Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/470

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ślinową moskitierą, krzesło na biegunach, słowem, wszystko razem wzięte, wydawało mi się szczytem wygody; jadałem przytem, jak Lukullus, nie konserwy, ale wyśmienite świeże potrawy i owoce, o jakich świat nie słyszał.
Czasem ktoś umierał w mieście lub w szpitalu, alem się dowiadywał o tem dopiero wówczas, gdym pod wieczór spostrzegał na rumianej toni samotną łódź, płynącą powolnym, miarowym ruchem, w stronę Wyspy Umarłych. Było kilka osób ciężko chorych, między niemi pewien młody Niemiec, któremu raniony dzik-ndiri wypruł jednem uderzeniem kłów wnętrzności. Schodząc do ogródka, spotykałem też innych kolegów szpitalnych, o twarzach przeźroczystych i białych, jak papier, wyssanych do szczętu przez anemię. Niektórzy wyglądali z utęsknieniem statków, wracających do Europy; inni wyglądali śmierci.
Co do mnie, miałem ustawicznie jeden niepokój, mianowicie, by statek francuski „Pei-Ho“, na którym mieliśmy wrócić do Suezu, nie odszedł jakim dziwnym zbiegiem okoliczności bezemnie. I jestem przekonany, że gdyby się tak stało, nie znalazłbym już w sobie tej woli, z jaką opierałem się chorobie i dostałbym trzeciego ataku.