Listy z Afryki/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Drugie przejście Wami. — Polowanie. — Upał. — Antylopa Kudu. — Dziki królik. — Nocleg w lesie. — Szafarstwo. — Pentarki. — Powrót wśród gorąca. — Blizkość Massiki. — Nadzieje myśliwskie.

Po raz drugi przeszliśmy Wami w innem miejscu, ale w równie lesistem i równie pięknem. Ponieważ noc się zbliżała, rozbiliśmy namiot tuż nad brzegiem, na małej polance, otoczonej drzewami. W trawie były skorpiony, kazaliśmy więc wyskubać ją do cna na przestrzeni kilkunastu kroków i w ten sposób zabezpieczyliśmy się od niepożądanych gości. Noc nam zeszła spokojnie; hipopotamów nie słyszeliśmy wcale, albowiem Wami, mająca bieg nader wartki, posiada ich w ogóle mniej, niż Kingani. Idąc brzegiem, natrafia się wprawdzie od czasu do czasu na ich ślady i może być, że bliżej oceanu, tam, gdzie rzeka rozlewa się szerzej i płynie spokojniej, znajduje się ich więcej. W okolicy Mandery olbrzymie te zwierzęta stały się rzadkie jeszcze i dlatego, że misya częstokroć urządzała na nie polowania, jak tego dowodzi kilkanaście czaszek, znajdujących się na składzie u brata Aleksandra. Łapano je najczęściej w doły, i jest to niemal jedyny sposób, by zwierzę dostać, albowiem postrzelone, ginie prawie zawsze, nie wiadomo gdzie.
Świtaniem porzuciliśmy Wami. Ponieważ chcieliśmy po drodze polować, więc pominąwszy wszystkie udeptane ścieżki, poszliśmy w kierunku M’Pongwe, na przełaj przez wzgórza. Prowadził nas O. Korman i ów królik, który poprzedniego dnia przybył do Mandery. Ten ostatni był pysznym typem murzyna-myśliwca. Suchy, niewielki, o wydatnych muskułach i dzikiem spojrzeniu, miał w sobie coś z rysia albo pantery. Słynął on w okolicy, jako niestrudzony łowiec i, co jest między murzynami bardzo rzadkie, jako dobry strzelec. Musiał też być istotnie dobrym, jeśli trafiał ze swego karabina, pochodzącego z przed laty przynajmniej pięćdziesięciu.
O szóstej rano, zaledwie słońce zeszło, upał zrobił się odrazu okrutny. By zająć jak największą przestrzeń okolicy, poszliśmy szeroką ławą, jeden od drugiego na dwieście lub więcej metrów. Popamiętam tę wyprawę długo, albowiem, jak żyję, nie widziałem człowieka, chodzącego tak po górach, jak O. Korman. Zdawało mi się, że ma skrzydła. Zaledwie zobaczyłem go u stóp wzgórza, już był na jego wierzchu. Dziki królik leciał również, jakby go wiatr gnał. Zarówno przez miłość własną, jak i dlatego, by nie rozrywać łańcucha, staraliśmy się iść na jednej linii z nimi, ale przychodziło nam to z największem wysileniem. Posuwanie się naprzód przedstawiało ogromne trudności. Czasem przegradzały drogę wąwozy, wprawdzie nie głębokie, ale o ścianach prostopadłych, na które trzeba się było wdrapywać; czasem doliny, pokryte wysokim na kilka metrów tatarakiem; na wzgórzach tamowały pochód trawy lub gorsze od nich kolczaste mimozy. Trzeba było jednak lecieć.
Przyszło mi do głowy zmęczyć ojca Kormana i jego dzikiego przyjaciela i w tym celu począłem biedz naprzód jeszcze prędzej od nich, ale gdy upłynęła jedna godzina, potem druga, a ich moje wysiłki zdawały się tylko podniecać, dałem za wygranę i zetknąwszy się z nimi w otwartem miejscu, oświadczyłem kategorycznie, że nie mając ani ich filigranowej postawy, ani skrzydeł, nie pójdę w ten sposób dalej.
