się z zadowolenia.
— Moja panno, trzymaj się prosto! — powtarzała Zosia. — Potańcuj trochę! zobaczę czy umiesz tańczyć polkę. Raz, dwa, raz, dwa! Tańcujże, obracaj się a teraz pocałuj kogo zechcesz!
Wtem nadeszła pani de Jonquière.
— Moje dziecko, nie baw się tak głośno, mamy kogoś bardzo chorego, umierającego...
— Przepraszam panią bardzo... Ale ja nic o tem nie wiedziałam.
Spoważniała, wstała z ziemi, lecz zatrzymała w ręku lalkę, z którą dopiero co się bawiła.
— Czy ta chora pani umrze? — spytała Zosia.
— Sądzę że tak, zapewne umrze.
Zosia zamilkła i poszedłszy za dyrektorką, usiadła na łóżku, stojącem tuż w pobliżu pani Vêtu; szeroko rozwartemi oczami, z wielką ciekawością, bez najmniejszej obawy, wpatrzyła się w konającą. Pani Desagneaux niecierpliwiła się, oczekując dotychczas napróżno doktora, Marya zaś pogrążona w ekstazie, opłynięta słońcem, była wciąż jakby obcą i nic niewiedzącą z tego, co się działo dokoła; z uniesieniem rozkoszy wyczekiwała obiecanego cudu.
Siostra Hyacynta nie zastała doktora Ferrand w przeznaczonym dla niego pokoju koło składu z bielizną, szukała go więc po całym domu. Od czasu swego przybycia do Lourdes, doktór Ferrand z niezadowoleniem widział i wydziwić się temu nie mógł, że damy szpitalne i zakonnice przywołują go do chorych dopiero w ostatniej chwili, gdy wszelka pomoc lekarska staje się bezskuteczną. Podręczna apteczka, którą z sobą przywiózł, okazywała się zupełnie bezużyteczną; mówiono mu, iż nie warto rozpoczynać jakiejkolwiek kuracyi, za pomocą środków leczniczych, chorzy bowiem tutaj przyjeżdżający, oczekują powrotu zdrowia jedynie za pośrednictwem nieba, uzdrowienie spływa na nich raptownie, cudem; zaledwie rozdał chorym trochę opium, chcąc przynieść ulgę zbyt gwałtownym ich bólom. Z osłupieniem prawdziwem, patrzał na wizytę doktora Bonamy w szpitalu. Towarzyszył mu w przechadzce po salach szpitalnych; doktór Bonamy nie badał i nie pytał się chorych, interesując się wyłącznie tymi, którzy, uzdrowienie swe znalazłszy przy źródle w grocie, pośpieszyli się stawić w biurze doktora, prosząc o wydanie im przynależnego, stwierdzającego i poświadczającego dokumentu.
Jedna z chorych w sali świętej Honoraty dotkniętą była trzema chorobami; dotychczas N. Panna uleczyła ją tylko z jednej dolegliwości, doktór Bonamy nie dziwił się i spokojnie utrzymywał, że jest to dopiero początek uzdrowienia, które niezawodnie odtąd rozwijać się będzie aż do zupełnego odzyskania zdrowia. Czyż to chwilowe polepszenie, nie było widoczną łaską nieba? Co zaś niebo rozpoczęło, tego niewątpliwie dopełni. W mowie jego powtarzały się wciąż słowa: „jest początek polepszenia, teraz trzeba tylko trochę cierpliwości“.
Doktór Bonamy lękał się dam szpitalnych i wymijał je o ile możności, one zaś, korzystając z jego obecności w sali, pragnęły mu przedstawić i polecić tę lub inną chorą, wyliczając zadziwiające symptomaty jej niemocy. Każda z tych dam siliła się, by go przekonać, że w jej właśnie oddziale znajdują się chore wyjątkowe, cierpiące na straszne i nieznane dotychczas dolegliwości. Jedna z dyrektorek zatrzymywała go, ciągnąc za rękaw, by ją upewnił, czy naprawdę jedna z jej chorych dotkniętą jest trądem. Inna opisywała mu zadziwiający okaz: była nim młoda dziewczyna z łuską ryby na plecach. Jeszcze inna szeptała mu do ucha szczegóły okropnej choroby pewnej mężatki, ukrywającej swe arystokratyczne nazwisko. Doktór Bonamy wyślizgiwał się tym paniom jak mógł najzręczniej, nie oglądając żadnej chorej, lecz obiecując, że przyjdzie później, gdy tylko czas mu pozwoli. Zaufanym zaś zwierzał się, iż gdyby chciał być posłusznym woli dam szpitalnych, to całemi dniami byłby zmuszony dawać rady, niemające żadnej racyi ani doniosłości, ze względu, iż chorzy nie do niego, lecz do N. Panny przybyli, i nie na poradę, lecz na wymodlenie uzdrowienia. Wtem, zatrzymał się raptownie przed jedną z kobiet cudem uzdrowioną i, skinąwszy na doktora Ferrand, rzekł z przekonaniem:
— Jest to okaz uzdrowienia niezwykle interesujący!
I osłupiały z zadziwienia doktór Ferrand, musiał wysłuchać szczegółów choroby, jaką przywiozła z sobą chora, uleczona cudem, po pierwszem zanurzeniu w źródle.
