Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/602

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się wspólnie, ze szczerą wesołością. Czuwała jeszcze nad nim, łajała go i dawała mu klapsy, gdy ręce wysuwał z pod kołdry. Widział ją często pochyloną nad miednicą i piorącą jaką sztukę jego bielizny, wiedziała bowiem, że jest on bardzo ubogi, i niema na zapłacenie praczki. Nigdy nikt nie odwiedzał ich, byli więc sami, jakby o tysiące mil od reszty świata, miło i dobrze było im razem w tej ciszy, którą przerywała wesołość ich wzajemna a tak właściwa ich młodości.
Czy pamiętasz, siostro, ten dzień, w którym po raz pierwszy spróbowałem chodzić?,.. Pomogłaś mi a raczej ubrałaś mnie sama i podtrzymywałaś, gdym stanął i plątał nogami, oduczywszy się posługiwać niemi... Czy pamiętasz, ile było z tego śmiechu?...
— Tak, tak, pamiętam. Cieszyłam się niezmiernie, że choroba ustąpiła; czułam, że jesteś już pan ocalony.
— Albo ten dzień, w którym, wróciwszy z miasta, przyniosłaś mi, siostro, wisien w torebce... Widzę nas oboje... ja siedziałem oparty o poduszki, ty, siostro, przysunęłaś krzesło swoje tuż do mego łóżka i rozwinęłaś między nami biały, wielki papier, w którym były wiśnie. Powiedziałem, że ich nie dotknę nawet, jeżeli nie zechcesz jeść razem ze mną... Więc braliśmy razem każde po jednej wiśni i jedliśmy, dopóki nic już