Zresztą taki pochód na złamanie szyi był rzeczą dla polowania wprost szkodliwą, albowiem człowiek, nie mogący tchu złapać ze zmęczenia, musi chybić do każdej zwierzyny, choćby nawet strzelał blisko. Jakoż, ojciec Korman przekonał się sam o tem, spudłowawszy w chwilę później do pięknej antylopy-skoczki. Utrzymywał wprawdzie, że ją postrzelił, ale krwi nie można było odnaleźć.
Niebawem ujrzałem na skłonie wzgórza mego towarzysza, podnoszącego do twarzy swój ciężki, dziesięciokalibrowy karabin. Po wystrzale, który zahuczał, jak z armaty, mignęła mi w pełnym biegu olbrzymia antylopa kudu i skryła się w tej samej chwili w mimozach. Stojąc o jakie trzysta metrów, widziałem wszystko, jak na dłoni i ponieważ strzał był bliski, byłem pewien, że nie jest chybiony. Jakoż, zbliżywszy się, sam widziałem rzuty farby na trawach i mimozach. Wysłaliśmy zaraz ludzi za śladem, sami zaś ruszyliśmy naprzód, albowiem całe stadko, złożone z pięciu sztuk, pojawiło się na dalszych wzgórzach.
Przekonaliśmy się jednak, że bez jakiejkolwiek naganki polowanie jest wprost niemożliwe, zwłaszcza, gdy czujność zwierza jest już rozbudzona. Ilekroć weszliśmy na jakie wzgórze, tylekroć o trzysta lub czterysta metrów widzieliśmy nasze antylopy, które pasły się niby spokojnie, ale co chwila podnosiły głowy i strzygąc uszyma, zdawały się nam oznajmiać, iż nas widzą i czują, w chwilę zaś później całe stadko oddalało się w lekkich podskokach naprzód, by znów zatrzymać się na odległości dwóch, albo trzech strzałów. Widok tych wspaniałych zwierząt, cwałujących na tle wzgórz, pokrytych zielenią i drzewami, był pyszny. Płowe grzbiety i białe brzuchy, to rozbłyskiwały w świetle, to przygasały w cieniu. Zdawało mi się, że widzę stado jeleni w jakimś przepysznym angielskim parku.
Stary samiec zatrzymywał się zawsze pierwszy i zwracając ku nam głowę, zbrojną w potężne, śrubowate rogi, patrzył przez chwilę, jakby się chciał upewnić, czy dzieli go od nas dość przyzwoita odległość — poczem zaczynał się paść spokojnie. Słuch antylop musi być doskonały, bo nieraz kryły nas przed niemi, to gąszcza, to wyniosłości gruntu, a jednak stadko usuwało się zawsze w porę. Próbowaliśmy je obejść, ale i to nie pomogło. Nie wiem, jak długo trwałby ten niefortunny pościg, gdyby wreszcie antylopom nie sprzykrzyła się zabawa i gdyby po upływie pewnego czasu nie zniknęły nam całkiem z oczu.
Tymczasem słońce wzbiło się wysoko i upał stał się okrutny. Trzeba nam było co prędzej schronić się pod namiot, by uniknąć uderzenia słonecznego. Z tem w Afryce nie wolno żartować. Doszliśmy jeszcze jednak do najbliższego lasu i tam czekaliśmy na ludzi, którzy też wkrótce nadciągnęli z namiotem i skrzyniami.
Na szczęście, znaleziono tuż wodę, w wąwozie leśnym, więc mogliśmy stanąć. Z polowania odnieśliśmy w tym dniu tę tylko korzyść, iż naprzód widzieliśmy antylopy, bez których Afryka nie przedstawia się we właściwym charakterze, a powtóre, że idąc na przełaj ku M’Pongwe i idąc szalenie, zrobiliśmy ogromny kawał drogi, równający się przynajmniej dwom zwykłym pochodom.
