Listy O. Jana Beyzyma T. J./List LIIa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST LII.

Fianarantsoa, 12 października 1904.


Wskutek tych głupich strejków w portach francuskich, skazani jesteśmy jakby na separację. Przedtem były dwa okręty z Europy co miesiąc, a teraz tylko jeden, i to najnieregularniej, tak, że trudno wiedzieć, kiedy można się spodziewać jakiej wiadomości z kraju i na kiedy listy przygotować.
Moi dawni chorzy z Ambahiwuraku powoli się ściągają. Dzięki Bogu, mam ich już garstkę u siebie. Jak to już Ojciec wie z poprzedniego listu, jedna z chorych tu przybyłych, wróciła, żeby przyprowadzić resztę tych, co będą w stanie odbyć tak daleką drogę. Otóż moja przewodniczka dostała się szczęśliwie na miejsce i zaraz wyprawiła kilku trędowatych. Sama musiała zostać w Ambahiwuraku, bo jej matka ciężko chora i dopiero później przyjdzie, gdy jej matka albo wyzdrowieje na tyle, że będzie mogła razem z córką przyjść, albo jeżeli umrze. Codzień odmawiamy koronkę za naszych podróżnych i wyczekujemy ich z niecierpliwością. Jestem pewny, że Matka Najśw. wyjedna nam wiele łask u Pana Jezusa uwzględniając ofiarę, jaką z siebie robią ci chorzy, co przedtem byli w Ambahiwuraku, a teraz tu do nas przychodzą. Oni ściągną błogosławieństwo Boże na całe schronisko. Niech Ojciec tylko pomyśli, czy to mała rzecz dla chorego zrobić 400 kilometrów pieszo przez góry i to nie pagórki, ale góry kilkudziesięcio–, a często i kilkusetmetrowe, po kamieniach rozpalonych afrykańskiem słońcem, nocując po największej części w wilgoci (rosa w nocy obfita) i trzęsąc się od zimna, bo kawał starego lamba nie zagrzeje wcale. Do mieszkań ludzie ich nie przyjmują z obawy zarażenia się trądem; cały posiłek to, co sobie wyżebrzą po drodze, a jeśli się im to nie uda, muszą się bez jedzenia cały dzień obchodzić. W jakim stanie ci nieszczęśliwi przychodzą, to sobie Ojciec i wystawić nie potrafi — zgłodniali, popuchnięci, pokrwawieni, zbrukani i obszarpani, pomęczeni tak, że przyszedłszy, położą się i trudno im się ruszać. Tutejsi trędowaci, których zastałem w Marana, z wilkiem zdziwieniem patrzą na nasze przywitanie kiedy partja nadejdzie, bo witamy się prawdziwie jak najbliżsi krewni. Ostatnia partja nadeszła pod wieczór. Wprowadziwszy ich do izby, zaraz kazałem jednemu z dawniej przybyłych rozpalić ognień, drugiego odkomenderowałem po wodę, a sam pobiegłem po ryż; poczem zaraz wziąłem się do owijania nóg tych biedaków mokrem płótnem. Kiedy trochę podjedli, zaczęliśmy naturalnie gwarzyć; po dwóch latach niewidzenia się nie brakło nam wcale wątku rozmowy; zapytaniom najrozmaitszym, przekazom od tych, którzy jeszcze mają później nadejść i t. p., nie było końca, przegawędziliśmy może bodaj czy nie do północy. Ale nie mogłem pozwolić na to, bo moje pisklęta strasznie były zmachane, ułożyłem ich do snu, a sam się wyniosłem, żeby im nie przeszkadzać. Rzecz jasna, że na sen niedługo czekali i nazajutrz słońce już dobrze było podeszło, a oni jeszcze zawzięcie chrapali. Powróciwszy do siebie wieczorem, tak byłem uradowany, że bez kolacji poszedłem spać. Dziękowałem Matce Najśw. Pannie za Jej łaskawość, że mi znowu wraz moje pisklęta i cieszyłem się, a jeść nie mogłem. Zasnąć tez nie udało się zaraz. Bardzo mi pilno było do rana, żeby pójść do moich bidaków i cieszyć się ich powrotem. Podwójnie mnie cieszy przybywanie dawnych moich chorych; przedewszystkiem jest to z ich strony prawdziwy dowód żywej wiary, a powtóre będzie z nich dobry początek nowego schroniska, bo między nimi jest wielu prawdziwie dobrych z gruntu, praktykujących katolików. Za co wszystko dzięki i chwała Mateczce Najświętszej niech będzie po wszystkie wieki.
