Przejdź do zawartości

Listy z Afryki/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Małe wioski. — Digwasu. — Trudny pochód nad Wami. — Położenie wioski. — Olbrzymie drzewo. — Krokodyle. — Zabity krokodyl. — Król Brahimu. — Pochód do Brahimu. — Długa droga. — Kobiety pracujące. — Postój w lesie. — „Bahari.“ — Gugurumu. — Noc. — Gorączka. — Febra. — Stękanie lwa.

Kilka mniejszych wiosek bezimiennych lub których nazw nie zapamiętałem, a następnie Digwasu, Tebe, Wianzi, Brahimu — oto główne punkta wytyczne naszej obecnej drogi, nie licząc postojów w miejscowościach niezamieszkałych, ale posiadających wodę. Naprzód przeszliśmy małą łachę Wami, otoczoną pysznym dziewiczym lasem, i zanocowaliśmy w niewielkiej i zupełnie pustej wioseczce. Króla Tebe, który podczas naszej wyprawy do M’Pongwe nadszedł był do Mandery, wyprawiliśmy jeszcze przed jej opuszczeniem do Brahimu, z rozkazem, by tam czekał na nas i przygotował sobie wszystko, co mu będzie potrzebne na drogę do Gugurumu i dłuższy tamże pobyt. Do Digwasu dotarliśmy na drugi dzień. Droga wypadała nam prawie ciągle wzdłuż Wami, wśród okolicy lesistej i nader malowniczej. Był to pochód trudny, a nawet niebezpieczny. Przeszło godzinę posuwaliśmy się gliniastym wrębem, szerokim zaledwie na stopę, mając z jednej strony tuż przy ramieniu prostopadłą ścianę brzegu — z drugiej, bezpośrednio pod nogami, spokojny już w tem miejscu i głęboki nurt Wami. Tam, gdzie wręb pochylał się lub gdzie zagradzały poplątane korzenie drzew, trzeba było dokładać wszelkich usiłowań, by nie pośliznąć się i nie wpaść w wodę, z której ratunek byłby, ze względu na wielką ilość krokodylów, prawie niepodobny. Raz wraz nad gładką tonią widzieliśmy wynurzające się trzy czarne punkta, które nie były czem innem, jak końcową wyniosłością paszczy i wyniosłościami nad oczyma krokodyla. Widok ten dodawał nam dziwnie ochoty do trzymania się rękoma i nogami naszego wrębu, a gdy w niektórych miejscach glina usuwała się nam nieco z pod nóg, usiłowaliśmy posuwać się tak lekko, jak zefir. W takich warunkach każdy odkryje w sobie niebywałe talenta ekwilibrystyczne.
Z niewielką też przyjemnością myślałem, że koniec końcem, trzeba będzie jeszcze raz przejść w bród tę malowniczą rzekę i wyznaję, że życzyłem sobie w duszy, by była mniej malowniczą, ale za to i mniej obfitą w krokodyle. Na szczęście, w wiosce Digwasu znajdowała się piroga, którą przejechaliśmy na drugi brzeg bez żadnego wypadku i nawet bez widzenia złowieszczych czarnych punktów.
Wioska leży na polanie, wśród gąszczy, o kilkadziesiąt kroków od rzeki. Okrągłe chaty otaczają majdan, na którym pod wspaniałą mimozą odbywały się niegdyś palawery (narady). Było to, jeśli nie najgrubsze, to najrozłożystsze drzewo, jakie widziałem w Afryce. Może zresztą mylę się, nazywając je mimozą; w każdym razie miało ono delikatne pierzaste liście, podobne do liści mimozy. Olbrzymia jego korona zacieniała kilkadziesiąt metrów naokół. Namiot nasz, stojący tuż obok pnia, wydawał się, jak biały płatek kwiatu. Ludzie pomieścili się wszyscy, nie wyłączając miejscowych, którzy tu, jak wszędzie, przyszli się na nas gapić.
Po południu, wziąwszy strzelbę, poszedłem nad rzekę, w nadziei, że uda mi się strzelić do krokodyla. Jakoż uszedłszy może pół kilometra, spostrzegłem, znane mi już z poprzedniego pochodu, trzy punkta, poruszające się wolno nad wodą. Wymierzywszy najstaranniej między dwa górne, pociągnąłem za cyngiel. Ponieważ strzelałem dość blisko i w warunkach zupełnie dogodnych, nie spodziewałem się chybić; po strzale jednak głowa znikła natychmiast pod wodą, pozostawiając mnie na pastwę wątpliwości. Oczywiście, że tego rodzaju polowanie nie przedstawia wiele uroku. Po niejakim czasie chciałem już wrócić i zmieniwszy sztucer na zwykłą strzelbę, pójść na ptaki, gdy wtem nadbiegło kilku naszych ludzi, z Franciszkiem na czele, dając mi znać, że na drugim brzegu aż dwa krokodyle wylazły na piaszczystą zaspę, prawie naprzeciwko wioski.
