Listy O. Jana Beyzyma T. J./List LI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Beyzym
Tytuł Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze
Wydawca Wydawnictwo Księży Jezuitów
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Przeglądu Powszechnego”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
LIST LI.

Fianarantsoa, 26 lipca 1904.


Niezbyt dawno pisałem do Ojca, a teraz znowu piszę, bo mi trudno nie podzielić się z Ojcem prawdziwie radosną niespodzianką, jaka mnie w tych dniach spotkała. Dobrze mówi przysłowie, że »góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem«. Otóż taka rzecz: byłem porządnie zajęty u siebie, aż tu naraz ktoś mnie woła. Wyglądam oknem i pytam kto i czego chce. Jakaś kobieta woła, żebym do niej wyszedł. Twarz jej była mi coś, coś niby znajoma, ale niby i nieznajoma, więc nie ruszając się z miejsca, mówię jej: mów, co chcesz. Ona mi na to: »Co pytasz, co chcę; chodź tu, to ci powiem«. Cha, trudna rada — pomyślałem sobie — coś w tem musi być; biorę kapelusz i wychodzę. Koło chaty zastałem dwu mężczyzn i tę kobietę. Byli to trędowaci, mieli podróżne węzełki ze sobą i wyglądali bardzo zmarnowani, jakby zdaleka przyszli. Skąd przychodzicie, zapytałem. Jeżeli chcecie być tu przyjęci, musicie pokazać się we Fianarantsoa doktorowi i przynieść mi papier od niego, inaczej przyjąć was nie mogę.
— Tak gadasz — odzywa się przybyła kobieta — jakbyś nas nie znał.
— Naturalnie, że was nie znam — odpowiedziałem.
Ona na to:
— Przypomnij sobie Ambahiwuraka, to i nas poznasz.
Kiedym to usłyszał, zupełnie jakby mi łuski z oczu spadły i zaraz sobie przypomniałem moje drogie pisklęta. Nie mogłem ich odrazu poznać, bo dwa lata nie widziałem; wyglądali okropnie zmarnowani, to raz, a powtróre nigdy nie przypuszczałem, żeby oni byli w stanie tak daleką podróż odbyć. Pojmie Ojciec łatwo, jak mi żywo serce zabiło i jakem się usieszył z ich przybycia. Nadzwyczaj byli zmarnowani, leżeli parę dni bez przerwy, bo nogi (oprócz ran trędowatych) były popuchnięte od chodzenia. Zdrowy zupełnie, dobrze idący, potrzebuje 8 dni być w drodze, żeby z Tananariwy dostać się do Fianarantsoa, 395 kilometrów. — Wlekli się moi biedacy blisko miesiąc, nim się do mnie dostali... Przyjąłem ich jak i czem mogłem, jak to mówią: rada chata, czem bogata, i dzięki Bogu, przyszli do siebie. Kiedyśmy się nieco rozgadali, mówią mi: »Nietylko nas troje tu będzie, przyjdzie tu więcej; ciągle nam za tobą było tęskno, więc nas wysłali, żeby ciebie odszukać, a reszta, kto tylko może chodzić, wszyscy chcą tu przyjść. Mój mąż — mówi przybyła kobieta, bardzo poraniony, dlatego tu zostanie, a ja, jak tylko trochę wypocznę, zaraz wracam, żeby przyprowadzić tu resztę chorych; muszę iść, bom im to obiecała i wyczekują mnie. Kiedy nas, po twojem odejściu, wpakowano do rządowego schroniska, trzydziestu z pomiędzy nas umarło; żyje jeszcze około pięćdziesięciu, niewszyscy mogą chodzić, to prawda, ale kto tylko może, ten chce tu przyjść koniecznie. W rządowem schronisku dostawaliśmy ryżu dość, dawał rząd i mięso także, ale co to z tego, ciało syte, a dusza żyć nie ma jak, bo ani modlić się nie można, ani żyć po katolicku«.
— Dlaczego — zapytałem — nie można żyć po katolicku?
— A no, powiedz sam — mówi mąż tej kobiety — czy to po katolicku, że kościoła niema, mszy niema, wyspowiadać się można zaledwie raz na pięć, albo siedem miesięcy. Tak niedobrze, ciągleśmy o tobie wspominali i wreszcie uradziliśmy, żeby ciebie odszukać; ot i dał Bóg, że jesteśmy.