Co niedziela po Mszy św. chodzimy oglądać nowe schronisko; podoba się moim pisklętom wszystko i cieszą się, że będą mieszkać jak wazaha, to jest, ze w domu jest podłoga i okna ze szkłem. Czy z tych, co dożyją do ukończenia budowy, wszyscy zechcą być przyjętymi do schroniska, to jeszcze pytanie; budowa im się podoba, ale przyszłego regulaminu zakładu nie znają; może niejeden nie zechce się poddać temu regulaminowi, a w takim razie będziemy musieli się rozstać. Niech taki idzie szukać schroniska, gdzie mu się podoba, wolę stracić kilku lub kilkunastu, niż puścić ich zupełnie samopas, bo wtedy dopiero pokazaliby, co potrafią. Wątpię jednak, żeby w tej mierze mieli trudności, bo dotychczas nie mogłem w Ambahiwuraku, jak również tutaj nie mogę się żalić na brak karności, bardzo są ulegli i posłuszni. Odkąd jestem między nimi, jeszcze ani jeden nie był ukarany przeze mnie. Niech Ojciec jednak z tego nie wnosi, żebym ja był dla nich zanadto pobłażliwy, do tego jeszcze za łaską Bożą przyznać się nie mogę. Najmniejszej rzeczy żadnemu nie przepuszczę, jeżeli uchybienie ogólne, to zaraz podczas katechizmu usłyszą cośkolwiek z wiadomości bieżących. Jeżeli pojedynczy zawini, to go wołam na poufną pogadankę i wtedy winowajca usłyszy słowa prawdy bez żadnych ogródek. Również niech Ojciec nie myśli, żebym ja w tem wszystkiem coś znaczył, bynajmniej, jestem kompletnym zerem, wszystkiem rządzić raczy i kierować sama Matka Najświętsza, która się mną posługuje tylko, jak narzędziem, ja nigdy sam nic zgoła nie robiłem i nie robię. Zdarzy się coś, mam załatwić jakąś sprawę, najpierw zmówię Zdrowaś, prosząc Matkę Najśw., żeby kierowała moimi słowami i sercem winowajcy, załatwiam sprawę łagodnie, czy ostro, zależy od okoliczności, potem to wszystko zamykam drugim Zdrowaś, ot i wszystko, reszta to już rzecz Matki Najśw. Nadzwyczaj mnie cieszy i dziękuję wciąż z to Matce Najśw., że mnie dziusy coraz to większe zaczynają mieć do Niej nabożeństwo; jak tylko miłość i ufność do Matki Najśw. dobrze zakorzeni się w tych biednych sercach, bo będę o nich zupełnie spokojny, wszystko będzie w porządku według najświętszej woli Pana Jezusa.
Kościół, dom dla zakonnic i mój dom, już do połowy wybudowany, mieszkania chorych ukończone wszystkie; kwestja rozprowadzenia wody po domu jest u nas obecnie na porządku dziennym. Fotografij Ojcu jeszcze nie mogę posłać, bo takowych nie mam. Skoro tylko będe je miał, zaraz Ojcu poślę. W porze deszczowej będą się odbywały roboty przeważnie wewnętrzne, t. j. umeblowanie i t. p. Nie idzie to tak, jakbym chciał, prędko, ale posuwa się ślimaczym galopem, bo trudności bez liku staje wciąż na przeszkodzie. Cóż robić! Dziej się wola Boża, na tym świecie niema kącika bez krzyżyka. Teraz ustawicznie naprzykrzamy się Najśw. Matce, prosząc ją o fundusz na utrzymanie jak największej ilości chorych i zakonnic do ich obsługi niezbędnych. Trudności mam sporo, oprócz tego stosunki to obrzydliwe, bo wszystkie rozkazy idą z Francji, dlatego bardzo a bardzo proszę drogiego Ojca o modlitwy.
