Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/481

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na pomoście nie brak także pożegnań, nawoływań, uścisków, łez. Każdą osobę, która odjeżdża, odprowadzają prawie wszyscy znajomi. Ciasno tak, że niema się gdzie ruszyć. W natłoku widzę ojca Stefana, którego odprowadza msgr de Courmont, brat Oskar i wszyscy prawie misyonarze, nie wyłączając przełożonego braci Białych i ojca Ruby. Kogo tylko poznałem w mieście lub w szpitalu, ten tu jest, albo jako podróżny, albo jako żegnający kogoś z bliskich.
Między innemi jest i syn Muene-Pira, mały Tomasz, którego towarzysz mój zabrał ze sobą, jako służącego, do Zanzibaru, a który teraz przyjechał z rzeczami na statek. Przedzieram się przez tłum do niego, chcąc mu pozostawić po sobie jeszcze jakąś pamiątkę pod postacią białej i nowej rupii; ale Tomasz tak jest zdumiony ogromem i wspaniałością statku, że moją rupię przyjmuje niemal mechanicznie i zamiast dziękować, szepcze z wytrzeszczonemi oczyma: „O, M’buanam Kuba! msuri! msuri!“ Wżyciu swojem Tomek widział tylko niemiecki parowiec „Wissmann“ — i zapewne w głowie mu dotąd nie postało, by takie potworne „pirogi“ mogły pływać po morzu.