Siostra Hyacynta szukała po całym domu doktora Ferrand, nareszcie spotkała księdza Judaine, który jej powiedział, że doktór został w tej chwili właśnie zawezwany do sali małżeństw. Czwarty już raz wzywano go tam do brata Izydora, cierpiącego prawdziwe katusze. Doktór, nie znajdując środka na jego męczarnię, dawał mu wielkiemi dozami opium, brat Izydor błagał go, by dano mu coś uspakajającego, aby mógł iść z innymi do groty, gdzie nie był od wczoraj. Bóle wszakże wciąż się tylko wzmagały i wpadał w omdlenie.
Gdy weszła tutaj siostra Hyacynta, zastała doktora, siedzącego przy wezgłowiu łóżka młodego misyonarza.
— Panie Ferrand, chodź pan do sali św. Honoraty, gdzie mamy konającą.
Uśmiechnął się do niej przyjaźnie, widok siostry Hyacynty działał na niego dziwnie pokrzepiająco.
— Zaraz idę. Lecz pozwól, siostro, bym jeszcze chwileczkę tutaj pozostał, chciałbym ocucić tego nieszczęśliwego.
Czekając, chciała być zarazem pomocną. Słońce zaglądało i tutaj przez trzy otwarte okna parterowe, wychodzące na wiązki ogródek. W wielkiej tej sali prócz brata Izydora, był tylko pan Sabathier; nie poszedł do groty, chcąc wypocząć trochę a pani Sabathier, korzystając z chwili, wyszła na miasto, by nakupić medalików, koronek i obrazków, które pragnęła zawieźć do Paryża w prezencie swoim znajomym. Pan Sabathier siedział na pościeli z plecami wspartemi o poduszki a w palcach przesuwał paciorki odmawianej koronki; nie modlił się teraz, lecz szeptał słowa machinalnie, z oczami utkwionemi w brata Izydora, którego ataki przejmowały go współczuciem, interesował się niemi w najwyższym stopniu.
— Ach, siostro Hyacynto — odezwał się pan Sabathier — wierzaj mi, że podziwiam tego męczennika. Wczoraj miałem chwilę zniechęcenia i niedowierzania względem N. Panny, która nie chce mnie wysłuchać i uzdrowić, chociaż od lat siedmiu nie przestaję Jej błagać o tę łaskę; lecz widok cierpliwości, z jaką znosi ten męczennik swoje katusze, zawstydził mnie i znów nabrałem wiary... Nie możesz sobie wyobrazić, siostro, ile on cierpi a gdy wreszcie dostanie się do groty, oczy jego palić się zdają niezłomną nadzieją... Tak, przedstawia on przykład budujący a zarazem wspaniale piękny. Przypomina mi on jeden z obrazów szkoły włoskiej, nieznanego mistrza, który podziwiałem niejednokrotnie w galeryi Luwru; z niezrównaną doskonałością artysta, pochwycił tam głowę mnicha, promieniejącego świętością, skutkiem siły swej wiary.
Schorzały, w poczet ubogich jadących do Lourdes zapisujący się dobrowolnie, były profesor, zdradzał się tak o chwila z posiadanem wyższem wykształceniem a jakkolwiek, skutkiem choroby, życie miał zmarnowane, pragnął wzruszyć niebo dziecięcą swą ufnością w jego władzę. Mówił już tylko o sobie, powstrzymawszy się w poprzednim zwrocie rozmowy, utrzymywał z energią, że pomimo siedmiu nadaremnych podróży do Lourdes, wiary nie stracił:
— Przecież mam jeszcze przed sobą całe dzisiejsze popołudnie, ponieważ jutro dopiero ztąd wyjeżdżamy. Woda w łazience jest bardzo zimna, lecz poproszę, by mnie jeszcze raz zanurzono; od rana modlę się i błagam o uzyskanie przebaczenia za wczorajsze moje zwątpienie... Siostro, wszak prawda, że N. Pannie chwila jedna wystarcza, by uleczyć najbardziej nawet chore swe dziecko?... Niechajże się stanie według Jej woli i niechaj Jej imię będzie pochwalone!
Znów mówił „Ojcze nasz“ i „Zdrowaś“ przesuwając paciorki trzymanej w rękach koronki; powieki przymknął a obrzękła twarz jego przybrała wyraz zdziecinnienia, które coraz jawniej opanowywało tego człowieka odciętego od reszty swego dotychczasowego świata.
Doktór Ferrand przywołał do siebie Martę, zrozpaczoną siostrę brata Izydora. Stała ona w pobliżu łóżka, z opuszczonemi rękoma, zapatrzona w ukochanego a tak bardzo cierpiącego brata; znosiła swój smutek bez jednej łzy, z poddaniem się, właściwem prostym i ograniczonym naturom. Jak pies, przywiązany do swego pana, powlokła się za bratem do Lourdes; wydała na tę podróż drobne swe oszczędności a oto teraz widzi, że wszystko napróżno. Gdy doktór, przywoławszy ją, polecił, by uniosła chorego, rozjaśniła się nieco twarz Marty, tak dalece była ona spragnioną, być bratu w czemkolwiek pożyteczną. Twarz jej brzydka, ponura i piegowata, wypiękniała pod wrażeniem doznawanego uczucia.
— Trzymaj go, Marto, a ja spróbuję, by przełknął lekarstwo.