Teraz należał nam się odpoczynek, lecz niestety, stawały nam na przeszkodzie obowiązki szafarskie. Ludziom, którzy tego nie zaznali, wyda się to może rzeczą błahą, a tymczasem tego rodzaju zachody stanowią najprzykrzejszą stronę podróży. Niektóre skrzynie zamknięte są na kłódki — dobierajże kluczy. Konserwy są wprawdzie w rogoży, ale kartki z blaszanych puszek poodklejały się od gorąca i wilgoci — zgaduj-że, co która puszka zawiera? Otwierać trzeba puszki samemu, bo jeśli to powierzysz murzynowi, wyciśnie ci na ziemię całą zawartość, wraz z sosem. Tłómacz poszedł w las i niema go, kucharz zaś nie rozumie ciebie, a ty kucharza, jeśli więc chcesz jeść choć trochę lepiej, jeśli nie chcesz, by ci wsypał herbaty do jarzyn, cukru do sardelków, soli do kawy, musisz wszystkiego sam pilnować — i siedzieć przy ogniu na czterdzieści kilka stopni gorąca.
Podczas naszego poobiedniego snu nadeszli ludzie, których wysłałem za antylopą, postrzeloną przez mego towarzysza. Znaleźli ją leżącą w kałuży krwi, ale na ich widok zerwała się i uciekła, pomimo, że jeden z czarnych strzelił do niej z karabina. Dalsze poszukiwania nie doprowadziły do niczego. Przypuszczając, że jednak nie mogła pójść daleko, postanowiłem wysłać za nią jeszcze raz świtaniem. Liczyłem, że jeśli nawet pantery doduszą ją w nocy, zostanie w najgorszym razie dla nas kawał świeżego mięsa. O brzasku królik-myśliwiec poszedł z kilkoma naszymi pagazisami i znów powtórzyła się wczorajsza historya: znaleziono antylopę w kałuży krwi — i tak samo zerwała się i poszła. Wzmianka ta da pojęcie myśliwym o nadzwyczajnej żywotności wielkich zwierząt afrykańskich. Antylopa mogła być źle strzelona, miała jednak w sobie kulę ze sztucera k. 10 i farbowała, jak sam widziałem, nadzwyczaj obficie, a jednak po upływie doby nietylko żyła, ale nawet nie stężała i zdołała się ratować ucieczką.
W lesie, na którego skraju rozbiliśmy namiot, a zwłaszcza na polanie przed namiotem, pokrytej rzadkiemi drzewami, było dużo pentarek, które dostarczyły nam smacznego, świeżego mięsa. Nazajutrz, po usilnych pochodach wśród dżdżu, dotarliśmy do M’Pongwe. Jest to góra niezbyt wyniosła, podobna do leżącej na ziemi wypukłej tarczy. Kształtem przypomina zakopiańską Gubałówkę, jest od niej jednak o tyle mniejsza i mniej rozległa, że może być jeszcze zaliczona do wzgórz. Łańcuch nieprzerwany podobnych, z różnicą rozmiaru, wyniosłości, ciągnie się w kierunku zachodnim, aż do gór U-Zagara, tworząc kraj piękny, falisty, pokryty bukietami drzew nieraz olbrzymich, ale na niezmiernych przestrzeniach jednostajny.
Wiosek w tej stronie prawie niema. Pustka tu wielka i cisza taka, że gdy wiatr nie kołysze traw, usłyszysz oddech własnych zmęczonych piersi. Tkwi w tem niepospolity urok. Ziemia, drzewa, przestrzeń, powietrze, blask — słowem, wszystkie żywioły zdają się tu tworzyć jednę duszę, bardzo monotonną, ale nieskończoną i jakby pogrążoną w śnie. Ci, którzy choć raz w życiu uczuli nostalgię za nieskończonością i bezwzględnym spokojem, mogą w takiej okolicy znaleźć to, czego napróżno szukali gdzieindziej.
