Kupiec wenecki (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Kupiec wenecki
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom IX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Merchant of Venice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.
SCENA I.
Ulica w Wenecyi.
(Wchodzą: Antonio, Salarino i Solanio).

Antonio.  Prawdziwie, nie wiem, dlaczegom tak smutny;
I siebie i was, jak mówicie, nudzę;
Ale jak na mnie spadła ta tęsknota,
Z czego się składa, jak się wyrodziła,
Sam nie wiem dotąd.
Smutek ten wszystkie myśli mi tak mąci,
Ze sam się nieraz ledwo poznać mogę.
Salarino.  Myśl twa z morskiemi tłucze się falami,
Gdzie twe okręty z rozpuszczonym żaglem,
Jak oceanu bogaci mieszczanie,
Lub, że tak powiem, morskie dziwowisko,
Z pogardą patrzą na kramarskie barki,
Które pokorne biją im pokłony,
Gdy je tkanemi mijają skrzydłami.
Ze sam się nieraz ledwo poznać mogę.
Solanio.  Gdybym ja wodzie me powierzył mienie,
Wierzaj mi, lepsza uczuć moich cząstka
Tamby za moją pobiegła nadzieją;
I ciągle trawę wyrywałbym z ziemi,
Ażeby odkryć, skąd wiatr teraz wieje;
Po mapach ślepił porty, groble, tamy;

I wszystko, co mym statkom grozić może,
W duszyby mojej smutek rozbudzało.
Salarino.  Sam oddech, którym studziłbym mą zupę,
Febryczne zimno w serceby mi wlewał
Na myśl, co może wielki wiatr wśród morza.
Nie mógłbym patrzeć na klepsydry piasek
I wraz nie myśleć o morskich mieliznach,
Nie widzieć, jak tam bogaty mój Andrzej
Niżej swych boków pochylonym masztem
Grób swój całuje. Nie stawiłbym nogi
W kamiennych ścianach świętego kościoła,
I wraz nie myślał o skałach podwodnych,
O które statek mój trącając piersią,
Wonne korzenie rozsiałby po morzu,
Fale ryczące w jedwab’ mój ustroił;
Słowem, przed chwilą być panem tak wielkim,
Po chwili — niczem. Kiedy o tem myślę,
Czyż mogę zaraz nie myśleć i o tem,
Że jeśli moja sprawdzi się obawa,
Długiego smutku dnie na mnie czekają?
Daremno przeczyść; Antonio jest smutny,
Bo myśli o swych towarach na morzu.
Antonio.  Nie, przyjaciele. Dzięki mojej doli.
Niejeden statek majątek mój niesie,
W niejednem miejscu, i cobądż wypadnie,
Rok ten mojego losu nie jest panem.
Smutków mych źródłem nie myśl o towarach.
Salarino.  To może miłość?
Antonio.  Co za przypuszczenie!
Ani też miłość? Więc pozwól powiedzieć:
Dlategoś smutny, żeś nie jest wesoły;
I równie łatwo byłoby ci tańczyć.
Mówić, żeś wesół, bo nie jesteś smutny.
Przysięgam na dwie janusowe głowy,
Natura lepi zabawne figury:
U jednych radość ciągle z ócz wygląda,
Śmieją się ciągle, jakgdyby papugi
Na kobzy odgłos; drudzy, z kwaśną miną,

Nigdy w uśmiechu zębów nie pokażą,
Choć Nestor świadczy, że żart śmiechu godny.

(Wchodzą: Bassanio, Lorenco i Gracyano).

Solanio.  Otóż szlachetny twój krewny Bassanio,
Gracyan, Lorenco. Bywajcie więc zdrowi,
W lepszem was teraz zostawiamy kole.
Salarino.  Gdyby nie przyszli godniejsi ode mnie,
Byłbym tu został, żeby cię rozerwać.
Antonio.  Waszą obecność zawsze drogo cenię.
Przypuszczam teraz, że wam interesa
Korzystać każą z pierwszej sposobności.
Salarino.  Więc do widzenia, łaskawi panowie.
Bassanio.  Kiedyż się znowu pośmiejemy społem?
Rzadcy z was goście od pewnego czasu.
Salarino.  Będziem korzystać z pierwszej sposobności.

(Wychodzą: Salarino i Solanio).