Uniosła brata a doktór Ferrand, podważywszy mu zęby łyżeczką, wpuścił mu do ust kilka kropel jakiegoś kordyału. Chory natychmiast niemal otworzył oczy i odetchnął głęboko. Był teraz nieco uspokojony, opium działało, kojąc ból, który mu dokuczał w prawym boku, jakby mu kto przykładał rozpalone żelazo. Brata Izydora tak bardzo znękała choroba, że gdy chciał mówić, trzeba było ucho do ust jego nachylać, nie miał bowiem siły głosu wydobyć...
Z jego, ledwie że dostrzedz się dającego ruchu głowy, Ferrand zrozumiał, iż chory chce mu coś powiedzieć.
— Pan jesteś doktorem? Daj mi pan możność, abym mógł być dziś po południu przed grotą... Pewien jestem, że jeżeli dziś modlić się tam będę, to Najświętsza Panna raczy mnie uzdrowić.
— Ale bądź spokojny, bracie Izydorze, będziesz razem z innymi przed grotą. Czyż nie czujesz się już lepiej?...
— O tak! jest mi lepiej, ale nie jestem zdrowszy... Wiem dobrze co mi dokucza... widziałem śmierć kilku braci zmarłych na tę samą chorobę... pospolitą jest ona w Senegalu. Jak wątroba zacznie boleć i potworzą się wrzody aż na zewnątrz, to już niema ratunku. Następują wtedy bezustanne poty, gorączka i nieprzytomność... tylko Matka Boska może mnie uleczyć, niechaj paluszkiem swoim skinie a choroba pierzchnie natychmiast.... Błagam was tu obecnych, dopilnujcie, by zaniesiono mnie do groty nawet w razie, gdybym stracił przytomność!...
Siostra Hyacynta pochyliła się nad nim:
— Bądź spokojny, drogi bracie! Zaniosą cię do groty zaraz po południu i my wszyscy modlić się będziemy o twoje uzdrowienie.
Nareszcie mogła zabrać z sobą na górę doktora Ferrand; szła szybko, lękając się, czy nie zapóźno przyjdą. Los brata Izydora wzruszył bardzo, wypytywała się doktora, czy naprawdę nie było już żadnej nadziei. Lecz ten uczynił wymowny ruch na znak, że śmierć trzyma już swoją zdobycz. Szaleństwem było odbywać uciążliwą podróż do Lourdes w tak groźnej chorobie.
Lecz powstrzymał swe dalsze słowa i rzekł z uśmiechem:
— Przepraszam cię, moja siostro. Ale byłem i jestem niedowiarkiem.
Ona również z uśmiechem spojrzała na niego łagodnie i pobłażliwie, jak dobra i wierna przyjaciółka, która potrafi być wyrozumiałą względem swych blizkich.
— O nie gniewam się! Znam pana dobrze, więc wiem dokładnie, że chociaż nie jesteś wierzącym, jesteś w zamian poczciwym i zacnym człowiekiem... My mamy do czynienia z tylu i tak różnymi ludźmi, że nie gorszymy się nierozważnie wyrzeczonemi słowy; za wiele zabiera to czasu.
Na górze, w sali świętej Honoraty, zastali panią Vêtu jęczącą w straszliwych męczarniach. Pani de Jonquière i pani Desagneaux pobladły z przerażenia, tak strasznym się im wydawał ten jęk bezustanny. Rozpytywały się doktora, jak znajduje stan chorej?... wzruszył lekko ramionami i rzekł z prostotą: że jest stracona, żyć może co najwyżej parę godzin, prawdopodobnie zaś skona znacznie prędzej. Zaradzić złemu było niepodobna; mógł co najwyżej dać jej lekarstwo uspakajające, które działając odurzająco, zmniejszy nieco przedśmiertne jej bóle. Chora patrzała na niego, była bowiem zupełnie przytomna, z posłuszeństwem przyjmowała dawane lekarstwa. Tak jak inni chorzy, pragnęła ona przedewszystkiem módz być zaniesioną do groty.
Zaczęła wyrażać to gorące swoje życzenie, lecz mówiła jak dziecko lękające się, iż nie otrzyma czego żąda.
— Do groty... chcę do groty...
— Niedługo tam pójdziemy — rzekła siostra Hyacynta — przyrzekam, że panią tam zabierzemy, tylko proszę się uspokoić. Niech pani się stara zasnąć, aby trochę sił zyskać.
Pod działaniem lekarstw, chora poczęła drzemać; pani de Jonquière zawezwała panią Desagneaux do pomocy, nie mogła się bowiem dorachować bielizny, brakowało kilku szpitalnych serwet. Poszły więc razem na drugi koniec sali i zajęły się liczeniem. Zosia siedziała na łóżku w pobliżu chorej i nie spuszczała z niej oczu. Położyła lalkę na kolanach i czekała spokojnie, by ta pani umarła, bo powiedziano jej, że umrze.
Siostra Hyacynta została przy umierającej; nie chcąc siedzieć z założonemi rękoma, nawlekła igłę i cerowała stanik jednej z chorych, obejrzawszy go bowiem, spostrzegła, iż ze starości poprzecierał się na łokciach.
— Pan trochę poczeka tutaj z nami?... — zapytała się doktora.
Stał on przy chorej i śledził działanie lekarstwa.
— Tak, tak, zostanę... Ona może umrzeć lada chwila. Lękam się krwotoku.
