Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/432

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych na prostopadłe promienie słoneczne. Chwilami zdawało mi się, że to jest chyba dzień wyjątkowo upalny. Z nieba leciał żywy ogień. Płuca nasze wciągały powietrze wprost łaziebne. Póki szliśmy lasem, można było jeszcze wytrzymać, ale gdy dotarliśmy do wyniosłości, na których murzyni mają zwyczaj wypalać trawę przed nadejściem massiki, sądziłem, że lada chwila któryś z nas padnie. Szklista, czarna ziemia była tak rozpalona, jak trzon pieca. W dodatku, jak zwykle w godzinach południowych, nie było najmniejszego powiewu; liście na drzewach wisiały nieruchomie, euforbie zdawały się tracić swą sztywność i roztapiać się w żarze. Gdyby nie wilgoć powietrza, żadna roślina nie mogłaby wytrzymać takiej strasznej temperatury; ale dla człowieka ta wilgoć czyni upał jeszcze nieznośniejszym.
Zły byłem na siebie i na ojca Kormana, bo w gruncie rzeczy ani on, ani my, nie mieliśmy żadnego powodu do pośpiechu. Ale w podróży często się to trafia, że idzie się, choćby pod grozą śmierci, dlatego tylko, że się wyruszyło, albo przez miłość własną. Nikt nie chce pierwszy powiedzieć: „Nie pójdę dalej!“ — a tymczasem o krok dalej człowiek może paść, jakby rażony piorunem.