Któś/Tom II/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Uśmiechała się podróż do Włoch Sylwanowi, chociaż takiego pieszczenia siebie i dogadzania słabości niemal się wstydził. Nim ją mógł przedsięwziąć jednakże musiał wprzód obmyśleć coś i postanowić o losie tych ludzi, którzy matce do ostatniej służyli godziny. Tu ich pozostawić, na tem wygnaniu, które celu nie miało — nie było podobna; sprzedawać Rusinowego Dworu, dla pamięci matki nie chciał, służby tu trzymać się nie godziło. Należało poświęcić coś i powrócić ich tej ziemi, z której wyszli i na której żyć byli przeznaczeni.
O parobków się nie troszczył — gdyby raz ich odprawił i dał im za co ręce zaczepić — sądził, iż poszliby chętnie. Pynia, wyposażona, tak mu się zdawało, chętnie-by też wróciła na Ukrainę; co do starej Tatiany — miał wątpliwość — przeżyła z nimi lat tyle, a człowiek jeżeli się nie przywiązuje to znałogowuje i nawyka.
Jednego dnia, gdy siedział w ganku, a Tatiana, we drzwiach stojąc, w bok podparta, plotła coś o gospodarstwie — spytał jej nagłe Sylwan.
— A cóż, stara! Tobie tu teraz tęskno będzie! Wrócić-by ci na stare śmieciska?
— Do czego! do kogo? — szeptała obojętnie, dźwigając ramionami. — Ja tam ze swoich już nie znajdę żywej duszy.
Łzy otarła fartuchem.
— Co innego parobcy — rzekła — tym się tęskni do swoich... a mnie? I mogił już nie znajdę.
Zaczęła płakać rzewnie.
— Cóż zrobić z Horpynką? — dodał, wymijając, Sylwan.
— Albo ja wiem — poczęła Tatiana — nieboszczka inaczej z nią myślała... ale prędko sobie myśli te wybiła z głowy — a sierota pozostała, do lepszego bytu nawykła. Jak ją tu teraz na głód i pracę wyrzucić! To się biedactwo zamęczy.
— Przecież-bym jej wiano dobre dał — odparł Sylwan — a dziewczę dorasta i parobka sobie znajdzie.
Zamilkła Tatiana, głową poruszając tylko z jakąś wątpliwością.
I Sylwan się zadumał. Coś przecie postanowić było potrzeba. Nazajutrz zaczepił Tatianę znowu, ale się okazało, że ona też do dziewczyny się przywiązała. Porzucić ją było jej żal, za nią iść nie miała odwagi, bo Sylwana niemal za własne dziecko uważać była nawykła.
Wola jego musiała rozstrzygać.
— Parobkom dam wyprawę i odprawę: niech tu nie schną na piaskach — odezwał się do starej, — ja do dworu wezmę miejscowych ludzi. Ty, moja Tatiano, pojedziesz z Horpynką i jej skrzynkami i groszem; tam ją gdzieś wydasz lub powierzysz komu, a sama wrócisz tu — gdzie ja zapewne pozostanę.
Z natężoną uwagą słuchała stara, nic nie mówiąc, i zamyśliła się, wzrok utopiwszy w ziemię; cichych kilka łez popłynęły po zmarszczonych policzkach; stała jakiś czas, fartuch mnąc w ręku, i poszła, mrucząc coś niewyraźnego.
Co się działo z Horpynką — trudno było zrozumieć. W dziewczęciu grały dwa prądy: ochota powrotu z lepszym bytem, tam, gdzie długo żyła biedną, pochwalenia się swym losem, — i żal po Tatianie, po tym panu, z którym się spoufaliła... który jej był miły... Rozkaz jego w końcu spełnić się wszak że musiał: Horpynka zaczęła skrzynkę ładować, ale w nią łzy padały.
Parobkom też tego poczciwego a bratersko z niemi spoufalonego „Seliwana“ żal było: gdyby słowo rzekł, zostaliby chętnie. Nie rzekł jednak tego słowa.
Nadszedł dzień rozstania, najboleśniejszy dla Tatiany, która chodziła z oczami nabrzękłemi — ale wolą silną, a ta jej gadatliwość nawet hamowała.