Wróciwszy, przekonałem się, że mówią prawdę. Widocznie nikt w Digwasu nie poluje na te płazy, albowiem leżały one sobie spokojnie na zaspie, ani dbając na krzyki i głośne rozprawy naszych ludzi, którzy prawie wszyscy zgromadzili się nad brzegiem. Obie sztuki były jeszcze niedorosłe. Wybrawszy większą, posłałem jej pod łopatkę kulę, zakończoną stalowym stożkiem. Zwierz podskoczył po strzale na jaki metr w górę i rzucił się w wodę; po upływie jednak kilku minut wychynął o kilkadziesiąt kroków dalej na mieliźnie, na której było go doskonale widać. Simba ofiarował się zaraz iść po niego, ale nie pozwoliłem mu uczynić tego póty, póki przez szkła teatralne nie spostrzegłem, że krokodyl, który od pewnego czasu otwierał konwulsyjnie paszczę, nie przestał ziewać i nie odwrócił się białawym brzuchem do góry. Wówczas poszedł Simba i kilku innych, ale i mnie i ich czekała jeszcze niespodzianka. Oto krokodyl odwrócił się znów, i umknąwszy pod sam brzeg, jął się nie dawać. Czarni poczęli teraz koło niego tańcować, pilnując starannie własnych łydek, i trwało to przeszło pół godziny. Złapali go wreszcie na wić, z której urządzili stryczek, i przyciągnęli go na ten brzeg, jak psa, z takim impetem, aż woda warczała naokoło.
Gdy go przywlekli przedemnie, już nie żył. Obejrzawszy trupa, przekonałem się, że kula ze stalowym końcem nietylko przebiła pancerz, ale przeszła na wylot, a mimo tego płaz żył jeszcze przeszło pół godziny. Jakoż krokodyla, strzelanego w wodzie lub też przy niej, nie dostaje się, równie jak hipopotama, prawie nigdy; mego zaś dostałem wyjątkowo szczęśliwym trafem, mianowicie dlatego, że zalazł na płytkie wody.
Murzyni ponieśli go w tryumfie do wioski i złożyli przy naszym namiocie.
Pod zachód słońca obaj z towarzyszem chodziliśmy na ptaki. Zabiłem między innemi dwie papugi, z których wszelako znalazłem tylko jednę — i gołębia, z gatunku prawdopodobnie najmniejszego, jaki istnieje na kuli ziemskiej. Śliczna ta ptaszyna, upierzona biało i ceglasto, nie jest większa od naszej dzierlatki. Chciałem koniecznie zachować jej skórę, ale nie mając potrzebnych narzędzi i środków przeciwgnilnych, nie mogłem tego dokazać.
Pomyślne rozwiązanie sprawy z krokodylem zdawało mi się być równie pomyślną wróżbą na Gugurumu; poszedłem więc spać w dobrym humorze. Nie mogłem jednak usnąć, bo murzyni nasi tłukli znów całą noc kassawę, M’sa zaś, zasiadłszy w kuczki przy ogniu, śpiewał przez nos swoje wieczne: „M’Buana Kuba, Bagamoyo, wengi rupia“ itd.
Nazajutrz przyszedł Brahimu, król wioski Brahimu, dziwna jakaś figura, rozmawiająca ustawicznie głośno sama ze sobą lub wybuchająca nagle śmiechem bez żadnego powodu. Zrobił mi wrażenie waryata. Wyprawiłem go zaraz do domu, by tam zatrzymał Tebe-myśliwca, sami zaś ruszyliśmy na noc do Wianzi, uganiając się po drodze niepomyślnie za pentarkami. Pod wieczór przyszły znowu chmury, ale wiatr rozegnał je niebawem.
Spieszno nam było do Gugurumu, więc nie szczędziliśmy nóg, zwłaszcza, że zdrowie dopisywało nam ciągle. Termometr do mierzenia ciepłoty ciała, w który każdy jadący do Afryki musi być zaopatrzony, wykazywał temperaturę 36° z czemś — marną i anemiczną, jak na Europę, ale normalną i najpożądańszą w Afryce. Wobec tego mieliśmy ochotę pozostać w Gugurumu tak długo, żeby nawet zarwać coś i z massiki i przypatrzeć się, jak ona wygląda.
