Listy z Afryki/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Afryki |
Wydawca | „Słowo“ |
Data wyd. | 1893 |
Druk | K. Rubieszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Po godzinie drogi zaszedłem do Karabaka. Jest to nazwa, oznaczająca raczej okolicę, niż jakąkolwiek ludzką osadę, znalazłem tam bowiem tylko jednę opuszczoną i zrujnowaną chatę murzyńską. Może być zresztą, źe murzyni przychodzą tu i osiedlają się na jakiś czas w ciągu roku, widziałem bowiem wzgórza, na których trawa była wypalona. Lubo zmęczony mocno, nie chciałem się zatrzymywać w owej chacie, z obawy, by nie opanowało mnie zupełne osłabienie. Z Karabaka przechodziliśmy wąwozy, szerokie na kilkanaście stóp, wypełnione grzęzkiem, słonem błotem. Ludzie zapadali w nie głęboko. Dla mnie było niepodobieństwem rozbierać się i ubierać za każdem przejściem, kazałem się więc przenosić. Simba, który mnie przenosił, zapadał się wskutek zdwojonego ciężaru jeszcze głębiej, chwiał się i dosłownie: jęczał podemną. Ale wygramoliwszy się na brzeg, poczynał się zaraz śmiać z radości, że nie spuścił swego M’Buana Kuba w błoto. Każdy inny — nie murzyn — byłby klął, na czem świat stoi.
Na jednem z wyniesień, leżących już blisko Kingani, widziałem największy boabab, jaki zdarzyło mi się spotkać w całej podróży. Pień miał z pewnością kilkanaście łokci obwodu. Zdala wydało mi się, że widzę lamparta, przyczajonego między gałęziami, ale gdym, wziąwszy sztucer, przysunął się bliżej do drzewa, pokazało się, że był to kawał pstrej, nastroszonej kory.
Zaraz potem wszedłem na wielkie błota, utworzone przez rzekę i morze. Ciągną się one na kilkanaście kilometrów, aż do właściwego koryta Kingani, oddzielonego jednak od nich pasem karłowatych krzów. Dzień był, na moje nieszczęście, bezchmurny; koło godziny wpół do 8-ej słońce poczęło mocno przypiekać, a prócz tego raził nieznośny blask promieni, odbitych od szklącej powierzchni błota. Przez czas jakiś kazałem się nieść na mojem połowem łóżku, ale był to zły sposób. Wyziewy ciał murzyńskich dusiły mnie, a słońce piekło jeszcze mocniej. Po chwili wróciłem znów do podróży na piechotę.
Jak okiem sięgnąć, widziałem tylko błota i błota, częścią zalane płytką, słoną wodą, częścią odkryte, ale przesiąknięte wilgocią i błyszczące. Pochód przez odkryte był najtrudniejszy, za każdym bowiem krokiem przylepiały mi się do trzewików ogromne gruzły iłu, ważące po kilka funtów; wyczerpywało mnie to do reszty; w końcu musiałem zdjąć trzewiki i dalszą drogę odbywać boso. Tak szedłem w gorączce, trudzie i pragnieniu, albowiem wkrótce wypróżniłem zarówno moją manierkę, jak i flaszki, które mieli ze sobą murzyni. Pragnienie dokuczało mi tembardziej, że naokół widać było wodę. Gdzieniegdzie, wśród tego świata błot, sterczały, nakształt wysp, miejsca suche i wyższe, pokryte nieprzeniknioną gęstwiną. Czasem powierzchnia ich obejmowała więcej, niż kilometr kwadratowy. Tam, w cieniu, szukałem wypoczynku, ale po chwili trzeba było znów iść błotem, na którem żaden liść nie osłaniał głowy. Po drodze, na gładkiej powierzchni iłu, widziałem mnóstwo wyciśniętych jak najwyraźniej śladów wielkich zwierząt; były tam tropy hipopotamów, dzików-ndiri, antylop, zebr, giraf i lampartów, wszystkie zmierzające do owych wysp, pokrytych gęstwiną. Mimo choroby i wyczerpania, żal mi było opuszczać te miejsca i z zazdrością myślałem o towarzyszu, który pozostał w Gugurumu, przy jedynem w okolicy poidle. Obiecywałem sobie nawet w duszy, że, jeżeli w misyi przyjdę zupełnie do zdrowia, to jeszcze tam wrócę, bodaj na kilka dni. Zły byłem też na siebie, żem nie rozpoczął podróży od Gugurumu, co mogłem doskonale uczynić.
