Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/592

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wypocząć trochę a pani Sabathier, korzystając z chwili, wyszła na miasto, by nakupić medalików, koronek i obrazków, które pragnęła zawieźć do Paryża w prezencie swoim znajomym. Pan Sabathier siedział na pościeli z plecami wspartemi o poduszki a w palcach przesuwał paciorki odmawianej koronki; nie modlił się teraz, lecz szeptał słowa machinalnie, z oczami utkwionemi w brata Izydora, którego ataki przejmowały go współczuciem, interesował się niemi w najwyższym stopniu.
— Ach, siostro Hyacynto — odezwał się pan Sabathier — wierzaj mi, że podziwiam tego męczennika. Wczoraj miałem chwilę zniechęcenia i niedowierzania względem N. Panny, która nie chce mnie wysłuchać i uzdrowić, chociaż od lat siedmiu nie przestaję Jej błagać o tę łaskę; lecz widok cierpliwości, z jaką znosi ten męczennik swoje katusze, zawstydził mnie i znów nabrałem wiary... Nie możesz sobie wyobrazić, siostro, ile on cierpi a gdy wreszcie dostanie się do groty, oczy jego palić się zdają niezłomną nadzieją... Tak, przedstawia on przykład budujący a zarazem wspaniale piękny. Przypomina mi on jeden z obrazów szkoły włoskiej, nieznanego mistrza, który podziwiałem niejednokrotnie w galeryi Luwru; z niezrównaną doskonałością artysta, pochwycił tam głowę mnicha, promieniejącego świętością, skutkiem siły swej wiary.
Schorzały, w poczet ubogich jadących do Lourdes zapisujący się dobrowolnie, były profesor,