Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/454

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cej powierzchni błota. Przez czas jakiś kazałem się nieść na mojem połowem łóżku, ale był to zły sposób. Wyziewy ciał murzyńskich dusiły mnie, a słońce piekło jeszcze mocniej. Po chwili wróciłem znów do podróży na piechotę.
Jak okiem sięgnać, widziałem tylko błota i błota, częścią zalane płytką, słoną wodą, częścią odkryte, ale przesiąknięte wilgocią i błyszczące. Pochód przez odkryte był najtrudniejszy, za każdym bowiem krokiem przylepiały mi się do trzewików ogromne gruzły iłu, ważące po kilka funtów; wyczerpywało mnie to do reszty; w końcu musiałem zdjąć trzewiki i dalszą drogę odbywać boso. Tak szedłem w gorączce, trudzie i pragnieniu, albowiem wkrótce wypróżniłem zarówno moją manierkę, jak i flaszki, które mieli ze sobą murzyni. Pragnienie dokuczało mi tembardziej, że naokół widać było wodę. Gdzieniegdzie, wśród tego świata błot, sterczały, nakształt wysp, miejsca suche i wyższe, pokryte nieprzeniknioną gęstwiną. Czasem powierzchnia ich obejmowała więcej, niż kilometr kwadratowy. Tam, w cieniu, szukałem wypoczynku, ale po chwili trzeba było znów iść błotem, na którem żaden liść nie osłaniał głowy. Po drodze, na gładkiej powierzchni iłu, widziałem mnóstwo