Mówiąc, to podniósł głowę i teraz dopiero spostrzegł Maryę na sąsiedniem łóżku; zniżonym głosem zapytał się zakonnicy:
— Czy ona zdrowsza? Czy doznała jakiej ulgi?...
— Nie, nie jeszcze. Modlimy się za nią szczerze, pragnąc, by została uleczoną... Taka młoda, ujmująca a taka nieszczęśliwa! Patrz pan, jaka ona jest śliczna teraz! Wygląda jak święta na obrazku; cała w słońcu z oczami zatopionemi w ekstazie a złociste jej włosy opromieniają młodą jej twarz wspaniałą aureolą.
Ferrand patrzył na Maryę z wielkiem zajęciem. Zadziwiała go ona siłą swego religijnego uniesienia; zdawało się, że nie wie, nie słyszy i nie widzi, co działo się tuż obok jej łóżka; zamodlona i szczęśliwa wewnętrzną swą radością, żyła obecnie tylko życiem wewnętrznem, zapatrzonem we własne głębiny.
— Ona będzie uleczoną — szepnął Ferrand sam do siebie rodzajem przepowiedni — Tak, ona wyzdrowieje.
Co rzekłszy, zbliżył się do siostry Hyacynty, siedzącej z robotą przy otwartem oknie, przez które napływało ciepłe powietrze z podwórza. Słońce dostawało się do sali cienkim już tylko promieniem, padającym wprost na biały, skrzydlaty kapelusz zakonnicy, złocąc zarazem biały jej fartuch. Doktór wsparł się plecami o żelazny pręt okna i patrzał na szyjącą.
— Czy wiesz, siostro, że ta podróż do Lourdes, na którą się zgodziłem, chcąc oddać usługę jednemu z moich przyjaciół, stanie się jednem z najprzyjemniejszych wspomnień mego życia?
Nie zrozumiała i zapytała naiwnie:
— Jakim sposobem?...
— Bo ciebie, droga siostro, na nowo odnalazłem, jestem z tobą i pomagam ci trochę przy pielęgnowaniu chorych. Nie uwierzysz, moja siostro, ile mam dla ciebie wdzięczności, przyjaźni i szacunku.
Podniosła twarz ku mówiącemu i patrząc prosto w oczy, zaczęła z niego żartować z całą zwykłą sobie swobodą. Śliczną była z figlarną tą minką. Cera jej biała i czysta jak lilia, uwydatniała piękny rysunek drobnych jej i wesołych usteczek a ładne niebieskie oczy zawsze były uśmiechnięte. Szczupła była i gibka; piersi prawie nie miała, czyniła ona wrażenie niewinnej, nieskalanej istoty, żyjącej tylko dla niesienia pomocy cierpiącym.
— Więc pan mnie lubi do tego stopnia?... Dlaczego?...
— Dlaczego ja ciebie tak bardzo lubię, moja siostro?... Bo jesteś najlepszą z istot ludzkich, bo przynosisz ludziom pocieszenie i prawdziwe braterstwo. Dotychczas w życiu nie miałem głębszego uczucia nad to, które względem ciebie odczuwam a gdy mi bardzo jest ciężko, gdy potrzebuję pocieszenia, myślę wtedy o tobie, siostro. Czyż nie zachowałaś w pamięci tego całego miesiąca wspólnie przeżytego w mojej biednej, studenckiej izdebce, gdy byłem tak bardzo chory a ty byłaś dla mnie tak bardzo dobrą?...
— Ależ owszem, pamiętam, wybornie pamiętam. Nawet mogę powiedzieć, że nie miałam nigdy tak miłego chorego. Wszystko, co panu podawałam piłeś a gdy zmieniłam panu bieliznę i ułożyłam do snu, nie ruszyłeś się z miejsca, dopóki nie otrzymałeś odemnie pozwolenia.
Poruszając te wspomnienia, patrzała na niego ze słodkim uśmiechem. Doktór Ferrand był bardzo urodziwy, wysoki; oczy miał rzadkiej piękności, nos zgrabny chociaż duży, usta czerwone, wąsy czarne, był w całej pełni urody i młodości. Lecz ona nie widziała tych zalet, szczęśliwą się czuła, patrząc na niego a przyjaźń, którą je okazywał, do łez ją wzruszała.
— Tak, moja siostro, byłbym umarł, gdyby nie ty. Uratowałaś mnie od śmierci.