Bardzo często Europejczycy, t. j. biali, tak się odzywają o czarnych: »Co? To stworzenie ma być moim bratem?! ja, mam go nazywać bratem, a w dodatku może jeszcze i kochać jak brata?! Alboż to człowiek? Tegoby tylko brakowało! Tak źle jeszcze nie jest i nieprędko dojdzie do tego. Nich chcę wcale wynosić się nad innych, ale tak się poniżać, żeby coś takiego (mówiąc to, z odrazą pokazują na czarnych) uważać za brata, to znowu za wiele — na to mnie nie stać«.
Ja sam takie zdania nieraz tu słyszałem i teraz, pisząc ten list, przyszło mi na myśl, że jeżeli Ojciec wydrukuje ten list w »Misjach«, to wcale o to nietrudno, żeby coś w tym rodzaju pomyślał, albo i utrzymywał niejeden z czytających »Misje«, zwłaszcza kiedy przeczyta, że ja uszczęśliwiony z odzyskania napowrót moich dawnych chorych, że niecierpliwie wyczekuję na mających nadejść jeszcze i t. d., co wszystko jest przecie dowodem nie pogardy albo nienawiści, ale samej miłości, z którą się wcale nie ukrywam i dlatego wspominam tu o tem. To zapatrzenie się na czarnych, nie odnosiło się wcale do trędowatych, ale wogóle do czarnych. Trędowaci to zupełnie odrębna rzecz. Jak musi koniecznie mieć powołanie kto chce być, zakonnikiem albo zakonnicą, tak samo zupełnie trzeba mieć koniecznie powołanie do obsługiwania trędowatych. Wcale nie wystarczy choć święta, ale chwilowe, przemijające pragnienie, tylko musi mieć prawdziwe do tego powołanie ten, kto chce zaopiekować się trędowatymi. Bez powołania ani rusz. Mówili ci panowie, których słyszałem, o czarnych wogóle i chociaż rozprawiali bardzo niby mądrze, wysilali się, żeby uzasadnić te swoje zapatrywania, ja jednak otwarcie Ojcu mówię, że po dziś dzień ani wydziwić się nie mogę temu, jak można tak nie mam podziś dzień odpowiedzi na moje zapytanie. Pytam najpiegorw: poniża białego widzieć brata w czarnym dlatego, że ten bidny czarny pod wieloma względami niżej od niego stoi. A oddawać się całkowicie rozpuście, dopuszczać się najbezwstydniejszych i częstokroć nieludzkich poprostu czynów z czarnymi, jak to tu, niestety, jest na porządku dziennym u białych, to pewno białych wywyższa, uszlachetnia? Dalej — kochać czarnego nie można, bo byłoby to już za wiele, do tego stopnia biały poniżyć się przecie nie może. Ale kochać jakiegoś psa, kota, lub innego w tym rodzaju faworyta, a do tego nieraz tak całem sercem doń przylgnąć, że kiedy taki faworyt zdechnie, to po nim takie szlochania i lamenty, jakby po stracie najdroższej jakiej osoby — to bynajmniej nie upokarza białego, nie stawia go narównie z nierozumnem zwierzęciem, z którem on się brata? Czy mało widzimy białych, którzy mają takich faworytów? Na to mówią: »Tak, to zależy... to jest... rozumi ksiądz...« Nie, wcale nie rozumiem i dlatego pytam — potem znowu: »Jednakże... widzi ksiądz« i t. p. przelewania z pustego w próżne nic zgoła nie znaczące, dlatego powiedziałem, że odpowiedzi nie moje pytania nie mam.
Rozbazgrałem się, a tu tymczasem dobre wychowanie nakazuje podnocować, bo i północ niedaleko, dlatego kończę, polecając Was wszystkich opiece Matki Najświętszej.