Niech mi Ojciec wierzy, że nie mam słów do wyrażenia, jak mnie uradowała tak żywa wiara w moich napół dzikich jeszcze pisklętach. Rzecz jasna, że ja tu o sobie ani myślę wcale, ani też nie mówię, boć w tem mojej zasługi żadnej niema, zerem jestem najkompletniejszym. Wszystko to sprawiła Najświętsza Marja, której chwała niech będzie za to po wszystkie wieki. Że te dzikusy tęsknili za mną, to jedno z najmniejszych; poznali, że ich kocham, więc mi tą samą monetą odpłacają, choć ja wcale na to nie zasługuję. Nich jednak Ojciec sam powie, czy nie jest to objaw prawdziwie żywej wiary — schorowani, poranieni, idą setki kilometrów piechotą, nocując pod gołem niebem w pustyni, bo ich nigdzie do domów nie przyjmują, a notabene u nas teraz zima, więc w nocy zaledwie jest parę stopni powyżej zera; z góry drapią się na górę, bo tu równin niema, całe pożywienie — trochę ryżu wyżebranego u przechodniów i t. d. i t. d., a to wszystko tylko dlatego, ażeby móc wykonywać praktyki religijne tak, jak Bóg przykazał. Mój Boże! co za rażąca i zawstydzająca zarazem różnica między tymi biednymi czarnymi, a cywilizowanymi Europejczykami. Czarni z heroicznym wprawdzie zaprarciem się siebie garną się do Boga, a ilu tu Europejczyków, co ani na brak księży, ani na odległość kościoła użalać się nie mogą, bo go nieraz mają o parę kroków zaledwie, a mimo to, albo wcale ich nie widać w kościele, albo jak kiedy niby zajdą na Mszę, to raczej, żeby siebie pokazać i ludzi zobaczyć, niż żeby uczcić Pana Boga. Dzikiego Malgasza martwi, że nie może się co miesiąc albo i częściej spowiadać, a naszym białym raz na rok aż zanadto wystarcza, a dla bardzo wielu i raz na rok to się wydaje za częto i dlatego wcale się nie spowiadają.
Jeżeli Ojciec ten mój list wydrukuje w »Misjach katolickich«, to może niejeden z czytających powie, że ja patrzę na ludzi przez zbyt czarne okulary, bo jeszcze tak źle nie jest, jeszcze i u nas są ludzie wierzący i praktykujący katolicy. Na to już naprzód odpowiadam, że daj Boże, żeby tak źle nie było, to jest żeby się prędzej zmieniło na lepsze; narazie jednak jeszcze daleko do tego, żeby można było powiedzieć, że u nas pod względem religijnym nieźle się dzieje. Jest między czarnymi zepsucie ogromne, jest wiele i bardzo wiele złego, to prawda, ale, zważywszy ściśle wszystkie warunki i okoliczności, w jakich się znajdują biali i czarni, to taki, choć ze wstydem, jednak przyznać trzeba, że czarni daleko lepiej garną się do Boga, niż biali.
Z przybyciem dawnych towarzyszy niedoli, ożywiła się we mnie nadzieja, że jałmużny będą przbywały na utrzymanie jak największej ilości nieszczęśliwych trędowatych; boć przecie kiedy Matka Najśw. przysyła mi tych biedaków i to nawet z tak daleka, to z pewnością da też i na ich utrzymanie.
Po kilku dniach, kiedy moi podróżni nieco wypoczęli, ta poczciwa kobiecina wyspowiadała się i komunikowała, poczem zaopatrzyłem sją w co i jak mogłem na drogę, pobłogosławiłem i, poleciwszy ją opiece Matki Najśw., wyprawiłem w Imię Boże po resztę moich drogich rozbitków. Czy przyjdą i ilu ich przyjdzie, Bóg to raczy wiedzieć. Wyczekuję ich niecierpliwie, a na czem się to skończy, później Ojcu doniosę. Tyle na dziś, bo czasu braknie mi okropnie.
Bardzo a bardzo proszę drogiego Ojca o modlitwy, bo piętrzą się przede mną trudności w ścisłem znaczeniu tego słowa. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Żegnam tymczasem Ojca do następnego listu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Beyzym.