Poszła raz jeszcze do izby Sylwana, z tą poufałością dawną, do jakiej nawykła była niegdyś, gdy on był młodszym. Położyła mu rękę spracowaną na ramieniu.
— Kazałeś — jadę — rzekła ochrzypłym głosem — odwiozę Horpynę, ale choć piechotą powrócę. Tu moja stara, jakbym ją widziała, jakbym z nią się wczoraj kłóciła i płakała...
Pozwól, abym tu dni moich dożyła. Oprócz ciebie, któryś się na oczach moich wychował — nie mam nikogo.
Ciężarem ci nie będę. Gdybym nie zdołała zapracować, za piecem niewiele miejsca zabiorę — a — nasza natura taka, że na godzinę przed śmiercią jeszcze wiadro wody przyniosę.
— Powracaj! powracaj! moja stara poczciwa piastunko! — zawołał Sylwan poruszony — ja ci zawsze rad będę. Wracaj, a czem prędzej tem lepiej, obmyśl jednak pewny los Horpynce, abym ja o nią był spokojny.
Ne żurysia! — zawołała Tatiana — już będę wiedziała co z nią począć. Dziewczę przyszło do kolan się pokłonić zapłakane; ale z oczek czarnych tryskało życie też, które obiecywało, że tęsknicę prędko zgubi na drodze.
Parobcy przyszli zasępieni dziękować — nie mówili prawie nic; więcej żądać nad to, co im bardzo szczodrze wydzielił Sylwan, nie myśleli, żal im go było... a razem czuli pewną urazę, że się chciał i mógł obejść bez nich. Jak z braćmi rozstał się z nimi Sylwan — wołając w końcu:
— Pokłońcie się mogiłom naszym i ziemi.... Któż wie, może i ja tam kiedy do was przyciągnę...
Gdy się to wszystko nagle rozproszyło, a Rusinowy Dwór pozostał pustką, z kilku psami za całą straż i jednym Sylwanem tylko, który wprzódy nowych sług, już ugodzonych, sprowadzać nie chciał, ażby starzy się wynieśli — Rusinowy Dwór wydał mu się jak grób smutnym.
Widział jeszcze chodzący po nim cień matki. Teraz wszystko się miało odmienić; ale też Horpiński, jakie takie zaprowadziwszy gospodarstwo, nie myślał tu pozostać. Słuchał rady Wojtka: jechać miał bez celu, bez myśli, ot tak wprost dla odegrzania się na słońcu, dla rozsiania życia, będącego ciężarem, po gościńcach — jechał i śmiał się sam z siebie. Podróż go uleczyć nie mogła.
Zima nadchodziła, gdy pierwszy ułamek dziennika, przeznaczonego dla Wojtka, — doszedł do Makolągwy.
— „Piszę do ciebie z Wiednia — rozpoczynał Sylwan. — Podróż, aż tutaj przebyłem w rodzaju jakiegoś zdrętwienia i półsenności. Mój dworek zostawiłem na łasce ludzi prawie mi nieznanych; prosiłem tylko pani Bończyny, aby na nich miała oko...
„Dałem dowód wielkiej mojej powolności dla ciebie, kochany Wojtku, a razem wielkiej jeszcze słabości własnej, idąc za twoją radą.
„Znasz moje położenie i wiesz, że z niego wyjścia niema innego, tylko drogą fałszu i kłamstwa, którem się ja brzydzę; wiesz i to, że samobójstwo mam za ucieczkę z placu boju. Co teraz z tem życiem zrobić? w istocie było zagadką, ale się z mem pieścić i koniecznie je sobie osładzać, gdy los mój zdaje się się co innego mi przeznaczać — nie wiem czy się godziło.
„Jest to wyzywać na rękę ten fatalizm nieunikniony — niezbyty, który, bądź co bądź, stoi ponad nami i ponad siłami, jakiemi rozporządzamy. Nikt nie może umknąć tego, co w kolebce przyniósł ze sobą jako swą dolę niezwyciężoną....
„Jestem też pewien, że mi ta rozrywka, do której namówiłeś mnie — niewiele osłodzi, a może stan duszy uczyni boleśniejszym jeszcze. Wówczas gdyśmy z tobą razem i z Bochenkiem przebiegali te Włochy, które ja teraz nanowo mam widzieć, w innych zupełnie warunkach — byłem całkiem różnym od dzisiejszego mego ja zapatrywałem się inaczej na życie, — położenia własnego nie oceniałem jak teraz.