Upał był coraz większy. Szedłem też z coraz większą trudnością i myślałem, że błota nigdy się nie skończą. Nie wiem, jaka jest ich szerokość, przypuszczam jednak, że pokrywają one przestrzeń bardzo rozległą. Nakoniec jednak dotarłem do haszczów, obrastających właściwe koryto rzeki. Widziałem znów między niemi dziwne krzaki, wydające owoce, podobne do naszych dyń. Droga była i tu błotnista bardzo, ale o tyle lżejsza, że się szło cieniem.
Nagle stanęliśmy nad rzeką. Była ona w tem miejscu dwa razy tak szeroka, jak w leżącem powyżej M’toni. Na przeciwnym brzegu ujrzałem chatę, z tej zaś strony murzyni moi znaleźli pirogę, długą, ale nadzwyczaj wąską i w dodatku dziurawą. Gdym w nią wszedł, woda poczęła tryskać przez otwór w dnie, jak fontanna. Mimo tego moi ludzie zapakowali się do owej pirogi wszyscy odrazu, alem ich przepędził, pozwoliwszy zostać tylko trzem wioślarzom. Po zatkaniu jako tako dziury, odbiliśmy od brzegu. W czasie przeprawy trzymałem strzelbę w pogotowiu, myślałem bowiem, że gdyby jakiemu hipopotamowi, albo nawet porządnemu krokodylowi, podobało się trącić nosem w naszą pirogę, przewróciłaby się natychmiast do góry dnem. Hipopotamy nie lubią wprawdzie słonej wody; sam sprawdziłem w M’toni, że umykają przed morską falą w górę rzeki; ale na słonem błocie, przez które dopiero co przeszedłem, widziałem między innemi także ich ślady, mógł więc się który zdarzyć i w rzece.
Przepłynęliśmy jednak szczęśliwie. Wysiadłem na brzeg potężnie chory i z przykrością myślałem, że do Bagamoyo jest jeszcze ze dwie godziny drogi, którą trzeba będzie przejść w czasie największego znoju. Tymczasem odesłałem pirogę po ludzi, którzy zostali na tamtym brzegu, sam zaś pospieszyłem do chaty, by się schować przed skwarem. W chacie nie było żywego ducha, jednakże po rozmaitych sprzętach odgadłem, że przemieszkuje w niej biały człowiek lub ucywilizowany murzyn. Znalazłem między innemi rzeczami dwie kwadratowe, duże blaszanki, takie, w jakich u nas przechowują naftę, napełnione — o rozkoszy! — słodką wodą. Nie wiem, jak ona tam długo stała, dość, że wydała mi się boskim nektarem. Na domiar pomyślności, szukając szklanki w torbie podróżnej, odkryłem na jej dnie kilkanaście małych, zielonych cytryn, o których zapomniałem zupełnie, a które, jeszcze w Manderze, wsypał mi brat Aleksander. Sok ich, wyciśnięty do wody, orzeźwił mnie i dodał mi sił do dalszego pochodu.
Przebywszy kilka parowów, napełnionych błotem, weszliśmy w kraj o tyle wyższy, że leżący po za łożyskiem rzeki. Otoczył nas teraz płowy step, lekko falisty, na którym samotne, przysadziste drzewa zdawały się drzemać w spiekocie słonecznej. Od wschodniej strony, w której wysoki widnokrąg odcinał się twardą linią od błękitu nieba, przychodził od czasu do czasu powiew morski. Okolica zdawała mi się znajomą. Nakoniec, może po godzinie jeszcze drogi, ujrzałem na krańcu wzroku coś, jakby ciemną wstęgę. Ludzie poczęli zaraz na ten widok rozprawiać gwarnie, mnie zaś serce zabiło żywiej: poznałem las misyi i Bagamoyo.
W miarę, jak posuwaliśmy się naprzód, nad ową ciemną wstęgą jęły rysować się coraz wyraźniej bogate pióropusze palm. Miły widok, zwłaszcza dla człowieka chorego! Odległość była jeszcze znaczna, ale przebiegliśmy ją, sami nie wiedząc kiedy. Ścieżka zmieniła się w drogę. Zamiast płowego stepu, otoczyły nas zielone plantacye kassawy i bananów — świat inny, gościnniejszy, strojny i pełen śladów pracy ludzkiej.