W miarę jak rozmawiali, patrząc na siebie wesoło i przyjaźnie, budziły się w ich umyśle wspomnienia, odnoszące się do owego miesiąca razem spędzonego. Nie słyszeli już teraz śmiertelnego chrapania pani Vêtu, nie widzieli sali szpitalnej i łóżek w nieładzie pośród niej stojących, nie raziła ich sama sala, podobna do ambulansu, skleconego naprędce skutkiem jakiejś wielkiej katastrofy publicznej. Myślą przebywali w małej izdebce na najwyższem piętrze starego domu, na wązkiej uliczce paryzkiego przedmieścia; do izdebki tej światło i powietrze dochodziło przez maleńkie okienko, wychodzące na ocean dachów miejskich. Przebywali tam sami, on powalony gorączką, ona jak anioł pocieszenia, nielękająca się niczego, byle nieść pomoc i opiekę; przybyła do niego wprost ze swego klasztoru, odrazu przyjacielska i koleżeńska dla biednego chorego. Przywykła ona pielęgnować chore kobiety, dzieci i mężczyzn, jak los zrządził, zawsze wesoła, spokojna i szczęśliwa, byle mieć zajęcie i nieść ulgę cierpieniu; była to istota rzeczywiście anielska, zapominająca o człowieczej swej naturze, nie wiedząca nawet, że jest kobietą. On również nie zdawał sobie sprawy, że mogła ona być kobietą, wiedział tylko, iż ma rączki miłe, głos pieszczotliwy, obejście się dobroczynne; było w niej coś macierzyńskiego a zarazem siostrzanego. Przez trzy tygodnie doglądała go i pielęgnowała, jakby maleńkiem był dzieckiem, podnosiła go z łóżka, przebierała, kładła napowrót, oddając mu najskrytsze i najmizerniejsze posługi bez wstrętu i bez fałszywej wstydliwości, nie myśleli nawet o tem w czystości swego stosunku, zawiązanego skutkiem cierpienia i miłosierdzia. Było to oś dziejącego się ponad życiem zwyczajnem. Gdy zaczął wracać do zdrowia byli z sobą swobodni, jak starzy towarzysze, chętnie lubiący rozmawiać i śmiać się wspólnie, ze szczerą wesołością. Czuwała jeszcze nad nim, łajała go i dawała mu klapsy, gdy ręce wysuwał z pod kołdry. Widział ją często pochyloną nad miednicą i piorącą jaką sztukę jego bielizny, wiedziała bowiem, że jest on bardzo ubogi, i niema na zapłacenie praczki. Nigdy nikt nie odwiedzał ich, byli więc sami, jakby o tysiące mil od reszty świata, miło i dobrze było im razem w tej ciszy, którą przerywała wesołość ich wzajemna a tak właściwa ich młodości.
— Czy pamiętasz, siostro, ten dzień, w którym po raz pierwszy spróbowałem chodzić?,.. Pomogłaś mi a raczej ubrałaś mnie sama i podtrzymywałaś, gdym stanął i plątał nogami, oduczywszy się posługiwać niemi... Czy pamiętasz, ile było z tego śmiechu?...
— Tak, tak, pamiętam. Cieszyłam się niezmiernie, że choroba ustąpiła; czułam, że jesteś już pan ocalony.
— Albo ten dzień, w którym, wróciwszy z miasta, przyniosłaś mi, siostro, wisien w torebce... Widzę nas oboje... ja siedziałem oparty o poduszki, ty, siostro, przysunęłaś krzesło swoje tuż do mego łóżka i rozwinęłaś między nami biały, wielki papier, w którym były wiśnie. Powiedziałem, że ich nie dotknę nawet, jeżeli nie zechcesz jeść razem ze mną... Więc braliśmy razem każde po jednej wiśni i jedliśmy, dopóki nic już nie zostało na papierze... Nigdy nie jadłem wisien tak smacznych...
— Tak, tak, bardzo były smaczne... Ale to samo miało miejsce z sokiem porzeczkowym... Pan nie chciałeś pić zaprawionej nim wody, dopóki nie nalałam szklanki dla siebie...
Śmieli się głośno, zabawieni temi wspólnemi wspomnieniami. Lecz boleśniejsze stęknięcie pani Vêtu sprowadziło ich do rzeczywistości chwili obecnej. Ferrand zbliżył się do chorej, która nie ruszyła się z miejsca. W sali panowała cisza zupełna, przerywana jedynie czystym głosem pani Desagneaux, liczącej szpitalną bieliznę.
Doktór Ferrand wrócił na poprzednie swe miejsce przy oknie i rzekł ciszej z głębokiem wzruszeniem:
— Ach, moja siostro, jeżeli nawet sto lat przyjdzie mi jeszcze przeżyć i napotkać wielkie radości, miłość, pomimo wszystko, dziś mogę złożyć ci przysięgę, że nigdy żadnej kobiety nie będę tak bardzo kochać, jak ciebie...
Siostra Hyacynta nie zmięszała się tem wyznaniem, wszakże pochyliła nieco niżej głowę i pilniej jeszcze szyła a lekki, zaledwie dostrzegalny rumieniec zamącił liliową białość jej cery.
— O, ja także bardzo pana lubię, panie Ferrand... Ale nie trzeba mnie psuć, wmawiając we mnie, że jesteś mi pan wdzięczny... Zrobiłam względem pana to, co nakazywał mi obowiązek, i względem wielu wypełniałam go, jak umiałam najlepiej. To moje rzemiosło. A najmilszem naszem wspomnieniem powinna być wdzięczność względem Boga, który zechciał przywrócić panu zdrowie.
