Listy z Afryki/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Zmiany w Zanzibarze. — Żniwo śmierci. — Pobyt w szpitalu. — Widoki. — „Pei-Ho“. — Przebieg choroby. — Godziny południowe, — Wyspa umarłych. — Pokój w szpitalu. — Statek. — Pożegnanie. — Odjazd. — Zmiana wrażeń.

W Zanzibarze zaszły podczas naszej nieobecności znaczne zmiany. Konsul generalny, Ewan Smith, wyjechał wraz z żoną na stały pobyt do Maroko, gdzie został mianowany pełnomocnikiem angielskim; piękna pani Jameson, powierzywszy bratu nieboszczyka męża zbieranie dalszych dowodów przeciw Stanleyowi, wróciła do Europy; ośm innych osób, mniej lub więcej nam znanych, umarło. Gdy towarzysz mój poszedł zmienić pieniądze do angielskiego banku, dowiedział się, że w domu wybuchła epidemiczna febra i że trzej jedyni urzędnicy bankowi byli już od kilkunastu dni na pobliskiej wysepce, czyli na cmentarzu. Na mnie, który miałem dwa ataki, nie uczyniło to miłego wrażenia. Wówczas dopiero zrozumiałem jasno, że z temi klimatami niema co żartować — i, położywszy uszy po sobie, postanowiłem wracać pierwszym statkiem do Europy.
Wszystkie te wiadomości dochodziły mnie przez mego towarzysza, który z naszego dawnego hotelu zachodził do mnie codziennie. Dowiedziałem się od niego także, że „bibi Klara“ jeszcze wyładniała, że pani Lazarewiczowa czyni po dawnemu mężowi, przy kłótniach o Klärchen, wyznania iście afrykańskiej szczerości, a pan Lazarewicz utrzymuje bardziej stanowczo, niż kiedykolwiek, że wie tylko o tem, co je i pije, a po za tem nic nie wie, nic nie rozumie i o niczem nie chce wiedzieć.
Z misyonarzy żaden nie ubył i żaden nie zachorował. Tak oni, jak i inni znajomi, odwiedzali mnie często w szpitalu, z którego przez kilka dni wcale nie wychodziłem, przyszło bowiem na mnie osłabienie tak wielkie, że ledwie na kilka godzin dziennie mogłem się podnosić z łóżka. Wydychiwałem zarazem i febrę i zmęczenie. Dano mi śliczny narożny pokój, w którym przemieszkuje, w razie choroby, msgr de Courmont. Jedno z moich okien wychodziło na palmy, rosnące w ogrodzie i po za murem, drugie na Ocean, przytykający tak bezpośrednio do szpitala, że w czasie przypływu fale biją o jego mury, zbudowane z rafy koralowej. W oknie tem przesiadywałem całemi godzinami, bo widok morza krzepił mnie nadzwyczajnie i wzmacniał na duchu. Zdawało mi się, że widzę przed sobą otwartą drogę do domu. Morze czyni zawsze takie wrażenie na ludziach, którzy, po dłuższej z niem rozłące, wracają wreszcie na brzegi.
W ramie okna widziałem raz wraz przepływające statki, z białemi żaglami w słońcu, lub też, opatrzone w pławice, łodzie krajowców. Oddychałem przeczystem powietrzem. Biały pokój napełniał mi się błękitem i jasnością przestrzeni. Wszystko, w połączeniu z wygodami i nadzwyczaj troskliwą opieką, wywoływało we mnie ten nastrój nerwów, który jest potrzebny do oparcia się chorobie. Odpoczywałem, jak nigdy. Po kilku dniach począłem żyć życiem niemal roślinnem, w którem samo istnienie odgrywa większą rolę od uświadamiania wrażeń.
Zbliżywszy się dobrze do okna, mogłem oczyma objąć ogromną przestrzeń oceanu, a na niej i ową wysepkę, na której się grzebią biali. W godzinach południowych, gdy piaski jej pałały w słońcu silniej, niż zwykle, zdawała się ona przybliżać, zapraszać na spoczynek jeszcze doskonalszy i nęcić, jak syrena. Śmierć szła od tej Wyspy Umarłych przez morze i pojawiała się nie w kirze, jak gdzieindziej, lecz w niezmiernym blasku, skutkiem czego w jej ciszy było więcej słodkiego smutku, niż grozy.
