Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/466

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dni na pobliskiej wysepce, czyli na cmentarzu. Na mnie, który miałem dwa ataki, nie uczyniło to miłego wrażenia. Wówczas dopiero zrozumiałem jasno, że z temi klimatami niema co żartować — i, położywszy uszy po sobie, postanowiłem wracać pierwszym statkiem do Europy.
Wszystkie te wiadomości dochodziły mnie przez mego towarzysza, który z naszego dawnego hotelu zachodził do mnie codziennie. Dowiedziałem się od niego także, że „bibi Klara“ jeszcze wyładniała, że pani Lazarewiczowa czyni po dawnemu mężowi, przy kłótniach o Klärchen, wyznania iście afrykańskiej szczerości, a pan Lazarewicz utrzymuje bardziej stanowczo, niż kiedykolwiek, że wie tylko o tem, co je i pije, a po za tem nic nie wie, nic nie rozumie i o niczem nie chce wiedzieć.
Z misyonarzy żaden nie ubył i żaden nie zachorował. Tak oni, jak i inni znajomi, odwiedzali mnie często w szpitalu, z którego przez kilka dni wcale nie wychodziłem, przyszło bowiem na mnie osłabienie tak wielkie, że ledwie na kilka godzin dziennie mogłem się podnosić z łóżka. Wydychiwałem zarazem i febrę i zmęczenie. Dano mi śliczny narożny pokój, w którym przemieszkuje, w razie choroby, msgr de