Lorenco  (do Bassania). Skoro znalazłeś Antonia, odchodzim,
Ale pamiętaj, że razem na obiad
Spotkać się mamy.
Bassanio.  Nie chybię godziny.
Gracyano.  Antonio, w twarzy twej czytam cierpienie;
Światowe rzeczy zbyt wysoko cenisz:
Traci je, kto je kupuje tak drogo.
Wierzaj mi, wielka, dziwna w tobie zmiana.
Antonio.  I ja też świat ten ile wart jest cenię,
Jak scenę, kędy każdy gra swą rolę;
A mnie tragiczna rola się dostała.
Gracyano.  To ja znów śmieszka wolę przyjąć rolę;
Niech przyjdą marszczki wśród tańców i śmiechu.
Wolę, niech wino śledzionę przepali,
Niż żeby serce zmroziły westchnienia.
Czemuż ma człowiek z gorącą krwią w żyłach
Siedzieć jak posąg starego pradziadka?
I spać czuwając, ciągle w złym humorze,
Zawlec się w końcu w królestwo żółtaczki?
Słuchaj, Antonio, a słowa te przyjaźń
Natchnęła szczera: są na ziemi ludzie,
Na których twarzy, jak stojącej wodzie,

Rozmyślna ciszy zsiada się skorupa,
Aby ich ubrać w mądrość i powagę,
Nadać im pozór głębokości myśli;
Zda się, że prawią: „Jam jest pan Wyrocznia,
A gdy ja mówię, niech i pies nie szczeka“.
O, mój Antonio, niemało znam ludzi,
Którzy dlatego za mądrych uchodzą,
Że ciągle milczą; a nie wątpię wcale,
Że byle tylko otworzyli usta,
Będą przeszkodą zbawieniu słuchacza,
Bo swoim bliźnim głupców da on imię.
Lecz później o tem pogadamy dłużej;
Teraz cię proszę, na ten smutny haczyk
Nie łów kiełbika głupców — próżnej chwały.
Spieszmy, Lorenco. Bądź zdrów, przyjacielu,
Moje kazanie skończę po obiedzie.
Lorenco.  Więc zostawiamy cię aż do obiadu.
I ja być muszę jednym z niemych mędrców,
Gracyano bowiem mówić mi nie daje.
Gracyano.  Żyj tylko ze mną przez dwa lata dłużej,
A brzmień własnego zapomnisz języka.
Antonio.  I mnieby przedmiot ten gadułą zrobił.
Gracyano.  Co daj ci Boże! ja chwalę milczenie
Tylko w wędzonym wołowym ozorze,
Tylko w dziewczynie, co nie jest na sprzedaż.

(Gracyano i Lorenco odchodzą).

Antonio.  I cóż to wszystko znaczy?
Bassanio.  Gracyano plecie nie do rzeczy bardziej niż ktokolwiek w całej Wenecyi. Rozsądne myśli są u niego jak dwa ziarnka pszenicy w dwóch korcach plew schowane; trzeba ci szukać dzień cały, nim je znajdziesz, a gdy znajdziesz, zobaczysz, że nie było czego szukać.

Antonio.  Powiedz mi teraz, co to za kobieta,
Do której tajną ślubujesz pielgrzymkę?
Wszak dziś mi wszystko wyjawić przyrzekł eś.
Bassanio.  Wiesz o tem dobrze, kochany Antonio,
Jak zadłużyłem dziedziczny majątek,