Znów przerwano im rozmowę. La Grivotte i Eliza Rouquet wracały przed innemi z groty do szpitala. La Grivotte siadła na ziemi na swoim materacu leżącym koło łóżka pani Vêtu, i wyciągnąwszy z kieszeni kawał chleba, poczęła go zajadać z chciwością. Jeszcze wczoraj doktór Ferrand zauważył tę młodą suchotnicę, przebywającą obecnie ciekawą bardzo fazę swej choroby: jadła prawie ciągle, nie mogąc nasycić głodu, była nienaturalnie podnieconą i czuła ciągłą potrzebę ruchu. Teraz wszakże Eliza Rouquet, jeszcze większe wzbudziła w nim zaciekawienie; widocznem było, że lupus pożerający mięśnie jej twarzy, zaczynał się goić. Całemi dniami okładała sobie twarz płatkami zamaczanemi w wodzie cudownego źródła i polepszenie rany stawało się coraz widoczniejsze; wracała teraz Eliza wprost z biura zaświadczającego uzdrowienia, gdzie doktór Bonamy zajmował się nią z miną tryumfatora. Zadziwiony, doktór Ferrand zbliżył się do Elizy i obejrzał jej twarz znacznie teraz bledszą; rana nie była jeszcze zagojoną, lecz przysychała i traciła zaognienie. Niezwykle ciekawy okaz, jaki przedstawiała choroba Elizy, skłonił doktora Ferrand do szczegółowego jej zbadania; zapisał swe spostrzeżenia, chcąc je przedstawić w Paryżu jednemu ze swoich dawnych profesorów w szkole medycznej, który zajmował się specyalnie chorobami skóry, pochodzącemi z pobudek nerwowych a spowodowanych złem, niedostatecznem odżywianiem organizmu.
— Czy nie czułaś żadnego podrażnienia, swędzenia? — zapytał się Elizy.
— Nie, nie, panie doktorze. Myję się tylko wodą przy źródle i odmawiam różaniec, modląc się z całego serca.
La Grivotte pozazdrościła Elizie, iż doktór tylko na nią zwrócił uwagę a nabrawszy pewnej zarozumiałości skutkiem zajęcia, jakie obudzała od wczoraj pomiędzy pątnikami, zawołała głośno, zwracając się do doktora:
— Ja, panie doktorze, jestem uleczona, zupełnie, całkowicie uleczona!
Uśmiechnął się i po przyjacielsku usuwając ją na bok, nie chciał bliżej badać jej stanu, mówiąc.
— Tak, wiem moja kochana, jesteś uleczoną i zupełnie nie potrzebujesz już doktora.
Lecz w tejże samej chwili siostra Hyacynta zawezwała go, albowiem, rzuciwszy pośpiesznie swoje szycie, pobiegła na ratunek pani Vêtu, która wiła się na łóżku, trapiona mdłościami. Pomimo pośpiechu, siostra Hyacynta nie zdążyła podać jej miednicy: chora zwomitowała odchodami czarnemi jak sadza; w cuchnącej tej masie znajdowała się i krew w postaci fioletowych żyłek. Był to krwotok zwiastujący śmierć blizką.
— Trzeba uprzedzić panią dyrektorkę — rzekł zcicha doktór, zajmując sam miejsce przy chorej.
Siostra Hyacynta pobiegła po panią de Jonquière. Bielizna już była przeliczona, pani Desagneaux myła sobie ręce a pani de Jonquière rozmawiała z ożywieniem ze swoją córką.
Rajmunda przyszła do matki, wyrwawszy się na chwilę z bufetu, gdzie spełniała dziś służbę. Nie lubiła ona przebywać w tym szpitalnym bufecie, urządzonym w wązkiej sali o podwójnym szeregu stołów, zatłuszczonych równie jak i ściany, z których unosiła się woń niemiła i ckliwa, źle utrzymanej i biedą trącącej kuchni. Wbiegła tu pośpiesznie, korzystając z pozostającej pół godziny czasu przed powrotem chorych. Zadyszana, różowa, z błyszczącemi oczami, rzuciła się na szyję matce, wołając:
— Mamo! mamo! jakie szczęście! Już wszystko zdecydowane stanowczo!
Zadziwiona i z głową napełnioną sprawami urzędu w sali świętej Honoraty, pani de Jonquière nie wiedziała, czem się cieszy tak mocno Rajmunda.
— Cóż się stało?... co tobie moje dziecko?... co zdecydowane?...
Rajmunda zniżyła głos i, rumieniąc się, szepnęła:
— Moje zamążpójście!
Matka się teraz ucieszyła z kolei. Na jej tłustej, łagodnej i jeszcze pięknej twarzy, odbił się wyraz serdecznego, wielkiego zadowolenia. Nasunął się jej myśli obraz skromnego życia, jakie wiodła z córką w małem mieszkanku przy ulicy Vaneau w Paryżu; od śmierci męża utrzymywała się i wychowywała córkę, mając zaledwie kilka tysięcy franków rocznego dochodu. Wraz z małżeństwem Rajmundy stan rzeczy mógł się odmienić, mógł wrócić dawny tryb życia światowego i dostatniego.
— Ach, moje dziecko, jakże jestem szczęśliwa!
Lecz nagle zakłopotała się i zamyśliła. Boga przyzywała na świadka, że od trzech lat, jak przyjeżdżała do Lourdes, powodowała się chęcią niesienia pomocy chorym i nieszczęśliwym. Dobrze wziąwszy pod rozwagę to, co ją skłaniało do świadczenia podobnego miłosierdzia, byłaby odnalazła chęć zadowolnienia popędu rządzenia i rozkazywania. Na samym dopiero końcu, lecz nie mniej tlejącą w swem sercu odnalazłaby nadzieję, znalezienia dla swej córki męża pomiędzy młodymi ludźmi, kręcącemi się koło służby przy grocie a z których większość należała do tego co ona i jej córka towarzyskiego koła. Myślała czasami o tem, lecz spokojnie, jak o rzeczy mogącej się wydarzyć; nigdy wszakże nie zwierzała się przed nikim z temi tajnikami swych myśli.