Noclegi w gąszczach mniej nas teraz orzeźwiały, bo schodziliśmy znów na niskie pomorze, gdzie noce bywają parne i gorące. W czasie pochodów jednak chmury przesłaniały od czasu do czasu słońce, co przynosiło nam niewypowiedzianą ulgę.
W Wianzi dogoniliśmy króla Brahimu. Następnego dnia służył on nam za przewodnika do własnej siedziby. Idąc na przodzie, krokiem bardzo szybkim, przez całą drogę rozprawiał ze sobą głośno, machając rękoma i wybuchając od czasu do czasu śmiechem. Był to olbrzymi pochód, gdyż wyszedłszy o szarym brzasku, doszedłem do Brahimu koło pierwszej. W końcu byliśmy niemal tak strudzeni, jak w czasie pościgu za antylopami pod M’Pongwe. Co wioska, myśleliśmy, że to już koniec pochodu, tymczasem na pytanie: „Brahimu karibu?“ (czy Brahimu blisko?) murzyni odpowiadali nam ciągle: „bali“ (daleko!)
Zauważyłem jednę rzecz. Oto, gdy przechodząc koło wiosek, spotykaliśmy kobiety, pracujące w polach, opodal wsi, te na widok obcych ludzi rzucały w popłochu wszystkie narzędzia i ratowały się ucieczką. Pochodzi to jeszcze z dawniejszych czasów, w których polowano na niewolników i w których kobiety stanowiły łup najpożądańszy.
W Brahimu widziałem jedyną w czasie całej podróży murzynkę, która mogła uchodzić za ładną. Była to dziewczyna lat około piętnastu. Tebe-myśliwiec przyniósł ją przed nas na plecach, albowiem dotąd nie widziała białych i bała się ich najokropniej. To też, objąwszy go rękoma i nogami, spoglądała przytulona do jego karku, jak ciekawe, ale zarazem przerażone zwierzątko. Kształty jej były jeszcze prawie dziecinne; czupryna, nieułożona w sztuczne uczesanie, jeżyła się olbrzymią strzechą kręconych włosów, co ją nawet szpeciło, albowiem głowa wydawała się przez to dwa razy tak wielką, jak być powinna. Dzika ta piękność oswoiła się jednak wkrótce dostatecznie.
Brahimu gniewał mnie, ciągle bowiem rozmawiał ze sobą, jeśli zaś zwracał się ku nam, powtarzał wiecznie jeden wyraz: „diwai!“ (wina), wyciągając przytem ręce i kiwając niemi, jak dziecko, które się czegoś napiera. Sami piliśmy już wodę z koniakiem, albowiem została nam tylko jedyna butelka wina chinowego, które wykrzywiało usta goryczą. Chcąc ukarać natręta, nalałem mu pół szklanki tego specyału. Wypił, oblizał się, powiedział „msuri“ (dobre) i prosił o więcej. W końcu nawymyślałem mu od żebraków i kazałem pójść precz.
Apteka moja była tego dnia w robocie, albowiem, prócz wina chinowego, wydawałem z niej ricinus. Wieczorem zachorował nasz pagazi M’Kamba; przyszedł do mnie szary, popielaty, znękany, trzymając się oboma rękami za brzuch. Wymiarkowawszy z tego giestu, co go boli, dałem mu pięć ogromnych kapsułek, które gryzł w zębach, jak śliwki. Po spożyciu, ten także oświadczył, że lekarstwo jest „msuri.“ Na drugi dzień zdrów był, jak lew i niósł swoją pakę z najlepszą miną. Jadąc do Zanzibaru, słyszałem, że ricinus jest pod tą szerokością prawie trucizną, ale misyonarze zaprzeczali temu stanowczo i przekonałem się na M’Kambie, że mieli zupełną słuszność.