„Śmiejąc się, unosząc, marząc, przebiegaliśmy ten kraj uroczy, który ja teraz będę widział innemi oczyma, a i on od czasów tych wielce się zapewnie odmienił. Będzie to więc jakby spotkanie się dwóch przyjaciół, którzy po latach wielu schodzą się znów, ale poznać się już nie mogą.
„Niestety — kochany Wojtku — prawo nieustannej metamorfozy jest najogólniejszem dla wszystkich istot, dla wszelkiego bytu — i niema z niego wyjątków. My tak dobrze podlegamy mu, jak granitowe skały, jak piasek na dnie morza, obłoki — i co tylko istnieje.
„Nic nie trwa — wszystko się „staje“ i znika. My od kolebki do grobu jesteśmy też w ciągłych przeobrażeniach, chociaż do wielu z nich się nie poczuwamy, bo przychodzą one powolnie i stopniowo.
„Od czasu naszej podróży potwierdzenie tego prawa wyryło się dobitnie na wszystkiem, co po raz drugi teraz spotykam. Znajduję wprawdzie nienaruszone monumenta, któreśmy oglądali razem, — ale, uwierzysz ty temu? one nawet przez zmianę tego, co je otacza: oczów naszych i stosunku naszego do nich, całkiem mi się dziś wydają inaczej.
„To prawo metamorfozy musi mieć przecie racyą bytu, — gdy jest zasadniczem. Nas boli ono, bo mybyśmy pragnęli trwać i zapewnić byt sobie — ale co ten proch, jakim my jesteśmy, znaczy wobec ogromu, w którym wiruje?
„Przejeżdżałem przez Kraków. Pamiętasz Bochenka, jak zachwycał się wśród tych dosyć zaniedbanych ruin, tej wielkiej wspaniałej konchy, z której wyszło ciało, co ją ożywiało, a napełniły drobne istotki... Zmieniło się tu wiele też na lepsze, ale powoli idzie metamorfoza...
„Dawne życie zbyt głębokie tu wyryło koleje, których nowe, daleko słabsze, zatrzeć tak łatwo nie potrafi.
„Żywej duszy znajomej, nikogo, coby miał jaki związek ze mną, albo mnie mógł obchodzić. Daje to wielką swobodę, ale razem czyni człowieka niby upiorem z innego świata, odwiedzającym niewidomie teatr, na którym miejsca niema dla niego samego. Zabawiłem tu krótko, nie zadając sobie pracy spełnienia obowiązków sumiennego turysty. Miasto mi się wydało ubogiem, smutnem — a! i brudnem!
„Nie wiem jak komu, ale dla mnie... brudy wszelką odejmują poezyą przedmiotom. Natura, gdy niszczy, dokonywa tego obowiązku z jakimś sromem dziewiczym, pokrywa roślinami rany i śmieciska, osłania zgniliznę, przerabia ją co najrychlej na życie, na formy wdzięczne. Człowiek, nawet, gdy pragnie zapobiedz zniszczeniu, nie umie działania czasu złagodzić i upięknić. Czego się tknie, to zwala i wykoszlawi... Nie gniewaj się na mój pessymizm... Powiedz sobie, że to moja choroba i znoś ją.
„Wiedeń doniepoznania się przerobił, a miałbym jemu i wszystkim innym miastom odmładzającym się to do zarzucenia, że zbyt radykalnie się odradzają. Jakgdyby dla historyi i dla poszanowania tej przeszłości, którą nam wydziera prawo zniszczenia, nie można było nowego Wiednia zbudować, nie naruszając starego, i nie zachowując go jako relikwii??
„Człowiek burzy tu nielitościwie... W środku miasta wiele pozostało jeszcze może z dawnych czasów, ale to codzień znika. Odmładzają się domy, bielą i różują kamienice, pałace niby w starym stylu przeistaczają się na wcale nowe hybrydy, do których ani przeszłość ani teraźniejszość się nie przyzna.
„Tradycyjny charakter ludności wiedeńskiej znalazłem natomiast mniej zmienionym niż fiziognomią miasta. Zawsze to tażsama aglomeracya zlewających się narodowości, których mieszanina wyradza prześliczne typy, bo natura jest wybredną; zawsze to ten lud grzeczny, miękki, lubiący się bawić, odpoczywać, marzyć a niebardzo pracować.