Teraz wszakże pod silnem wrażeniem szczęścia, wyznała przed córką:
— Dziecko moje kochane, szczęście to wielkie, lecz spodziewałam się tego! Jeszcze dziś rano modliłam się do Najśw. Panny, aby tak się stało.
Chcąc nabrać pewności, zaczęła wypytywać o szczegóły. Rajmunda nie opowiedziała jej dotąd o wczorajszym spacerze, odbytym pod rękę z Gerardem; pragnęła sama się upewnić i podzielić się z matką, gdy nadzieja stanie się faktem dokonanym, gdy sama sobie powiedzieć będzie mogła, że nareszcie podbiła dla siebie męża. Pragnienia się ziściły: dziś rano spotkała się z Gerardem przed grotą i młody człowiek oświadczył się jej formalnie. Zapewne pan Berthaud poprosi o jej rękę dla swego kuzyna, przed ich wyjazdem do Paryża.
— Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa — zawołała z uśmiechem pani de Jonquière, puszczając już w niepamięć skrupuły sumienia, które zakłopotały ją chwilowo. — Tak, niezawodnie będziesz szczęśliwa, bo jesteś rozsądna i okazało się że bez mojej pomocy potrafisz doskonale kierować swoim losem... Uściskaj mnie!
W tej właśnie chwili nadeszła siostra Hyacynta z oznajmieniem o niechybnej śmierci pani Vêtu. Rajmunda odbiegła już do swego zajęcia. A pani Desagneaux, obcierając sobie ręce, gniewała się na damy szpitalne, których nigdy nie było gdy najbardziej były potrzebne.
— Chociażby pani Volmar — dodała z nadąsaną minką... Pytam się co się z nią dzieje?... Ani się pokazała w szpitalu od chwili naszego przyjazdu.
— Zostawmy panią Volmar w spokoju! — zawołała pani de Jonquière z pewną niecierpliwością. Już kilkakrotnie powiedziałam, że pani Volmar jest chora i przyjść nie może.
Obie panie pobiegły do łóżka, na którem konała pani Vêtu. Ferrand stał przy niej, a gdy siostra Hyacynta zapytała go, czy nie może ulżyć chorej, potrząsnął głową na znak przeczenia. Umierająca jakby uspokojoną się czuła i mniej cierpiącą od chwili ciężkich wymiotów, leżała teraz jak martwa z zamkniętemi powiekami. Lecz została chwycona nowym atakiem mdłości i zrzuciła obficie potoki czarnej zgnilizny, zmięszanej z krwią fioletowego odcieniu. Znów się uspokoiła, otworzyła oczy i spostrzegła siedzącą na ziemi na materacu uzdrowioną la Grivotte, która opychała się chlebem. Czuła zbliżającą się śmierć, lecz szepnęła:
— Ona jest już zdrowa, uzdrowiona?
La Grivotte posłyszała zapytanie i z egzaltacyą odpowiedziała pośpiesznie:
— Tak, tak, jestem uzdrowiona, uzdrowiona, zupełnie uzdrowiona!
Przez chwilę pani Vêtu opanowaną być się zdawała ciężkim, dolegliwym smutkiem; istota jej cała buntem wrzeć się zdawała, nie chcąc poddawać się śmierci, podczas gdy inni żyć będą. Lecz opanowała się szybko. I ledwie dosłyszalnym głosem, rzekła:
— Tak, młodzi, młodsi odemnie zdrowo żyć powinni. Matka Boska miała słuszność, obdarzając ją łaską swoją...
Oczy jej obiegły salę dokoła, jakby chciała pożegnać wszystko i wszystkich, chociaż zadziwioną być się zdawała na ich widok. Chciała się uśmiechnąć do Zosi Couteau, która nie spuszczała z niej chciwie wpatrzonych oczu; wszak to dziecko takie grzeczne i uprzejme przyszło jeszcze dziś rano pocałować ją na dzień dobry. Eliza Rouquet zajmowała się wyłącznie sobą, nie widząc nawet co się działo tuż w pobliżu; chwyciła małe lusterko i wpatrzyła się w swoją twarz, zdawało się jej, że pięknieje z każdą chwilą; widziała z najwyższą radością, że rana blednie i podsycha. Widok Maryi tak ślicznej i uroczej w ekstazie, w której była pogrążona, zdawał się napawać umierającą panią Vêtu uczuciem błogiego pocieszenia. Patrzała na nią długo i wciąż swe oczy ku niej zwracając, poiła się jej widokiem, jak świetlaną i radosną wizyą. Może myślała, że ma już przed sobą świętą modlącą się w raju, w promiennej, słonecznej chwale...
Lecz znów wróciły mdłości; wyrzuciła teraz z siebie tylko krew zepsutą, nienaturalnego koloru, krew rzucającą się tak gwałtownie i obficie, że strumieniami odłączała się, pryskając w około na prześcieradło i brukała całą pościel i łóżko. Napróżno pani de Jonquière i pani Desagneaux przynosiły serwety i podkładały wokoło chorej, krew broczyła i kalała ją całą. Obydwie panie szpitalne blade były i czuły, jak nogi się pod niemi uginały. Doktór Ferrand, bezsilnym będąc, niezdolny zapobiedz złemu, oddalił się aż ku oknu i stanął w temże samem miejscu, gdzie tak rozkosznie poruszał dawne wspomnienia; siostra Hyacynta ruchem instynktownym, z którego na pewno nie zdawała sobie sprawy, wróciła również ku miłemu temu oknu, jakby szukając ratunku i opieki przy boku swego przyjaciela.