Z Brahimu poszliśmy dalej mniej więcej pustym krajem. Dwa pochody oddzielało nas jeszcze od Gugurumu. Postanowiliśmy dokonać obydwóch jednego dnia. Pierwszy postój wypadł nam w krzakach ogromnie gęstych, nad kałużą, mającą wodę cuchnącą, koloru kawy z mlekiem. Ponieważ mieliśmy iść dalej, nie kazałem rozpinać namiotu i obaj z towarzyszem położyliśmy się spać w cieniu krzów. W wielkim kapeluszu, używanym w czasie pochodów, nie można, śpiąc, oprzeć o nic głowy, nawdziałem więc lekką płócienną czapeczkę i usnąłem twardo, a tymczasem słońce obeszło kawał drogi, tak, że promień jego, wyjrzawszy z boku przez liście, padł mi na czoło. Obudziłem się zaraz, ale już z bólem głowy, który następnie wzmagał się z każdą chwilą. Mokra chustka, włożona pod kapelusz, przyniosła mi jednak znaczną ulgę. Koło godziny drugiej, zatem przed zwykłym terminem, w którym się wyrusza w popołudniowy pochód, murzyni sami poczęli się zbierać, albowiem do Gugurumu było jeszcze daleko, a trzeba nam stanąć koniecznie przed zachodem słońca. Po przejściu kilkunastu kilometrów, mój ból głowy minął zupełnie, czułem jednak jakiś niepokój w całem ciele i opanowała mnie niezwykła ociężałość. Z trudnością utrzymywałem się na przodzie karawany. Przedemną szedł Tebe-myśliwiec, i jak na złość, przyspieszał ciągle kroku, spoglądając przytem ustawicznie na słońce. Kraj spadał coraz niżej, tarasami. Na jednym z nich Tebe zatrzymał się i ukazując palcem w przestrzeń, jaśniejącą niezmiernym blaskiem, rzekł:
— Bahari! (morze).
Wyraz obleciał wraz całą karawanę i wzbudził radość powszechną. Podróż nie była ani zbyt długa, ani zbyt uciążliwa, a jednak nietylko murzyni, nieumiejący ukryć żadnego wrażenia, ale i my patrzyliśmy ze wzruszeniem w dal, na ów błyszczący szlak wodny. Zdało mi się, jakby ktoś otworzył przedemną wrota do domu, za któremi wszystko, com widział, wszystkie owe góry, rzeki, lasy, wioski murzyńskie, noclegi pod namiotem, pokryją się zaraz błękitną mgłą oddalenia i staną się wspomnieniem.
Było mi jakoś coraz bardziej nieswojo. Chwilami zdawało mi się, że mam gorączkę. Przyspieszyliśmy teraz jeszcze bardziej kroku i biegliśmy jak do ataku. Słońce schodziło za nami coraz niżej, a cienie nasze stawały się coraz dłuższe. Już się wreszcie miało zupełnie pod zachód, gdy nagle, w pustem polu, Tebe-myśliwiec stanął, ludzie zatrzymali się za jego przykładem i poczęli zdejmować ciężary z głów i ramion.
— Co to znaczy? — spytałem Franciszka.
— Gugurumu! — odpowiedział tłómacz.
Ach! to więc jest Gugurumu? Sądziłem, że ta nazwa coś oznacza, jakąś wioskę, jakąś osadę, złożoną choć z kilku chat — tymczasem naokół nie było widać żadnych śladów ludzi — step i step, jak okiem sięgnąć; gdzieniegdzie bukiety drzew, zresztą pustka.
Ale pokazało się, iż wśród traw jest dół, a w nim na dnie nieco wody, a raczej zupy, gęstej, żółtej, błotnistej. Ludzie po długim pochodzie rzucili się na nią chciwie. Chciałem bronić, ale Bruno uspokoił mnie, twierdząc, że woda, ledwie wyczerpana, napływa znowu z pod ziemi. Była to prawda. Jest tu widocznie podziemne źródło. Ta okoliczność czyni z Gugurumu i jego okolic jedno z najlepszych terytoryów myśliwskich na całem pobrzeżu, wszystkie bowiem inne wody okoliczne, nie wyłączając Kingani, płynącej o kilkanaście kilometrów na południe, są już z powodu bliskości morza słone. Wszelki zwierz musi przyjść do tej jedynej dziury, zawierającej słodką wodę. Że zaś okolica jest zupełnie niezamieszkała, więc zwierząt jest mnóstwo. Szczególniej dziki, zwane ndiri, znajdują się tu w wielkiej obfitości.
Przy wyskubywaniu trawy pod namiot widziałem skorpiony, przynoszące zaszczyt swojemu rodzajowi, bo tak wielkie, jak krewety. Kilka wkręciliśmy obcasami w ziemię. Po ustawieniu namiotu wydałem jeszcze na wieczerzę, ale czułem się coraz gorzej. Ból głowy wrócił mi, a w kościach, zwłaszcza w kolanach, doznawałem łamania. Tymczasem noc zapadła szybko i na niebo wytoczył się księżyc w pełni. Zrzuciwszy z siebie kapelusz, ładownicę, manierkę i lornetkę teatralną, począłem obchodzić zdala namiot, by ochłodzić głowę w powiewie nocnym i pozbyć się owego łamania w kościach, które, mimo dwóch pochodów, nie pozwalało mi usiedzieć na miejscu.