Życie na wyższą trochę wiodąc skalę
Niż dozwalały szczupłe me dochody.
A nie myśl, proszę, bym się na to żalił,
Że mi z dawnego spuścić trzeba tonu.
Dziś myślę tylko, jakbym mógł z honorem
Wypłacić długi, w które mnie lat młodych
Zbytnia rozrzutność ciężko uwikłała.
Tobie najwięcej winienem w miłości,
Tobie w pieniądzach; w przyjaźń twoją ufny,
Dziś ci wyjawię plany i zamiary,
Jak się uiścić ze wszystkich chcę długów.
Antonio.  Dobry Bassanio, mów ze mną otwarcie;
A jeśli plan twój, jak życie twe dotąd,
Z drogi honoru nie zejdzie w manowce,
Moja szkatuła, osoba, me wszystko
Stoi otwarte na twoje rozkazy.
Bassanio.  Kiedym był dzieckiem, a straciłem strzałę,
W tęż samą stronę wystrzeliłem drugą,
Z tą samą siłą, lecz większą bacznością,
A tak, na stratę narażając obie,
Nieraz mi obie znaleźć się udało.
Dziecinny przykład dlatego przywodzę,
Ze co mam mówić, równie jest niewinne.
Wielem ci winien; jak pusty młodzieniec
Wszystkom to stracił; lecz jeżeli zechcesz
W tę samą stronę strzałę cisnąć drugą,
Ja z niej mojego nie spuszczając oka,
Nie wątpię wcale, że lub obie znajdę,
Albo przynajmniej drugą ci powrócę,
Za pierwszą wdzięcznym zostając dłużnikiem.
Antonio.  Wszak znasz mnie dobrze, i tylko czas tracisz,
Do mego serca mówiąc z ogródkami.
Szczerze ci wyznam, że mnie krzywdzisz więcej,
Wątpiąc na chwilę o mej gotowości,
Niż gdybyś całe me zmarnował mienie.
Powiedz otwarcie, co w twojem mniemaniu
Dla twej usługi zrobić jestem zdolny,
A jestem gotów. Czekam na odpowiedź.

Bassanio.  Jest w Belmont młoda, bogata dziedziczka,
Piękna, piękniejsza nad wszelkie wyrazy,
A cnoty pełna. Kiedyś, z jej źrenicy
Nieme poselstwa szczęsny odbierałem.
Imię jej Porcya; a mierzyć się godna
Z córką Katona, Brutusową Porcyą.
Piękność jej znana całemu jest światu,
Bo cztery wiatry, z czterech krańców ziemi,
Zwiewają do niej świetnych zalotników.
Jasne jej włosy wiją się na skroniach
W bogatych splotach, jakby złote runo,
Zmieniają Belmont na kolchijskie brzegi,
Do których Jazon niejeden się puszcza.
O, gdybym tylko wynalazł sposoby
Dotrzymać placu mym współzalotnikom,
Jakieś przeczucie szepce mi do ucha,
Ze tam, że w Belmont szczęście na mnie czeka.
Antonio.  Wiesz, że na morzu całe moje mienie,
Że nie mam teraz w domu gotowizny,
Ani sposobów zebrać jej dość spiesznie,
Lecz próbuj, co mój kredyt w mieście może;
Wszystkie ofiary ponieść jestem gotów,
Byle cię godnie do Belmont wyprawić.
Szukajmy tylko, gdzie gotowy pieniądz,
A ja pożyczki znajdę już sposoby
Na mą rękojmię, lub dla mej osoby. (Wychodzą).


SCENA II.
Belmont. — Pokój w domu Porcyi.
(Porcya i Neryssa).