Z wyniosłości widzieliśmy od czasu do czasu Wami, którą rozpoznać łatwo po ciemnych wstęgach dziewiczego lasu, pokrywającego oba jej brzegi. Spędziliśmy nad jej brzegiem jeszcze jednę noc, poczem, przebywszy ją po raz trzeci, odprowadziliśmy ojca Kormana do Mandery.
Wyszliśmy, wbrew obyczajowi, przyjętemu przez karawany, późno, bo koło godziny dziesiątej; przyszliśmy zaś do Mandery o drugiej, że zaś dzień był pogodny, niebo bez chmurki, więc drogę odbywaliśmy wśród największego upału, jakiego w Afryce zaznałem. Pod naszą szerokością trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia dochodzi gorąco na tych wzgórzach, wystawionych na prostopadłe promienie słoneczne. Chwilami zdawało mi się, że to jest chyba dzień wyjątkowo upalny. Z nieba leciał żywy ogień. Płuca nasze wciągały powietrze wprost łaziebne. Póki szliśmy lasem, można było jeszcze wytrzymać, ale gdy dotarliśmy do wyniosłości, na których murzyni mają zwyczaj wypalać trawę przed nadejściem massiki, sądziłem, że lada chwila któryś z nas padnie. Szklista, czarna ziemia była tak rozpalona, jak trzon pieca. W dodatku, jak zwykle w godzinach południowych, nie było najmniejszego powiewu; liście na drzewach wisiały nieruchomie, euforbie zdawały się tracić swą sztywność i roztapiać się w żarze. Gdyby nie wilgoć powietrza, żadna roślina nie mogłaby wytrzymać takiej strasznej temperatury; ale dla człowieka ta wilgoć czyni upał jeszcze nieznośniejszym.

Zły byłem na siebie i na ojca Kormana, bo w gruncie rzeczy ani on, ani my, nie mieliśmy żadnego powodu do pośpiechu. Ale w podróży często się to trafia, że idzie się, choćby pod grozą śmierci, dlatego tylko, że się wyruszyło, albo przez miłość własną. Nikt nie chce pierwszy powiedzieć: „Nie pójdę dalej!“ — a tymczasem o krok dalej człowiek może paść, jakby rażony piorunem.
Wioska Brahimu w drodze do Gugurumu.
Ostatnim tchem przywlekliśmy się do Mandery, a zwłaszcza koniec drogi, gdy już misyę było widać, jak na dłoni, był najstraszniejszy. Towarzysz mój przyszedł z silnym bólem głowy, który jednak minął wkrótce w zakrytych i przewiewnych izbach misyi. Obaj dopiero koło godziny 4-ej po południu, po dobrym wypoczynku i obiedzie, odzyskaliśmy dawną rzeźkość. Pod wieczór przyszły też chmury, które zakryły słońce i wiatr ochłodził znacznie powietrze.

Brat Aleksander mówił nam, że te chmurne wieczory i ranki, przy dniach wyjątkowo znojnych, są zapowiedzią massiki. Jakoż miała nadejść lada dzień, a z nią i nieunikniony koniec podróży. Ponieważ dotąd żaden z nas, mimo wszelkich wysiłków i nieostrożności, nie zachorował poważniej, zaczęliśmy się już przechwalać wzajemnie i uważać się za ludzi wyjątkowo uzdolnionych do podróży afrykańskich.
Manderę opuściliśmy na drugi dzień po południu, obdarzeni przez poczciwych misyonarzy licznemi okazami ptaków. Zabranie ich nie przedstawiało żadnej trudności, bo nasze zapasy zmniejszyły się znacznie. Wino, jak również woda sodowa, były wypite niemal do kropli, tak, że niektórzy nasi ludzie nie mieli prawie nic do niesienia.
Zamiarem naszym było teraz dotrzeć wielkiemi i spiesznemi pochodami na północ rzeki Kingani, do Gugurumu, odległego o jeden dzień drogi od Bagamoyo i zostać tam dopóty, dopóki nawalne dżdże nie uczynią pobytu pod namiotem niemożliwym.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.