Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/476

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lej jego jeszcze nie przyszła — i Bóg wie, kiedy miała nadejść.
Od kilku dni wiał południowy musson, w czasie którego przyjeżdżają do Zanzibaru madagaskarscy Malgasze, a Somalisy wracają do swych niegościnnych komyszy. Dla nas był to także wiatr pomyślny, mieliśmy bowiem jechać na północ.
W wigilię dnia, w którym oczekiwano „Pei-Ho,“ dostałem nieco gorączki. Była to już jednak prawdopodobnie gorączka, płynąca z oczekiwania, nie z febry. Nie spałem całą noc. Jeszcze srebrne taśmy od gwiazd drgały na fali, gdy zasiadłem już w oknie z lornetką w ręku, chcąc koniecznie widzieć przybycie „Pei-Ho,“ który miał wejść na kanał o świcie. Jakoż, ledwie noc zapadła w morze, a pierwsze promienie rozświeciły wody, ujrzałem w dali szarą plamkę, która, zwiększając się stopniowo, zmieniła się wreszcie w ogromny pióropusz dymu. Nie miałem już wątpliwości, że zbliża się wielki parowiec, nie byłem tylko pewny, czy to jest „Pei-Ho,“ ten, na który czekam. Tymczasem zwolna zarysowały się maszty i reje, a następnie i czarne pudło statku poczęło się wynurzać z pod wody. W pobliżu wyspy wywieszono chorągiewkę na