Porcya.  Wierzaj mi, Nerysso, ten wielki świat znudził już małą moją osobę.
Neryssa.  Wcaleby mnie to nie dziwiło, droga pani, gdyby twoje utrapienia równie były liczne, jak twoje pomyślności. A jednak, wnosząc z tego co widzę, przekonywam się, że przesyt, równie jak głód, szkodzi zdrowiu. Niemałe to więc szczęście stać w pośrodku: dostatek siwieje wcześniej, lecz mierność żyje dłużej.
Porcya.  Dobre i dobrze wyrażone maksymy.
Neryssa.  Byłyby lepsze, gdyby się stosowano do nich lepiej.
Porcya.  Gdyby wykonać tak łatwo było, jak wiedzieć, co do wykonania dobre, od dawna kaplice zmieniłyby się w kościoły, a ubogich lepianki w książęce pałace. Dobry ten pleban, który własne pełni nauki. Łatwiej mi radzić dwudziestu, jak postępować należy, niż być jedną z dwudziestu, gotową iść za moją radą. Mózg może dla krwi pisać prawa, lecz gorący temperament zimne przepisy przeskoczy; jak zając, szalona młodość przesadzi sidła koślawca, dobrej rady. Ale wszystkie te piękne rozumowania nie będą mi pomocą w wyborze małżonka. Ach, nieszczęśliwa! co ja mówię o wyborze? gdy mi nie wolno ani wybrać kogo pragnę, ani odrzucać kogo nienawidzę. Tak więc wola żyjącej córki poddać się musi woli umarłego ojca. Nie jestże to, Nerysso, twarda dola, że ani wybrać, ani odrzucić nie mogę?
Neryssa.  Ojciec twój, pani, zawsze był cnotliwy, a święte osoby, w godzinę śmierci, mają dobre natchnienia. Loterya więc, którą wymyślił w tych trzech szkatułkach ze złota, srebra i ołowiu (z których kto po jego myśli wybierze, ciebie wybierze), nie da, bez wątpienia, szczęśliwego losu tylko temu, który szczerze kochać cię będzie. Ale jestże w twojem sercu gorętsze jakie uczucie dla któregokolwiek z przytomnych tu książęcych twoich zalotników?
Porcya.  Mianuj ich po kolei, a na każdego imię dam ci jego opis; z opisu bierz uczuć moich miarę.
Neryssa.  Naprzód, jest tu neapolitański książę.
Porcya.  To prawdziwy źróbek, w stajni wychowany; nie mówi, tylko o swoim koniu, a główną ze swoich doskonałości w tem widzi, że go sam potrafi okuć. Boję się, czy jego pani matka nie zapatrzyła się na kowala.
Neryssa.  Następnie, jest tu hrabia Palatyn.
Porcya.  Ten marszczy się tylko, jakby chciał mówić: „jeśli mnie nie chcesz, wybieraj“. Słucha wesołych powieści, a nie uśmiecha się. Lękam się, aby na stare lata nie został płaczącym filozofem, gdy za młodu tak w smutku jest niepomiarkowany. Wolałabym raczej wziąć za męża trupią głowę z piszczelem w zębach, jak z dwóch tych jednego. Od obu zachowaj mnie Panie!
Neryssa.  A co mówisz o francuskim szlachcicu, monsieur le Bon?
Porcya.  Bóg go stworzył, niech więc uchodzi za człowieka. Wiem ja, że to grzech jest szydzić; aleć on! on lepszego ma konia niż Neapolitańczyk, lepszy zły nałóg marszczenia czoła od hrabi Palatyna; posiada wszystkich ludzi przymioty, choć nie jest człowiekiem; niech drozd świstnie, on już wybija hołupce; gotów fechtować się z własnym cieniem. Biorąc go za męża, wzięłabym dwudziestu mężów. Gdyby mną wzgardził, przebaczyłabym mu chętnie, ho choćby mnie kochał do szaleństwa, nie znajdzie nigdy wzajemności.
Neryssa.  A co mówisz o Falconbrigde’u, młodym angielskim baronie?
Porcya.  Wiesz, że do niego nie mówię wcale, bo się nie możemy zrozumieć. On nie umie ani po łacinie, ani po francusku, ani po włosku, a co do mnie, możesz przysiądz w trybunale, że nie umiem za grosz po angielsku. Ładny z niego obrazek; ale niestety! któż potrafi z lalką rozmawiać? A jak dziwacznie ubrany! Zdaje mi się, że we Włoszech kupił kamizelkę, rajtuzy we Francyi, w Niemczech kapelusz, a maniery wszędzie.
Neryssa.  Co myślisz o młodym szkockim lordzie, jego sąsiedzie?
Porcya.  Że ma wielką miłość chrześcijańską, bo u Anglika pożyczył policzka, a przysiągł, że odda, jak będzie w stanie: myślę, że Francuz był mu poręczycielem, i dla pewności swoją także pieczęć przyłożył.
Neryssa.  Jak ci się podoba młody Niemiec, synowiec księcia saskiego?
Porcya.  Bardzo mało — rano, kiedy trzeźwy, a najmniej po południu, kiedy pijany. W najprzychylniejszych dla siebie okolicznościach trochę gorszy od człowieka, w najprzeciwniejszych trochę lepszy od bydlęcia. W najgorszym razie mam otuchę, że mu się wymknąć potrafię.
Neryssa.  Gdyby jednak chciał wybierać, a wybrał szczęśliwą szkatułkę, pogwałciłabyś wolę ojca, gdybyś go przyjąć nie chciała.
Porcya.  To też, dla bezpieczeństwa, postaw kufel reńskiego wina na innej, bo wiem, że gdyby sam dyabeł siedział wewnątrz, a zewnątrz ta pokusa, wybierze ją. Gotowa jestem zrobić wszystko przody, Nerysso, nim rękę moją oddam gąbce.
Neryssa.  Nie lękaj się, pani, by którykolwiek z tych pretendentów twoim został mężem. Już mnie uwiadomili o swojem postanowieniu, że wrócą do domów i dręczyć cię zalotami przestaną, jeżeli dla otrzymania twojej ręki trzeba koniecznie, stosownie do woli twojego ojca, między szkatułkami wybierać.
Porcya.  Choćbym dożyła wieku Sybilli, umrę czystą jak Dyana, jeśli nie znajdę męża wedle ojcowskiego rozkazu. Cieszę się, że ta część zalotników tyle pokazała rozsądku, bo niema jednego między nimi, o którego odjeździe nie marzyłabym z rozkoszą. Niechże Bóg szczęśliwie ich prowadzi!
Neryssa.  Czy nie przypominasz sobie, pani, młodego Wenecyanina, ćwiczonego w książkach a żołnierza, który tu przybył, jeszcze za życia twojego ojca, w towarzystwie markiza Montferratu?
Porcya.  O, bardzo dobrze; zdaje mi się, że się nazywa Bassanio?
Neryssa.  On właśnie. Ze wszystkich mężczyzn, na których biedne moje oczy poglądały kiedykolwiek, on najgodniejszy pięknej żony.
Porcya.  Pamiętam go dobrze; o ile pamiętam, pochwały twojej godny. (Wchodzi Służący).
Służący.  Czterej cudzoziemcy pytają się o panią, chcą ją pożegnać. Przyjechał także goniec piątego, księcia Maroku, z doniesieniem, że książę, pan jego, dziś wieczór tu przybywa.
Porcya.  Gdybym tak szczerze powitać mogła piątego, jak mogę czterech pierwszych pożegnać, cieszyłabym się z jego przyjazdu. Jeśli ma przymioty świętego, ale cerę dyabła, wolałabym go za spowiednika, niż za zalotnika.
Idźmy, Nerysso. Prowadź nas do sali.
Gość nowy zjeżdża, nim ci odjechali. (Wychodzą).