Marana, w listopadzie 1904.

W liście P. Matka przysłała mi obrazek S. M. T., za który pokornie dziękuję; dałem ten obrazek jednej z nowoprzybyłych dawnych moich chorych i przytem zaczęliśmy gwarzyć o Karmelu i jego łaskawości dla nas, o ogromnej pomocy, którą wciąż od początku mamy od drogich Matek i t. d. i t. d., krótko mówiąc, powtórzyłem im to, co słyszeli ode mnie w Ambahiwuraku. Dodałem przytem, że: obrazek, który obecnie daję, dostałem w liście od P. Matki, będę na list odpisywał, jeżeli więc chcecie, to możecie i wy dać znak życia i napisać do WW. Matek, za co One z pewnością nie będą się na was gniewały, bo One nieszczęśliwymi nie gardzą. Naradzili się między sobą (było to z rana), potem wieczorem dają mi list i mówią: »Czytaj, Ojcze, czy można tak pisać do Karmelitanka Ksawera (oni przypadków nie mają wcale w swoim języku), czy może nie wypada?« Przeczytałem przy nich i mówię, że można. »Kiedy można, to dzięki Bogu — mówią — przetłumacz Ojcze, na swój język i poślij do Karmelitanka Ksawera«, a potem zaczęli się cieszyć, że święte Panny będą się za nich modliły.
Było nieco trudności przy rozwiązaniu tej zawiłej kwestji, że Karmelitanka to nazwa Zakonu, a Ksawera to imię P. Matki i że to nie jedno i toż samo — bo każda święta Panna — Karmelitanka, ale niekażda Ksawera, tylko różne imiona mają święte Panny. Czy zupełnie im to jasno, za to ręczyć nie mogę. Widzą to tylko, że Ksawera i wszystkie święte Panny Karmelitanki, to te Zakonnice, co ich bardzo kochają. Listu nie przepisywałem po malgaszku, boby się to na nic nie przydało, szkoda zatem czasu na to. Dla większej ich pociechy zaadresowałem osobną kopertę; z ukontentowaniem patrzyli na osobną swoją kopertę i list do Ksawera. Tłumaczyłem zupełnie dosłownie, jak tylko się dało wyrazić po polsku, sądząc, że WW. Matkom większą sprawi przyjemność ta prosta wyrażeń i pojęć nieszczęśliwych moich piskląt, jeszcze porządnie pół na pół dzikich, niż myśli wyrażone nieco lepiej po polsku. List pisany do P. Matki Ksawery i zarazem do wszystkich WW. Matek. Treść w niem jest wcale niezła, myśl jest, o czem przekonają się WW. Matki z mego listu w »Misjach«, w którym opisałem przybycie moich dawnych chorych, ale wyrazić myśli nie potrafię. Swoją drogą ja do tego listu nie mieszałem się i zapowiedziałem im zgóry, że nic nie powiem, tylko muszą sami pisać, jeżeli chcą list posłać, gdyż »Ksawera zaraz pozna, ze to ja pisałem, a nie wy«. — »Twoja Ojcze, prawda — powiedzieli — my myślimy inaczej, a wazaha (Europejczyk) inaczej, to zaraz święte panny poznają, że to twoje myśli«.

Pozdrawiamy Ciebie w Imię Pana.2

Słyszeliśmy od księdza Beyzyma, naszego ojca i matki,3 że Wy4 aż do wieczora5 modlicie się mocno za nas. Dlatego Wam dziękujemy i dziękujemy6 my pisklęta7 biedne księdza Beyzyma za modlitwy Wasze do Boga za nas i oto, co my Wam mówimy; w Ambahiwuraku my byli bardzo nieszczęśliwi dla braku domu i wody. Dlatego ksiądz Beyzym szukał miejsca i wody, żeby wybudować nowy dom. Kiedy on szukał tam koło Tananariwy, rozdzielił nas rząd; księdza Beyzyma wysłał do Fianarantsoa, a nas zmusił iść do ambuhidatrimu.8 Od tego dnia wielki bardzo był nasz smutek, dlatego, że nas niespodzianie odrazu9 oddzielili od księdza Beyzyma o 12 godzinie we środę.10 Od tego czasu kiedyśmy byli rozdzieleni, my się nie widzieli wcale 2 lata, ani spodziewali się zobaczyć. Już nam było zwątpione11 zupełnie, że się zobaczymy oczami12 z księdzem Beyzymem tu na ziemi. Ale jednakże teraz oto za łaską Bożą przyszliśmy tutaj do księdza Beyzyma; chociaż daleka strona, chociaż chore nasze ciała i nogi,13 jednak poszliśmy rzeczywiście.14 Prawie jeden cały miesiąc my szli. W drodze często nie znaleźliśmy nic do jedzenia wcale, ani nie znaleźliśmy domu do spania w nocy,15 bo my chorzy16 i dlatego nocowaliśmy pod gołem niebem. Zimno i niepogoda biło nas mocno. Prawdziwie łaska Boża przez Wasze modlitwy sprawiła, że teraz ksiądz Beyzym nietylko znalazł miejsce i wodę, ale i nowy dom już prawie gotów. Otóż za to dziękujemy i dziękujemy Wam, Matki drogie nasze, bardzo nas kochające, a także bardzo prosimy i prosimy jeszcze Was, drogie Matki, o Wasze modlitwy, bo bardzo wiele przeszkód i trudności spada na księdza Beyzyma i na nowy dom. Teraz nas ośmiu przyszło z północy17 tu do Fianarantsoa; jedna18 wróciła znowu do ambuhidatrimu, żeby przewodniczyć reszcie tych, którzy mają tu przyjść do ks. Beyzyma. My Was prosimy i prosimy jeszcze o modlitwy za nich, żeby oni tu także przyszli.19
Tym listem my Was odwiedzamy i żegnamy20 w Imię Pana. niech Bóg błogosławi Ciebie Ksawero, Matko droga nasza. Tak mówią21 nieszczęśliwe pisklęta księdza Beyzyma.
W imieniu wszystkich Józef22 Rajnilajwau.