Sypiałem dużo w dzień, wstawałem zaś do dnia. Prawie codziennie widywałem wschód słońca na oceanie. Brzask, jak już wspomniałem, nie istnieje tu wcale. Noc blednie nagle. Na szklistych grzbietach fal pojawiają się dwie lub trzy szerokie błyskawice, jakby ktoś wodę oświecał z pod spodu, i słońce wyskakuje z toni śliczne, rzeźwe, rzekłbyś: po smacznym śnie wypoczęte. Świat rozpala się jakby na skinienie czarodziejskiej laski. Barwy występują odrazu. Przed chwilą był bezkształt ciemności, a oto wraz odkrywa się dal morska: widzisz okręty, łodzie, ludzi, mewy, wszystko skąpane w świetle. Miałem nieraz wrażenie, że przyszedł wiatr i zwiał noc jednym podmuchem. Niema tu tych smug złotych, zielonych i różanych, któremi u nas wypełnia i pieści oczy zorza poranna, ale w tem szybkiem przejściu od pomroki do światła jest natomiast ogromna siła. Dzień przychodzi, jak mocarz i skręca kark nocy w mgnieniu oka.
Bawił mnie ranny ruch przed oknami szpitala. W czasie odpływu przychodzili o wschodzie murzyni, mahometanie i murzynki, czynić nakazane przez Koran ablucye. Potem gromady piróg wyjeżdżały na połów ryb. Morze bywało czasem zupełnie wygładzone; łodzie i ludzie odbijali się w toni, jak w lustrze, tworząc obrazy podobne do jasnych akwarel weneckich, przedstawiających okolice Kiodżii lub Lido. Cała gromada, płynąc gęsto od brzegu, rozpraszała się zwolna na przestworzu i łodzie, zmieniając się w coraz drobniejsze plamki, topniały wreszcie w oddaleniu i błękicie.
Byłem z każdym dniem zdrowszy. Siostry karmiły mnie chininą nawet przy 37° gorączki, ale głównie przyczyniało się do polepszenia mego stanu to, że dzień i noc oddychałem morskiem powietrzem. W izbie tak położonej trudno nie przyjść do zdrowia. Były wprawdzie i w niej jaszczurki na pułapie, bo tego w Zanzibarze uniknąć trudno; wojowałem i tu z mrówkami, bo wojuje się z niemi w całej Afryce; ale wogóle, po wycieczce pełnej trudów, ten pokój czyściuchny, biały, wygodne łóżko ze śnieżną muślinową moskitierą, krzesło na biegunach, słowem, wszystko razem wzięte, wydawało mi się szczytem wygody; jadałem przytem, jak Lukullus, nie konserwy, ale wyśmienite świeże potrawy i owoce, o jakich świat nie słyszał.
Czasem ktoś umierał w mieście lub w szpitalu, alem się dowiadywał o tem dopiero wówczas, gdym pod wieczór spostrzegał na rumianej toni samotną łódź, płynącą powolnym, miarowym ruchem, w stronę Wyspy Umarłych. Było kilka osób ciężko chorych, między niemi pewien młody Niemiec, któremu raniony dzik-ndiri wypruł jednem uderzeniem kłów wnętrzności. Schodząc do ogródka, spotykałem też innych kolegów szpitalnych, o twarzach przeźroczystych i białych, jak papier, wyssanych do szczętu przez anemię. Niektórzy wyglądali z utęsknieniem statków, wracających do Europy; inni wyglądali śmierci.
Co do mnie, miałem ustawicznie jeden niepokój, mianowicie, by statek francuski „Pei-Ho“, na którym mieliśmy wrócić do Suezu, nie odszedł jakim dziwnym zbiegiem okoliczności bezemnie. I jestem przekonany, że gdyby się tak stało, nie znalazłbym już w sobie tej woli, z jaką opierałem się chorobie i dostałbym trzeciego ataku. Już na tydzień przed terminem prosiłem towarzysza, by zakupił bilety, mimowoli bowiem przypuszczałem, że febra nie może przyczepić się do człowieka, który już zapłacił za odwrotną drogę. Są to dziwactwa nerwów; ale dowiedziałem się później, że podobne względy grają ogromną rolę w rozwoju choroby i stanowią często o życiu lub o śmierci chorych.
Czując się coraz lepiej, począłem po tygodniu wychodzić. Pierwszego dnia zataczałem się po Mnazimoi, jak pijany; drugiego szło lepiej; następnie wychodziłem codzień do sklepów indyjskich po sprawunki. Rozniosło się też po mieście, że w szpitalu jest biały, który kupuje skóry i broń, skutkiem czego czarni znosili rozmaite okazy do mego pokoju. Przychodzili szczególniej Somalisowie, znosząc przepyszne noże, włócznie i tarcze ze skóry hipopotama. Przy targach miewałem jednak jeszcze chwile chorobliwego zniecierpliwienia, zwłaszcza gdy próbowano mnie oszukać zbyt bezczelnie. Zrzucałem wówczas ze schodów przekupniów i towary.