A oto i nieprzejrzane rzędy kolumn palmowych; w górze, nad nami, szum wielkich liści, na dole migotanie świateł i cieniów. Doszedłem — ale resztą sił. Mimo wszelkich wysiłków i energii, uczułem nagle, że nie pójdę dalej, chyba każę się zanieść. Wstyd mi jednak było pojawić się przed misyą na noszach. Na szczęście, jeden z moich ludzi wiedział o ukrytej tuż przy drodze studni, obok której znalazł się pod drzewem orzech kokosowy, osadzony na długiej tyczce. Przyniesiono mi w nim wody czystej i chłodnej, która znów postawiła mnie na nogi.
Było tego lasu jeszcze dwa lub trzy kilometry. Pamiętam, że wydawał mi się niesłychanie rozległy. Nareszcie jednak dostrzegłem białe mury misyi i w chwilę później znalazłem się, wraz z ludźmi, przed werandą.
Misyonarze sypnęli się na moje spotkanie, witając mnie serdecznie i dopytując z niepokojem o towarzysza, który został w Gugurumu. Ja udałem, że jestem zdrowszy, niż byłem; w istocie, w tej chwili uczułem, że wygram sprawę z moją febrą. Zasiadłszy na płóciennem krześle pod cienistą werandą, wypoczywałem rozkosznie, popijając wino i spoglądając na znajome twarze, domostwa i ogród. Brytany misyjne przyszły także witać się ze mną i pokładły swe olbrzymie łby na moich kolanach. Miałem, bez mała, takie wrażenie, jakbym się urodził i wychował w Bagamoyo. Wpadłem w dobry humor i anim myślał iść do łóżka.
Ojciec Stefan zaprosił mnie niebawem do swego domku na obiad. Przed samem jedzeniem dostałem ogromną porcyę chininy, skutkiem czego podczas obiadu trzymałem się nieźle. Dopiero, gdy przyszło mi powstać, uczułem, że blednę i że siły mnie opuszczają. Takie stany chorobliwe bywają bardzo dziwne. Miałem więcej niż uczucie, bo prawie pewność, że jeśli się nie przemogę i znów siędę, to nie powstanę więcej. Oczywiście, przemogłem się i wraz z ojcem Stefanem wyszliśmy do ogrodu, W godzinę później poszedłem spać i zasnąłem kamiennym snem.
Znacznie po północy przyszedł drugi atak febry. Zbudziłem się z ogromną gorączką; nie mogłem jej jednak zmierzyć, bo termometr wysunął mi się z rąk i potłukł się na drobne szczątki. Na stole znalazłem przygotowaną dozę chininy i nalewkę na jakieś zioła, które O. Stefan daje na ochłodzenie gorączki. Smakowała mi owa herbata tak wybornie, iż zdawało mi się, że piję zdrowie.
Do rana majaczyłem jednak trochę. Chwilami widziałem podwójnie przedmioty; chwilami miałem wrażenie, że usuwam się z łóżkiem w przepaść, to znów, że mój pokój jest jakimś namiotem tak wielkim, jak cały świat. Szczekanie brytanów na werandzie przyprowadzało mnie jednak do przytomności. Przypominałem sobie wtedy, że jestem w misyi, rozpoznawałem pokój i palącą się na stole lampę.
Nad ranem oprzytomniałem zupełnie i postanowiłem nietylko wstać, ale i ubrać się, jak człowiek ucywilizowany. W kufrze, który pozostawiłem zamknięty w misyi, wszystko zapleśniało od wilgoci, a trzewiki zmieniły się w zielone gaje. Mimo tego, ubrawszy się, wydałem się sam sobie szczytem mody. Bóg jeden wie, ilem potrzebował wysiłków, by się zmienić na strojnisia, ale czyniłem to w mniemaniu, że to jest akt walki z chorobą. W ogóle wydobyłem z siebie w tej walce dużo odporności, bo koniecznie chciałem wrócić. Wiedziałem, że z trzeciego ataku się umiera — ale nie pozwoliłem sobie nawet na przypuszczenie, że trzeci przyjdzie. Może być, że trochę dlatego nie przyszedł.
W ciągu dnia wrócił mój towarzysz z resztą ludzi. Sam nie był także zdrów, a przytem niepokoił się o mnie. W Gugurumu postrzelił dzika-ndiri, którego w pierwszej chwili wziął za lwa.