SCENA III.
Publiczny plac w Wenecyi.
(Bassanio i Szajlok).

Szajlok.  Trzy tysiące dukatów, dobrze.
Bassanio.  Tak jest, na trzy miesiące.
Szajlok.  Na trzy miesiące, dobrze.
Bassanio.  Za które, jak ci już powiedziałem, ręczy Antonio.
Szajlok.  Za które ręczy Antonio, dobrze.
Bassanio.  Czy możesz oddać mi tę usługę? czy chcesz zrobić mi tę przyjemność? czy dasz mi nakoniec odpowiedź?
Szajlok.  Trzy tysiące dukatów, na trzy miesiące, na zaręczenie Antonia.
Bassanio.  Twoja odpowiedź?
Szajlok.  Antonio jest dobry człowiek.
Bassanio.  Albożeś kiedykolwiek słyszał co przeciw niemu?
Szajlok.  O nie, nie, nigdy! Jeślim powiedział, że Antonio dobry jest człowiek, to rozumiałem przez to, że jego zaręczenie dostateczne. Ale jego zamożność tylko domniemana. Jeden z jego okrętów w drodze do Trypolis, drugi do Indyi, a jak słyszałem na Rialto, trzeci jest w Meksyku, czwarty płynie do Anglii, inne rozproszone po innych stronach świata. Ale okręty, to deski, a majtki, to ludzie; są też lądowe szczury i wodne szczury, lądowi złodzieje i morscy złodzieje, to jest rozbójnicy; a prócz tego niebezpieczna jest woda i wiatry i skały. Mimo tego jednak zaręczenie jego dostateczne; trzy tysiące dukatów — myślę, że mogę przyjąć jego oblig.
Bassanio.  Możesz bez obawy.
Szajlok.  Chciałbym nie mieć obawy; ale żebym nie miał obawy, potrzebuję namysłu. Czy mogę mówić z Antoniem.
Bassanio.  Jeśli chcesz z nami dziś obiadować.
Szajlok.  Tak, i wąchać wieprzowinę i jeść to pomieszkanie, w które wasz prorok Nazarejczyk wpędził dyabła! Będę kupował z wami, sprzedawał z wami, przechadzał się z wami i tam dalej, ale nie chcę jeść z wami, pić z wami, ani modlić się z wami. Co tam nowego na Rialto? Kto się do nas przybliża?

