Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ludzie poczęli zaraz na ten widok rozprawiać gwarnie, mnie zaś serce zabiło żywiej: poznałem las misyi i Bagamoyo.
W miarę, jak posuwaliśmy się naprzód, nad ową ciemną wstęgą jęły rysować się coraz wyraźniej bogate pióropusze palm. Miły widok, zwłaszcza dla człowieka chorego! Odległość była jeszcze znaczna, ale przebiegliśmy ją, sami nie wiedząc kiedy. Ścieżka zmieniła się w drogę. Zamiast płowego stepu, otoczyły nas zielone plantacye kassawy i bananów — świat inny, gościnniejszy, strojny i pełen śladów pracy ludzkiej.
A oto i nieprzejrzane rzędy kolumn palmowych; w górze, nad nami, szum wielkich liści, na dole migotanie świateł i cieniów. Doszedłem — ale resztą sił. Mimo wszelkich wysiłków i energii, uczułem nagle, że nie pójdę dalej, chyba każę się zanieść. Wstyd mi jednak było pojawić się przed misyą na noszach. Na szczęście, jeden z moich ludzi wiedział o ukrytej tuż przy drodze studni, obok której znalazł się pod drzewem orzech kokosowy, osadzony na długiej tyczce. Przyniesiono mi w nim wody czystej i chłodnej, która znów postawiła mnie na nogi.
Było tego lasu jeszcze dwa lub trzy kilometry. Pamiętam, że wydawał mi się niesły-