Massika dawała znać o sobie prawie codziennie. Nadlatywały czasem obłoki białe, okrągłe, wydęte i pękały nad miastem, zalewając je strumieniami dżdżu. Pewnego dnia ulewa złapała mnie na rynku, tuż przy komorze celnej, gdzie poszedłem zobaczyć nowe transporty kłów słoniowych. W jednej chwili rynek zmienił się w jezioro, wszystkie zaś wąskie uliczki, wychodzące ku morzu, w rwące potoki. Przemokłem do nitki i wróciłem do szpitala w strachu, że dostanę trzeciego ataku. Na szczęście, skończyło się na niczem. Dostałem tylko wieczorem silnego bólu głowy, który jednak po dobrej dawce chininy ustąpił zaraz.
Ładunek mój zwiększał się codziennie. Kupiłem kilka tuzinów pysznych mat madagaskarskich, skórę lamparcią, ogromny róg nosorożca i wiele innych rzeczy. Kły słoniowe okazały się tak drogie, że musiałem się ich wyrzec.
Na pięć dni przed przybyciem „Pei-Ho“ uczułem się nagle gorzej. Bolała mnie głowa i wszystkie kości, w nocy miałem nieco gorączki. Wziąłem się znów za bary z chorobą, tembardziej, że to był piętnasty dzień od jej początku, to jest termin, w którym najczęściej dostaje się trzeciego ataku. Później rzadko on przychodzi, jeżeli zaś człowiek zapada nanowo po dniach dwudziestu, to się ataki liczą nanowo.
Szesnastego dnia obudziłem się z otuchą. Byłem zdrowszy, lubo bardzo rozdrażniony. Biali Bracia, których misya sąsiaduje ze szpitalem, kończyli budowę pawilonu, który dla powietrza wznieśli prawie w morzu. Murzyni od czasu mego przybycia ubijali kafarami dach tego pawilonu, wyśpiewując przytem jakąś pieśń, ogromnie dziką, ale w rytmie zastowaną do uderzeń kafarów. Czarni nie pracują inaczej. Otóż z początku pieśń ta nietylko mnie nie drażniła, ale z powodu owego jednostajnego rytmu usypiała mnie w ciągu dnia. Teraz stała się dla mnie męką. Uciekałem ze szpitala, by jej nie słyszeć.
Zacząłem ogromnie tęsknić za statkiem. Od rana do wieczora wyliczałem dnie i godziny. Chcąc być gotów w każdej chwili, zabrałem się do pakowania. Była to robota nielada, zwłaszcza przy zanzibarskiej temperaturze. Dżdże nie zmniejszały upałów, zwiększały tylko parność powietrza. Czasem w ciągu dnia nie było poprostu czem oddychać. W południe szpital zapadał w śmiertelną ciszę i smutek. Doznawało się wówczas dziwnego uczucia, że nad miastem wisi jakaś katastrofa — i gdy zegary biły wśród powszechnego milczenia dwunastą, zdawało się, że niebawem pocznie się dziać coś złego. Koło trzeciej po południu czyniło się znośniej, ale noce były jeszcze parniejsze od dni. Człowiek, zamiast wypoczywać, przewraca się bezsennie do rana. Często też wstawałem i patrzyłem na grę księżyca po falach w czasie przypływu.
Jest to niezdrowa pora roku. W mieście panowała febra. Dziwnym trafem Anglicy zapadali na nią daleko częściej od Niemców, Mówiono mi, iż to śmierć owych trzech urzędników z banku oryentalnego podziałała na nich tak, że łatwiej poddawali się chorobie. Niektórzy po jednym lub dwóch atakach czekali, jak zbawienia, przybycia „Pei-Ho“. Gotowi byli rzucić wszystko i wracać.
Przeziębić się w Zanzibarze nie jest rzeczą łatwą, a jednak dokazałem i tej sztuki. Zmęczywszy się nad miarę przy pakowaniu, stanąłem na przeciągu na korytarzu szpitalnym i zaraz prawie uczułem dreszcz w całem ciele. Pod wieczór dostałem silnego kataru, który przeszedł mi dopiero na morzu.
