Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/434

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ostatnim tchem przywlekliśmy się do Mandery, a zwłaszcza koniec drogi, gdy już misyę było widać, jak na dłoni, był najstraszniejszy. Towarzysz mój przyszedł z silnym bólem głowy, który jednak minął wkrótce w zakrytych i przewiewnych izbach misyi. Obaj dopiero koło godziny 4-ej po południu, po dobrym wypoczynku i obiedzie, odzyskaliśmy dawną rzeźkość. Pod wieczór przyszły też chmury, które zakryły słońce i wiatr ochłodził znacznie powietrze.
Brat Aleksander mówił nam, że te chmurne wieczory i ranki, przy dniach wyjątkowo znojnych, są zapowiedzią massiki. Jakoż miała nadejść lada dzień, a z nią i nieunikniony koniec podróży. Ponieważ dotąd żaden z nas, mimo wszelkich wysiłków i nieostrożności, nie zachorował poważniej, zaczęliśmy się już przechwalać wzajemnie i uważać się za ludzi wyjątkowo uzdolnionych do podróży afrykańskich.
Manderę opuściliśmy na drugi dzień po południu, obdarzeni przez poczciwych misyonarzy licznemi okazami ptaków. Zabranie ich nie przedstawiało żadnej trudności, bo nasze zapasy zmniejszyły się znacznie. Wino, jak również woda sodowa, były wypite niemal do kropli, tak, że niektórzy nasi ludzie nie mieli prawie nic do niesienia.