Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/467

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Courmont. Jedno z moich okien wychodziło na palmy, rosnące w ogrodzie i po za murem, drugie na Ocean, przytykający tak bezpośrednio do szpitala, że w czasie przypływu fale biją o jego mury, zbudowane z rafy koralowej. W oknie tem przesiadywałem całemi godzinami, bo widok morza krzepił mnie nadzwyczajnie i wzmacniał na duchu. Zdawało mi się, że widzę przed sobą otwartą drogę do domu. Morze czyni zawsze takie wrażenie na ludziach, którzy, po dłuższej z niem rozłące, wracają wreszcie na brzegi.
W ramie okna widziałem raz wraz przepływające statki, z białemi żaglami w słońcu, lub też, opatrzone w pławice, łodzie krajowców. Oddychałem przeczystem powietrzem. Biały pokój napełniał mi się błękitem i jasnością przestrzeni. Wszystko, w połączeniu z wygodami i nadzwyczaj troskliwą opieką, wywoływało we mnie ten nastrój nerwów, który jest potrzebny do oparcia się chorobie. Odpoczywałem, jak nigdy. Po kilku dniach począłem żyć życiem niemal roślinnem, w którem samo istnienie odgrywa większą rolę od uświadamiania wrażeń.
Zbliżywszy się dobrze do okna, mogłem oczyma objąć ogromną przestrzeń oceanu, a na niej i ową wysepkę, na której się grzebią biali. W go-