Ale zaledwie oddaliłem się na kilkadziesiąt kroków od ogniska, Tebe-myśliwiec i Franciszek zjawili się, jak cienie, za mną.
— M’Buanam Kuba, tu nie można oddalać się od ognia.
Wróciłem. Było mi coraz gorzej. Ni siedzieć, ni leżeć, ni stać, chyba ze skóry wyskoczyć. M’sa podał wieczerzę, ale nagle uczułem nieprzezwyciężony wstręt do jadła. Założywszy termometr, przekonałem się, że temperatura ciała mego wynosi 39.5. Była to gorączka ogromna, jak na Afrykę, w której 37 st. uważa się za stan nienormalny.
Wziąłem notatnik, który nie opuszczał mnie nigdy i przy blasku ognia zapisałem wielkiemi literami pod datą dnia: „Febra.“ W czas jakiś później poczęła się w głowie mojej walka między przyzwyczajeniem do uświadamiania wszystkiego a gorączką. Ważyło się to na tę, to na ową stronę. Nie dałem się jednak — i mimo chwilowych halucynacyj, rozumowałem w ogóle, jak człowiek przytomny. Pamiętam, żem umyślnie nie założył drugi raz termometru, bo mi przyszło na myśl, że jeśli zobaczę 40 stopni lub więcej, wtedy zrozumiem, że już nie ma rady i poddam się ostatecznie chorobie, a nie chciałem się poddać, tylko ją przełamać i wrócić do domu.
Zdawałem sobie także sprawę, że w Gugurumu ona mnie zmoże, ale gdy znajdę się w Bagamoyo, pod opieką misyonarzy, to się nie dam. W tym celu zawołałem natychmiast Bruna i przykazałem mu, by jutro, skoro świt, połowa ludzi była gotowa do drogi, bez namiotu, tylko z mojem łóżkiem, na którem mnie poniosą w razie potrzeby.
Towarzysz mój chciał koniecznie wracać wraz ze mną. Przedstawiłem mu, żeby tego nie czynił, że w drodze nic mi nie pomoże, a przecie w ciągu jednego dnia dotrę do Bagamoyo pod doświadczoną opiekę ojca Stefana. Po długich namowach stanęło na tem, że jeśli jutro będę się czuł zdrowszy, to zostanie i skorzysta z polowań w Gugurumu, jeśli nie, to pójdzie ze mną.
Potężna doza chininy podcięła tymczasem moją gorączkę. Przyszło tylko osłabienie i zupełna obojętność na wszystko, posunięta do tego stopnia, że gdy w nocy, siedząc przed namiotem na myśliwskiem krzesełku, usłyszałem stękanie lwa, nie uczyniło ono na mnie żadnego wrażenia, nie rozbudziło ani moich instynktów myśliwskich, ani instynktu samozachowawczego. Poprostu należałem jakby do innego świata. Przypuszczałbym nawet, że owo stękanie było halucynacyą mego słuchu, ale było ono zbyt wyraźne, zbyt głębokie; zresztą wszyscy ludzie nasi słyszeli je także. Widocznie zwierz zbliżył się do wody, a ujrzawszy nagle ogień, poczuwszy dym i wyziewy ludzkie, objawiał owem grzmiącem stękaniem swoje niezadowolenie z obecności nieznanych przybyszów. W Gugurumu lwy nietylko są przechodnie, jak w Bagamoyo, ale mieszkają tu stale. Dowodzi tego sama nazwa miejscowości, która w języku ki-suahili oznacza: ryk lwa. Na nieszczęście, właściwego ryku nigdy nie słyszałem, ani tu, ani w czasie całej podróży.
Nazajutrz atak przeszedł, zostało mi tylko ogromne osłabienie. Stało się teraz dla mnie jasnem, że dostałem tego rodzaju złej febry, której dwa ataki można przeżyć, ale trzeci zabija zawsze. Uczyniłem postanowienie pozwolić sobie co najwyżej na drugi, a nie dostać wcale trzeciego. W tym celu, by łatwiej dotrzymać obietnicy, choć ledwo nogi wlokąc, ruszyłem nazajutrz świtaniem do Bagamoyo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.