(zasługującej być wielbioną = Wielebna, Przewielebna).
1. Zwyczaj u malgaszów pisać zawsze na początku listu do kogo pisany.
2. Coś w tym rodzaju, jak my piszemy np. P. Chr. lub coś podobnego.
3. To »Wy« jest zwrócenie się do wszystkich WW. Matek; nie znaczy ono to co Wy polskie, mówiąc z uszanowaniem do jednej tylko osoby, ale wy w liczbie mnogiej.
4. Opiekun.
5. Ustawicznie.
6. Wyraża większy nacisk, np. prosimy i prosimy jeszcze, bardzo prosimy.
7. Podoba im się ta nazwa i sami o sobie tak się wyrażają.
8. Miejscowość, w której się znajduje rządowe schronisko.
9. Raptem.
10. To ma wyrażać datę naszego rozłączenia.
11. Zwątpiliśmy.
12. Że się spotkamy, zejdziemy, zobaczymy na własne oczy, lub coś w tym rodzaju.
13. Oznacza, że schorowane całe ciało, ale najbardziej nogi.
14. Udaliśmy się w drogę.
15. Nikt ich nie przyjmuje do domu, bo się ich ludzie boją.
16. Wszyscy trędowaci zawsze mówią o sobie »chorzy«, a nie lubią widać tej pogardliwej nazwy »trędowaty«.
17. Z północy = z Ambohidatrimo, który leży na północ od Fianarantsoa.
18. Jedna chora z pomiędzy nich (żona tego, co podpisany na liście, nazywa się Dionizy Mangawela.
19. Znaczy: żeby doszli pomyślnie.
20. Pozdrawiamy.
21. Zwykłe zakończenie listu Malgaszów, albo nawet i małej kartki: tak mówi, albo mówią, poczem podpisuje się piszący.
22. Z prawdziwą wdzięcznością dla Pana Jezusa mogę sumiennie Przew. Matce powiedzieć, że byłbym szczęśliwy, gdybym miał jak najwięcej takich dobrych, pobożnych, praktykujących katolików, jak ten Józef, między moimi chorymi w nowym schronisku.
Na drugi dzień po odebraniu listu od WW. Matek, dostałem następujące prośby od pojedynczych.
1. Do Matek zasługujących na uwielbienie, Matek bardzo miłosiernych.
Oto co ja Was proszę i proszę1 Matki bardzo miłosierne, módlcie się Wy za mnie, żebym pokutowała jak św. Magdalena, bo ja grzeszna i grzeszna2 Módlcie się za mnie, żebym odpokutowała, i żebym miała serce pilne,3 pobożne, uległe,4 wytrwałe, żebym się nigdy a nigdy nie odwróciła,5 ale żeby błogosławił Bóg wypełnić to wszystko, o co Was proszę6 Matki moje drogie. A także módlcie się za naszych towarzyszy, którzy jeszcze nie przyszli, bo droga7 ich daleka, trudna i niebezpieczna.
Tak mówi jedno z biednych piskląt ks. Beyzyma, oraz Waszych, Matki drogie moje, bardzo miłosierne.

1. Usilnie proszę.
2. Wielka grzesznica.
3. Gorliwe.
4. Zgadzające się z wolą Bożą.
5. Nie zeszła z dobrej drogi.
6. O co proszę, żebyście dla mnie wyjednały u Boga.
7. Droga, którą przebyć muszą, żeby się tu dostać.