Tegoż dnia dowiedziałem się z radością, że nasz zacny ojciec Stefan nietylko przyjechał z Bagamoyo, ale jedzie do Europy tym samym statkiem, który miał nas zabrać. Nazajutrz przyszedł mnie odwiedzić. Zauważyłem, że przez te kilka dni pożółkł i wymizerniał. W aksamitnej piusce na głowie, był, mimo swej chudości i przeźroczystej cery, tak podobny do Leonarda da Vinci, jak żywy portret.
Nadzieja zobaczenia Francyi napełniała go radością. Mówił, że spodziewa się odzyskać zupełnie zdrowie i wrócić już potem na resztę dni do misyi. Ale jeszcze raz w życiu chciał zobaczyć rodzinne strony i pozwolenie na wyjazd uważał jako łaskę ze strony msgra de Courmont i nagrodę. Należała mu się ona słusznie. Nikt tak nie pracował, jak on, nikt tylu lat nie spędził na stanowisku, nikt nie przeszedł tylu febr, nikt nie zjednał sobie takiej czci u ludzi wszystkich odcieni skóry. W Zanzibarze znano ojca Stefana doskonale. Anglicy, Niemcy, Arabowie, Hindusi, Malgasze i Suahili — wszystko skłaniało przed nim głowy. Ja cieszyłem się z jego wyjazdu i ze względów czysto egoistycznych, trudno byłoby bowiem na całym świecie znaleźć towarzystwa tak pełnego słodyczy, prostoty i opowiadającego ciekawsze rzeczy.
Brat Oskar przyjechał z nim także, by go wyprawić w drogę. Ten żelazny pracownik zdrów był, jak zwykle, zauważyłem w nim jednak trochę smutku. Prawdopodobnie ozwała się w nim nostalgia, właśnie z powodu odjazdu O. Stefana. Ale kolej jego jeszcze nie przyszła — i Bóg wie, kiedy miała nadejść.
Od kilku dni wiał południowy musson, w czasie którego przyjeżdżają do Zanzibaru madagaskarscy Malgasze, a Somalisy wracają do swych niegościnnych komyszy. Dla nas był to także wiatr pomyślny, mieliśmy bowiem jechać na północ.
W wigilię dnia, w którym oczekiwano „Pei-Ho,“ dostałem nieco gorączki. Była to już jednak prawdopodobnie gorączka, płynąca z oczekiwania, nie z febry. Nie spałem całą noc. Jeszcze srebrne taśmy od gwiazd drgały na fali, gdy zasiadłem już w oknie z lornetką w ręku, chcąc koniecznie widzieć przybycie „Pei-Ho,“ który miał wejść na kanał o świcie. Jakoż, ledwie noc zapadła w morze, a pierwsze promienie rozświeciły wody, ujrzałem w dali szarą plamkę, która, zwiększając się stopniowo, zmieniła się wreszcie w ogromny pióropusz dymu. Nie miałem już wątpliwości, że zbliża się wielki parowiec, nie byłem tylko pewny, czy to jest „Pei-Ho,“ ten, na który czekam. Tymczasem zwolna zarysowały się maszty i reje, a następnie i czarne pudło statku poczęło się wynurzać z pod wody. W pobliżu wyspy wywieszono chorągiewkę na głównym maszcie, której jednak, z powodu blasku, nie mogłem rozpoznać. W pół godziny później statek wspaniały i ogromny, jak lewiatan, przesunął się opodal mego okna. Wyznaję, źe gdym na przodzie jego, wedle dzioba, wyczytał: „Pei-Ho,“ krople zimnego potu wystąpiły mi na czoło i uczyniło mi się prawie słabo. Byłem jeszcze chory, a przytem stękniony ogromnie do swoich.
Chciałem zaraz żegnać się z poczciwemi Siostrami i jechać, tymczasem nadszedł mój towarzysz z oznajmieniem, iż w agencyi powiedziano mu, że statek przyjmuje podróżnych dopiero nazajutrz, to jest w dniu wyruszenia. Jednakże o dziesiątej pojechaliśmy obaj, bez pakunków, by obejrzyć kabiny i zamówić sobie dobre miejsca. Po długim pobycie w Zanzibarze i na stałym lądzie, ów komfort europejski, zwierciadła, złocenia, aksamity, wygoleni stewartowie we frakach i białych krawatach, czynią prawie onieśmielające wrażenie. Taka to pełnia cywilizacyi, tak się od tego odwykło, tak się przywykło do nagich czarnych skór i prostackiego życia! Natomiast krętanina na statku, widok pomostu, masztów, rei, sznurów, drabin, napełnia człowieka radością. Powrót przestaje być życzeniem tylko, a staje się czemś realnem. Życie okrętowe rzuca się w oczy. Aż dziwnie pomyśleć, że za dwanaście dni będzie się już w Suezie, a po przebyciu kanału na wodach europejskich. W pierwszej chwili prawie się nie chce temu wierzyć.