Po wspólnym obiedzie u O. Stefana, doznałem znów uczucia, że jeśli nie powstanę z mego krzesła, to umrę. Oblał mnie całego lodowaty pot. Koło czwartej wieczorem przyszedł w odwiedziny Wissman. Nie miałem siły wstać, ani nawet rozbudzić się zupełnie, widziałem go jednak przez żaluzye okna. Jego tęga postać i twarz łagodna, a zarazem czerstwa, przejęła mnie zdziwieniem, tembardziej, że świeżo wracał z odległej wyprawy przeciw klanom Massai. Urywki z jego opowiadań o tej wyprawie dochodziły z werandy do moich uszu. Uczynił on na mnie wrażenie człowieka niepospolitych sił i energii. Zresztą zdrowie jego było pozorne. W czas jakiś po moim odjeździe zapadł i on na ciężką febrę, na którą musiał szukać rady w suchem i wzmacniającem powietrzu egipskiem.
Tymczasem przyniósł nam dobrą wiadomość, że statek jego imienia odchodzi pojutrze z Bagamoyo do Zanzibaru. Postanowiłem korzystać z tej okoliczności, głównie dlatego, że wszystko, co przyspieszało mój powrót, wyłączało możliwość trzeciego ataku. Bagamoyo jest mniej zdrowe od Zanzibaru, który, bądź co bądź, ma klimat morski. Mogłem przytem znaleźć tam schronienie w szpitalu Sióstr francuskich. Szpital ten ma okna, wychodzące na ocean, tak, że dzień i noc oddycha się w nim świeżem i słonawem powietrzem morskiem. Jest on zarazem urządzony z daleko większym komfortem, niż wszystkie hotele; ludzie, przybywający ze stałego lądu, udają często febrę, byle się do niego dostać, pod nieporównaną opiekę sióstr i na stół chorych, złożony z najlepszych rzeczy, jakie Zanzibar posiada.
Jakoż czwartego dnia w południe, po pożegnaniu się z misyonarzami i załatwieniu rachunków z ludźmi, znaleźliśmy się na pokładzie parowca „Wissmann.“ Było to prawdziwe szczęście, że nie potrzebowaliśmy jechać arabską dauą. Byłem bardzo osłabiony, odczuwałem jednak w pełni tę odmianę, jaka musi uderzyć każdego, kto po wędrówce na stałym lądzie znajdzie się nagle na morzu. Tam zielone i płowe barwy pochłaniają jasność słoneczną, widnokrąg zamknięty jest wzgórzami — tu, jeden blask, jedna nieskończoność barwy błękitnej na górze i w dole — jasno, przestronnie, powietrzno! Człowiek z rozkoszą oddycha, z rozkoszą wyciąga strudzone pochodami nogi i odczuwa radość ze spoczynku i życia.
Cztery godziny drogi, jedna butelka szampana i oto już nad jasno-błękitną tonią poczyna się podnosić najprzód wieża z latarnią, następnie pałac sułtana, dom konsulatu angielskiego i wreszcie cały szereg budowli, patrzących oknami na morze. Zanzibar! Stajemy i lądujemy. Po chwili cała czereda czarnych niesie moje pakunki do szpitala. Ogarnia mnie woń gwoździków, sandału i suszonego rekina, którą pachnie cały Zanzibar. Niedawno jeszcze to miasto i ta wyspa, pokryta mangami, wydały mi się szczytem egzotyczności; teraz patrzę na te kąty, jakbym je znał oddawna i jakby nie miały dla mnie nic nowego. Dzwonię do szpitala, gdzie już czekają na mnie, bom przez ojca Ruby uprzedził o mojem przybyciu. Furta otwiera się i widzę blade, łagodne twarze sióstr, otoczone skrzydłami białych kornetów. Przy słońcu, które się zniża i złoci kornety, twarze te wyglądają, jakby wycięte z obrazów Fra-Angelica. W ogrodzie szpitalnym pełno drzew, po białych murach spływają kwiaty wiciokrzewu i groszków; wszędy jakaś zaciszność. Czuję, że mi tu będzie dobrze i że wypocznę ciałem i duszą. Zachód słońca coraz bliżej, niebo coraz czerwieńsze — i poczynają dzwonić na Anioł Pański...