— Boże mój — mówiła — czyż naprawdę pan nie znajdujesz środka, mogącego zmniejszyć cierpienia tej nieszczęśliwej?
— Nie, nie ma na to ratunku. Zgaśnie ona jak lampa, która się dopaliła do samego końca.
Znużona wysiłkiem, z ustami z których krew jeszcze spływała, pani Vêtu patrzała ze skupieniem resztek swej woli, na pochyloną nad łóżkiem panią de Jonquière, patrzała i poruszała wargami. Dyrektorka zbliżyła się jeszcze i wsłuchując się, posłyszała urywane, powolne zdania, zaledwie domawiane przez konającą.
— Niech pani zapamięta dla mojego męża... Mamy sklepik przy ulicy Mouffetard, mały, szczupły sklepik, niedaleko fabryki gobelinów... On jest zegarmistrzem i nie mógł towarzyszyć mi w podróży do Lourdes... musi pilnować klienteli... będzie bardzo zakłopotany, widząc że nie wracam... Tak, ja byłam pożyteczną w naszym sklepiku... czyściłam drobne biżuterye, które sprzedawaliśmy... biegałam za interesami do klientów...
Głos słabnął jeszcze, a urywane słowa gubiły się w chrapliwem rzężeniu.
— Proszę, niechaj pani do niego napisze... bo nie zrobiłam tego... a teraz już nie mogę... niech mu pani powie, że wszystko skończone... że ciało moje będzie pochowane w Lourdes, bo zbyt drogo kosztowałby przewóz do Paryża... Niechaj się ożeni... bo żona potrzebna mu będzie w sklepiku... koniecznie potrzebna... Więc niech się żeni z kuzynką... niech pani powie z tą kuzynką... on wie...
Teraz już tylko niedomawiane wyrazy szeptała umierająca. Siły ją opuszczały, oddech zanikał. Oczy jeszcze miała żyjące i otwarte, reszta zaś twarzy żółtej i bladej zdawała się być odlaną z wosku. Oczy te biegły w lata ubiegłe, pragnąc wywołać wszystko, co było i co już nigdy nie wróci; widziała niemi ów mały swój sklepik z zegarami, swoją ulicę ciasną i ludną, spokojne i monotonne życie swe codzienne przy boku męża zawsze pochylonego nad pracą; wspominała przyjemności niedzielne, szczególniej miłe wycieczki wzdłuż fortyfikacyj, gdy siadłszy na spalonej ich murawie, lubili patrzeć na chłopców puszczających różnokolorowe wolanty. Wtem oczy jej zwiększać się poczęły, próżne czyniła wysilenia by czegoś się jeszcze dopatrzyć wśród złowrogiej, strasznej nocy, która poczynała zewsząd ją ogarniać.
Pani de Jonquière jeszcze raz pochyliła się nad konającą, widząc że porusza ustami. Doleciał do jej ucha lekki powiew, niosący głos jakby z wielkiej oddali, z po za świata i nabrzmiały bezdennym smutkiem, złożył się w wyrazy:
— Nie chciała mnie uzdrowić.. nie uzdrowiła...
Jakby tylko na to czekała, Zosia Couteau zadowolniona, zeskoczyła z łóżka i pobiegła w głąb sali, gdzie zaczęła się znów bawić swoją lalką. Ani la Grivotte, jedząca resztkę swego chleba, ani Eliza Rouquet, zapatrzona w swoją twarz odbijającą cię w lusterku, nawet nie zauważyły zaszłej katastrofy. Lecz Marya odczuła chłodny powiew śmierci, biegnący przez salę, zauważyła niezwykłe zmięszanie pani de Jonquière, a zwłaszcza pani Desagneaux, nieprzywykłej do widoku śmierci. Marya zbudziła się z rozkosznego stanu zamodlenia i wyczekiwania spłynąć mającego na nią szczęścia; zrozumiała co zaszło i tkliwe uczucie względem swej towarzyszki cierpienia wezbrało w jej sercu, ulitowała się nad niedolą tej, która zgasła, ona co tak pewną teraz była pozyskania łaski dla siebie. Rozpłakała się i rzekła:
— Ach biedna kobieta, zmarła tak daleko od domu, w takiem osamotnieniu i przed godziną swego odrodzenia!...
Pomimo zawodowej obojętności, doktór Ferrand również silnie był wzruszony; zbliżył się do łóżka zmarłej w celu stwierdzenia śmierci; na znak przez niego dany, siostra Hyacynta podciągnęła prześcieradło i zakryła nim twarz zmarłej; nie można bowiem było myśleć o wyniesieniu ciała w porze obecnej. Chorzy wracali właśnie teraz z groty i spokojna, słoneczna sala, napełniła się raptownie całym legionem nędznych i cierpiących; rozlegały się kaszle uparte i męczące, wlekące się kroki nóg ociężałych i obolałych; dokoła rozchodził się ckliwy zaduch; uprzytomniony tu był obraz wszystkich plag niedołęztwa ludzkiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.