W samo południe wróciliśmy do miasta. Zwykle o tej porze kanał bywa pusty, ale przybycie statku zmienia wszystko. Naokół mrowiło się od łodzi, czarnych wioślarzy i białych kapeluszy Europejczyków. Ci nawet, co zostają, ci, którzy nie mają kogo odprowadzać, jadą na okręt, by choć przez chwilę odetchnąć życiem Europy.
Wróciwszy, zamówiłem sobie łódź i kilkunastu czarnych drapichrustów, którzy mieli przenieść do niej moje pakunki. Resztę dnia zeszło na wizytach. Po południu pożegnałem Siostry, przyczem miałem jakby wyrzut sumienia, że z taką radością opuszczałem te ciche istoty, które okazały mi tyle troskliwości i dobroci, a dla których niema innego odjazdu, jak chyba na ową Wyspę Umarłych. Byłem jeszcze u msgra de Courmont i ojca Le Roy, a wieczorem na Mnazimoi, by ostatni raz ogarnąć oczyma ów bogaty egzotyczny krajobraz, z którym nazajutrz miałem się pożegnać, prawdopodobnie na zawsze. Słońce zachodziło pogodnie. W spokojnych lagunach, napełnionych po brzegi przez przypływ, odbijały się palmy i drzewa mangowe; w głębi wyspa przedstawiała się, jak jeden wielki bukiet, piętrzący się na czerwonawem tle nieba. Jużem się był oswoił z tym widokiem, teraz jednak uderzył mnie nanowo jego przepych i dziwaczna fantastyczność, tak rozbujała, że niepodobna niemal do rzeczywistości, ale raczej do sennych i przytem gorączkowych widzeń.
Wróciwszy do szpitala, dowiedziałem się, że na naszym „Pei-Ho“ umarł już jeden z podróżnych. Był to Anglik, przedstawiciel wielkiego domu handlowego w Zanzibarze. Będąc mocno chory, wyczekiwał statku, jak zbawienia i wskutek usilnych starań konsulatu wyrobił sobie prawo przeniesienia się na pokład natychmiast po przybyciu statku. Myślał, że w ten sposób odejmie się febrze, ale trzeci atak znalazł go w kabinie i dobił. Mówiono mi później, że biedaczysko tak bał się tego trzeciego ataku, że go właśnie dlatego dostał.
Noc spędziłem bezsennie. Nazajutrz o godzinie siódmej byłem już na statku, wraz ze wszystkiemi memi pakunkami. Po chwili przybył mój towarzysz. Rozgospodarowawszy się jako tako w kabinie, wyszliśmy znów na pokład, na którym panował zwykły przed wyjazdem rozgardyasz. Zdawało mi się, że cały Zanzibar dał sobie rendez-vous na pomoście. Europejczycy, zarówno mężczyźni, jak kobiety, Arabowie, Hindusi, murzyni, którzy przywieźli pakunki i majtkowie francuscy — wszystko to kręciło się w nieopisanem zamieszaniu, wśród stosów skrzyń, kufrów, krzeseł okrętowych, beczek, baryłek i t. p. Całe szeregi nagich Suahili wnosiły węgiel kamienny, lód, zapasy mięsa, jarzyn i owoców. Statek tak był oblężony przez feluki, krypy, łodzie i łódki, że naokół jego brzucha utworzyła się jakby ruchoma wyspa. Z łódek, które dopiero nadpływały, wioślarze wrzeszczeli ze zwykłą murzynom gwałtownością o dostęp — ci, co przybyli pierwej, nie chcieli się ustępować; ztąd wrzaski, przekleństwa, machanie wiosłami i rwetes, jak na jarmarku. Dla mnie nie było już w tem nic nowego, kto jednak widzi po raz pierwszy w życiu podobny odjazd, sądzi, że ludzie poszaleli i że jedynemi rozsądnemi istotami są mewy, które, obojętne na cały rwetes, pławią się w powietrzu na rozłożonych skrzydłach, bacząc tylko na to, czy na falach nie okażą się jakoweś przydatne do zjedzenia resztki.