(Wchodzi Antonio).

Bassanio.  To Antonio.

Szajlok  (na stronie). Co za fałszywa mina publikana!
On chrześcijanin, już go nienawidzę,
Lecz stokroć więcej, że w głupiej prostocie
Darmo pieniądze biednym rozpożycza,
I zniża procent na giełdzie weneckiej.
O, jeśli kiedy chwycę go za biodro,
Dawną urazę nakarmię do sytu!
On nienawidzi święte plemię nasze,
I szydzi ze mnie pośród kupców tłumu,
Ze mnie i moich godziwych zarobków,
Które zwie lichwą. Niech przekleństwo spadnie
Na ród mój cały, jeśli mu przebaczę!
Bassanio.  Szajlok, czy słyszysz?
Szajlok.  Właśnie teraz myślę,
Jak stoją rzeczy z moją gotowizną.
O ile mogę z pamięci miarkować,
Nie będę w stanie całych trzech tysięcy
Zebrać natychmiast; ale cóż to znaczy?
Bankier z mojego pokolenia, Tubal,
Doda mi więcej. Na ile miesięcy
Ma być pożyczka? (Do Antonia) Uniżony sługa!
Właśnie o panu mowa teraz była.
Antonio.  Choć to mym nigdy zwyczajem nie było
Brać albo dawać pieniądze na procent,
Dziś, dla naglących potrzeb przyjaciela,
Zwyczaj ten łamię. (Do Badania) Czy wie, co ci trzeba?

Szajlok.  Wiem, trzy tysiące trzeba mu dukatów.
Na trzy miesiące.
Antonio.  Prawda, zapomniałem;
Szajlok.  Na trzy miesiące, jak mi pan powiada.
Co do obligu — o, tak — słuchaj, panie,
Wszak mi mówiłeś, jeśli się nie mylę,
Że ani płacisz, ni bierzesz procentów?
Antonio.  Do dziś przynajmniej taki był mój zwyczaj.
Szajlok.  Gdy Jakób wuja Labana pasł trzody,
Jakób ten, z świętej linii Abrahama
(Przez mądrą sztukę swej roztropnej matki)
Był trzecim, tak jest, trzecim był dziedzicem.
Antonio.  I cóż stąd? czyliż Jakób brał procenta?
Szajlok.  Nie, nie brał, to jest raczej bezpośrednio
Nie brał procentu, lecz słuchaj, co robił.
Kiedy z Labanem, wujem, się ułożył,
Że z trzody wszystkie pstrokate jagnięta
Dla niego będą, pod koniec jesieni,
Kiedy do owiec przypuszczono tryki,
I gdy wełniste matki płód poczęły,
Rozumny pasterz drzew pewne gałęzie
Z kory obłupał, i tak obłupane
Przed kotnych owiec wystawił oczami;
A kiedy przyszedł czas, młode jagnięta
Były pstrokate, były Jakóbowe.
Tak rósł w bogactwo mąż błogosławiony,
Bo wszelki dochód jest błogosławieństwem,
Jeżeli nie jest kradzieży owocem.
Antonio.  Jakób był sługą za przygodną płacę,
Za rzecz od jego niezawisłą woli,
Lecz kierowaną bożym tylko palcem.
Jakto? więc tekst ten bronić ma lichwiarzy?
Lub czy twe złoto owcą jest i trykiem?
Szajlok.  Nie wiem, lecz równie rozmnażam je szybko.
Słuchaj mnie, panie.
Antonio.  Uważaj, Bassanio,
Że biblią może i dyabeł cytować.
Zła dusza, święte przywodząca teksty,

