Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/468

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzinach południowych, gdy piaski jej pałały w słońcu silniej, niż zwykle, zdawała się ona przybliżać, zapraszać na spoczynek jeszcze doskonalszy i nęcić, jak syrena. Śmierć szła od tej Wyspy Umarłych przez morze i pojawiała się nie w kirze, jak gdzieindziej, lecz w niezmiernym blasku, skutkiem czego w jej ciszy było więcej słodkiego smutku, niż grozy.
Sypiałem dużo w dzień, wstawałem zaś do dnia. Prawie codziennie widywałem wschód słońca na oceanie. Brzask, jak już wspomniałem, nie istnieje tu wcale. Noc blednie nagle. Na szklistych grzbietach fal pojawiają się dwie lub trzy szerokie błyskawice, jakby ktoś wodę oświecał z pod spodu, i słońce wyskakuje z toni śliczne, rzeźwe, rzekłbyś: po smacznym śnie wypoczęte. Świat rozpala się jakby na skinienie czarodziejskiej laski. Barwy występują odrazu. Przed chwilą był bezkształt ciemności, a oto wraz odkrywa się dal morska: widzisz okręty, łodzie, ludzi, mewy, wszystko skąpane w świetle. Miałem nieraz wrażenie, że przyszedł wiatr i zwiał noc jednym podmuchem. Niema tu tych smug złotych, zielonych i różanych, któremi u nas wypełnia i pieści oczy zorza poranna, ale w tem szybkiem przejściu od pomroki do światła jest