Jest to zupełna sierota, bardzo dobrej woli dziewczyna, lat może około 20, znam ją od lat 5, jej miłosierdzie i poświęcenie dla ciężko chorych, prawdziwe bez granic; bardzo mi był pomocną w obsłudze chorych w Ambahiwuraku, bardzo rozwinięta (jak w takich warunkach być może); katechizm umie doskonale i stara się wykonywać wszystko w praktyce. W rządowem schronisku upadła, czemu niekoniecznie się dziwię, bo w takiem otoczeniu (800 trędowatych, bez pomocy religijnej, prawie żadnej — poganie, protestanci etc., etc., po większej części ostatnia hołota razem skupiona) i warunkach, nie tak to łatwo utrzymać się w równowadze. Gorąco prosiłem Matkę Najśw. przez całe te dwa lata naszego rozłączenia, żeby mi tę biedaczkę raczyła zwrócić napowrót. Ot i wysłuchała Matka Najśw., za co Jej ustawicznie dziękuję i proszę o łaskę, żebym mógł tę duszę dla Niej uratować. Jest już znowu ona na dobrej drodze i mam w Bogu nadzieję, że nie zginie, bo jak tylko ma kogoś, co ją prowadzi, to uległą jest zupełnie i chętnie wykonuje, co się jej poleci. Łatwo bardzo może z niej być wyborna katechistka i infirmerka w nowem schronisku; ma wielkie nabożeństwo do Matki Najśw., wszystko zatem się uda.
Jeżeli łaska, to bardzo proszę o parę słów zachęty dla niej, to ją podniesie na duchu; na liście do niej proszę postawić1, to ja już będę wiedział do kogo pisany; umyślnie radziłem jej nie podpisywać swego nazwiska na tym liście. Kiedy przyszła, to całe jej przywitanie ze mną był płacz; na drugi dzień przyszła pomówić ze mną i ledwom mógł ją uspokoić tak płakała; wszystko za łaską Bożą już uregulowane i na dobrej znowu drodze.
2. Do Matek zasługujących uwielbienie — Panien świętych.
Matki moje najdroższe, ja proszę Was, módlcie się Wy za mnie, żebym był dobrym chrześcijaninem, uświęcił moje życie, i miał serce uległe1 w służeniu Bogu, żebym wszedł do nieba razem z Wami, chociaż nie widzieliśmy się jeszcze oczami na tej ziemi.2 Od dnia mego rozdzielenie z księdzem Beyzymem, niepodobnem stało się moje obcowanie3 z nim. Ja nie modliłem się wcale, dlatego wiele pokus spadło na mnie i oto dlatego Was proszę o modlitwy za mnie. Proszę i proszę także o modlitwy za moją żonę. Ona poszła4 w daleką i niebezpieczną bardzo okolicę5 i za jej towarzyszy także proszę o modlitwy, żeby się wszyscy dostali dobrze6 tu do księdza Beyzyma.

Tak mówi Józef.

1. Chętnie, skore.
2. Chociaż Was wcale nie znam.
3. Nie mogłem mieć z nimi stosunków.
4. Powróciła po resztę chorych, żeby ich przyprowadzić.
5. Rządowe schronisko.
6. Pomyślnie, szczęśliwie.

Bardzo dobry i gorliwy katolik. Nie modlił się, to znaczy, że nie mógł tak się modlić, jakby chciał, między tą hołotą bowiem w rządowym schronisku musi się kryć ten, co chce się modlić; stosunki tam haniebne dla tych nieszczęśliwych.
Jeżeli łaska, to proszę o parę słów otuchy dla niego.
Widzą drogie Matki z tych listów, których wcale nie dyktowałem (ani nawet wiedziałem, że będą pojedyncze prośby), że dzięki Bogu usposobienie moich piskląt dobre. Najśw. Mateczka radzi o swojej chorej czeladzi; ja o tem wiem jeszcze lepiej, bo ze mną wielu tak rozmawia, że tylkoby brakowało, żeby mówiący wzbudził żal, a ja żebym dał rozgrzeszenie i byłaby zupełnie dobra spowiedź. Za takie ich usposobienie dzięki Matce Najświętszej po wszystkie wieki. Ale trzeba kuć żelazo póki gorące i nie dać mu zastygnąć, to jest trzeba te poczciwe serca utrzymywać ciągle w tej świętej gorliwości, dodając im ustawicznie odwagi, zachęcając, oświecając i t. d.; trzeba się starać, żeby tego żelaza było jak najwięcej, t. j. żeby było prędzej schronisko dobrze zaludnione. Wiedzą drogie Matki, co niezbędne do osiągnięcia tego celu, wiedzą również moje Matki, jaki ze mnie niezdolny do niczego niezdara, dlatego oto co ja Wam mówię: wystawcie sobie, drogie Matki, że mnie widzicie klęczącego u waszej kraty i słyszycie aż do wieczora pokornie proszącego: »wyjednajcie mi, moje Matki, u Najśw. Panny, żebym wszystkie dusze, które mnie powierzyć raczy, szczęśliwie do Jej tronu doprowadził i sam przytem nie zginął na wieki«.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.