Jest jak rozbójnik z uśmiechem na twarzy,
Lub piękne jabłko, ale zgniłe w jądrze.
O, jakże piękną fałsz przybiera postać!
Szajlok.  Hm, trzy tysięce — okrągła to sumka!
A trzy miesiące z dwunastu; to zrobi —
Antonio.  Powiedz, możemyż na ciebie rachować?
Szajlok.  Panie Antonio, nie raz, nie dwa razy,
Szydziłeś sobie ze mnie na Rialto,
Ze mnie, z pieniędzy moich i procentów;
Ja wszystko jednak znosiłem cierpliwie,
Bo Izraela przeznaczeniem cierpieć.
Zwałeś mnie kundlem, niewiernym rabusiem,
Plwałeś na moją żydowską opończę
Za to, żem mojej używał własności.
Dziś, zda się, mojej trzeba ci pomocy;
Dobrze więc, dzisiaj przychodzisz i mówisz:
„Szajlok, potrzeba nam teraz pieniędzy“.
Tak mówisz do mnie, ty, co plwałeś na mnie,
Deptałeś po mnie, odganiałeś nogą,
Jak psa od progu. Teraz chcesz pieniędzy!
A ja co na to? Mamże odpowiedzieć:
Jak to być może, by miał pies pieniądze,
By mógł pożyczyć kundel trzy tysiące?
Lub, czy z pokłonem, głosem niewolnika,
Wstrzymując oddech w uczuciu pokory,
Mam odpowiedzieć: panie, w przeszłą środę
Plunąłeś na mnie, przed kilkoma dniami
Psem mnie nazwałeś, potrąciłeś nogą;
Za tyle łaski daję ci pieniądze.
Antonio.  Jak dawniej byłem, tak dziś jestem gotów
Nogą cię kopać i pluć ci na brodę.
Jeśli nam zechcesz pożyczyć pieniędzy,
To nie pożyczaj jak przyjacielowi,
(Bo kiedyż przyjaźń niepłodne metale
Rozmnażać pragnie w przyjaciela ręku?)
Lecz daj je raczej nieprzyjacielowi,
Na którym jeśli na czas nie wypłaci,
Będziesz miał prawo zemstę twą nasycić.

Szajlok.  Na co te gniewy? Ja, z całego serca
Chciałbym na waszą zarobić przychylność,
Zabyć krzywd starych i starej urazy,
Wyliczyć sumę, nie żądać procentu:
A wy tu nawet słuchać mnie nie chcecie;
Możnaż przyjaźni komu lepiej dowieść?
Antonio.  Byłby to dowód prawdziwej przyjaźni.
Szajlok.  Otóż ten dowód Szajlok dać jest gotów.
Teraz chodź ze mną pan do notaryusza,
I podpisz oblig, w nim, jakby dla żartu,
Wyraź, że jeśli na tę lub tę datę,
Tam lub tam, wiernie nie zapłacisz sumy,
Na jaką w twym się podpiszesz obligu,
Oddasz mi jeden funt twojego mięsa,
Który odkraję, gdzie mi się spodoba.
Antonio.  Więc zgoda: oblig taki podpisuję,
I powiem jeszcze: uczciwy żyd z ciebie.
Bassanio.  Ja nie przystaję na takie warunki,
Wolę na zawsze w nędzy mojej zostać.
Antonio.  Dobry Bassanio, daremno się trwożysz;
Za dwa miesiące (to jest, przed terminem
Na miesiąc cały) statki me wracają
Z sumą od długu dziewięć razy większą.
Szajlok.  O, Abrahamie! jak ci chrześcijanie
Własnego serca twardością uczeni,
I cudze myśli mają w podejrzeniu.
Toż mi powiedzcie, gdy na termin chybi,
Jaką mi korzyść oblig ten zapewnia?
Funt mięsa z ciała jego odkrojony,
Mniej wart daleko jak funt baraniny.
Co robię, robię dla waszej przyjaźni.
Przyjmuje, dobrze; nie, to bądźcie zdrowi;
Proszę was tylko, nie krzywdźcie mnie odtąd.
Antonio.  Twoje warunki chętnie podpisuję.
Szajlok.  Więc czekaj na mnie pan u notaryusza,
Zabawny oblig każ mu przygotować,
A ja tymczasem biegnę po dukaty,
Zajrzę do domu, który zostawiłem

W niepewnej straży wierutnego łotra,
I wnet powracam.
Antonio.  Spiesz się, dobry żydzie.
Żyd ten się przechrzci — żyć począł uczciwie.
Bassanio  Gdzie myśl łotrowska, groźna mowa święta.
Antonio.  Wierzaj mi, wszystko skończy się szczęsliwie:
Miesiąc przed czasem wrócą me okręta. (Wychodzą).



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.