Na pomoście nie brak także pożegnań, nawoływań, uścisków, łez. Każdą osobę, która odjeżdża, odprowadzają prawie wszyscy znajomi. Ciasno tak, że niema się gdzie ruszyć. W natłoku widzę ojca Stefana, którego odprowadza msgr de Courmont, brat Oskar i wszyscy prawie misyonarze, nie wyłączając przełożonego braci Białych i ojca Ruby. Kogo tylko poznałem w mieście lub w szpitalu, ten tu jest, albo jako podróżny, albo jako żegnający kogoś z bliskich.
Między innemi jest i syn Muene-Pira, mały Tomasz, którego towarzysz mój zabrał ze sobą, jako służącego, do Zanzibaru, a który teraz przyjechał z rzeczami na statek. Przedzieram się przez tłum do niego, chcąc mu pozostawić po sobie jeszcze jakąś pamiątkę pod postacią białej i nowej rupii; ale Tomasz tak jest zdumiony ogromem i wspaniałością statku, że moją rupię przyjmuje niemal mechanicznie i zamiast dziękować, szepcze z wytrzeszczonemi oczyma: „O, M’buanam Kuba! msuri! msuri!“ Wżyciu swojem Tomek widział tylko niemiecki parowiec „Wissmann“ — i zapewne w głowie mu dotąd nie postało, by takie potworne „pirogi“ mogły pływać po morzu.
Ale oto pierwsza świstawka! Na jej głos ruchoma wyspa szalup, otaczających statek, łamie się i rozprzęga. Najpierw oddalają się krypy, które przywiozły węgiel kamienny — i przedzierają się między czółnami, zostawiając po sobie obszerne, zaprószone pyłem węglowym kanały, na które wnet wciskają się łodzie osobowe. Na pomoście tętno rozmów przyspiesza się jeszcze, bo już czasu niewiele. Druga świstawka! Rzeka ludzi białych i czarnych spływa po schodach statku ku wodzie. Między wioślarzami gwar jeszcze większy, przepychanie się i niemal bójka o to, kto się pierwszy dostanie do schodów. Rzeka płynie i płynie: rój chustek powiewa z dołu, takiż rój odpowiada im z pomostu. Patrząc przechylony przez burtę, widzę tu i owdzie oczy zalane łzami, wzniesione w górę — i twarze smutne. Ci, co się tu żegnają, nie wielką mają nadzieję zobaczyć się jeszcze w życiu. Rozhuśtana fala podnosi czasem łodzie, jakby chciała jeszcze raz zbliżyć ludzi. Białe chustki powiewają ciągle, migocąc w jaskrawem świetle nakształt błyskawic, ale naokół statku czyni się coraz większa pusta przestrzeń. Trzecia świstawka! Słychać szum wody, uderzanej powolnemi obrotami śruby i naraz: łodzie, postacie ludzkie, domy, wybrzeża i palmy poczynają się lekko odsuwać.
Dziwne uczucie ogarnia człowieka, który nikogo z bliskich tu nie zostawia, a do najbliższych wraca. Składa się na nie radość z powrotu, głębokie zadowolenie, że trudy się skończyły i że z tych zabójczych krain wyniosło się całą skórę, a nakoniec wielkie zdziwienie, jak jedna rzeczywistość zaciera drugą i podstawia się za nią w mgnieniu oka. Oto zaledwieśmy ruszyli, widać jeszcze doskonale miasto, pałac sułtański, domy, kiście palm i ciemne głębie mangów, jeszcze powiew od wyspy przynosi zapach sandału i gwoździków, a już to wszystko wydaje się niemal ułudą. Czemś rzeczywistem jest statek, morze, ta droga, w którą dążymy, a tamto — majak, sen.
Widzenie błękitnieje z każdą chwilą: domy i palmy zasuwają się pod wodę; tylko wieża sułtańska sterczy długo wśród lazurów, bo gdy nawet zarysy jej zaczynają się już roztapiać, świeci jeszcze w oddali, jak słup blasku.
Na statku poczyna się zwykłe codzienne życie. Mnóstwo osób siedzi, a raczej leży w grubym cieniu płóciennego dachu na rozkładanych krzesłach. Śruba bije wodę w przyspieszonem tempie. Za statkiem ciągnie się szlak piany, za duszą ludzką nić pamięci. Ląd zmienia się w chmurkę, w mgłę i wreszcie ginie z oczu, a naokół jeno dwie otchłanie: wody i powietrza.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.