„Katonów tu szukać, tu, — śmiesznie-by było; ale Lukullów znaleźć łatwo... i Sardanapalów na różną skalę. Dla mnie ten bawiący się wesoły Wiedeń, przez sprzeczność może ze stanem mej duszy — był przykrym. Wydał mi się płochym; życia tu nikt poważnie nie zdaje się brać, a wszyscy zużytkowują je chciwie.
„Obejrzawszy się zaledwie, jutro ruszam znowu przez ten Semmering, który przebywaliśmy razem, w ciągłych zachwytach; ale nie zajadę do Tryestu i wprost podążę do Wenecyi. Nie mam ochoty już, jak wówczas, ze statku, o wiosennym poranku, patrzeć na wynurzającą się z łona morskiego Królowe Adryatyku — zdetronizowaną.
„Jestem w Wenecyi.... ale przybycie moje do niej, było w zupełnej sprzeczności z owym pamiętnym porankiem wiosny, gdyśmy stali na pokładzie statku, niemi ze zdumienia i radości. Byliśmy młodzi.
„Znalazłem się tu nocą, wieczorem raczej, dżdżystym, smutnym, a wędrówka gondolą od dworca kolei do gospody pod księżycem — była pełna zgrozy i fantastyczności.
„Z łona ciemności wilgotnych — wynurzały się się odrapane mury, brudne ściany, pleśnią okryte, ruiny domostw, opustoszone jakieś i jakby wymarłe budowy. Cisza, pluskaniem wioseł przerywana tylko, noc poprzerzynana żółtemi pasami jakiegoś światła cmentarnego; na kanałach, jak katafalki czarne, stojące ogromne barki nawpół pogniłe; gdzieniegdzie przesuwający się cień żywej istoty w łachmanach; walące się słupy, do których niegdyś przymocowywano gondole: wszystko to, jakby we śnie chorobliwym, przesuwa się przed oczyma mojemi.
„Wenecya, nietylko mi się nie wydała piękną, ale napełniła mnie wrażeniem jakiejś zgrozy i niewysłowionego smutku.
„W Lunie, zamiast tego pokoju, który mieliśmy na dole, a gdzie naówczas tak było słonecznie i wesoło, dano mi w kurrytarzu izdebkę jakby więzienną, małą, cuchnącą wyziewem tych kanałów, które wieczną parują zgnilizną.
„Nie miałem nawet ochoty kilka kroków zrobić do kawiarni Floryana, która o tej porze jeszcze bywa otwartą i miewa gości.
„Nazajutrz, szczęściem, wyjrzało słońce, i ja wywlokłem się z gospody na plac Ś-go Marka, ten sławiony, najpiękniejszy salon w Europie.
„Oryginalny on jest — lecz już mi się nawet pięknym nie wydał. Wszystko postarzało i zmalało mi w oczach; Ś-ty Marek jakby się głębiej jeszcze zapadł w ziemię.
„Za czasów austryackich — więcej tu było życia i ruchu, bo Tedeschi obudzali oppozycyą, a walka wszelka nie daje usnąć. Dziś Wenecya trochę rozespana, ale łata podziurawione pałace. — Nie poznałbyś Fondago dei Turchi tak się wyelegantowało tylko, że jako ruina daleko było piękniejsze — dziś straciło charakter.
„Pełno pałaców z poezyi przetłómaczonych na prozę.
„Gondolierowie — nie śpiewają! Jest mowa o tem, aby pozasypywać kanały i skasować gondole. Któż wie? przyjdzie i do tego, że wozy będą turkotać po ulicach. Jedną taką — szeroką, nową a pustą — widziałem już — i przeraziła mnie trywialnością swoją.
„Dziś, gdy Austryaków niema — któż wie? wzdychają może za nimi!...
„Wiecznie tażsama historya człowieka, który w danem położeniu robi, co może, aby je uczynić nieznośnem, wywraca, co tylko się da obalić, i na ruinach wzdycha.
„Ale to jest — życie. Logiki w niem na małą skalę szukać — jest śmieszną pretensyą: istnieje ona tylko w massach i wielkich czasu okresach.
„Zimno mi tu, i nie dziwuj się, że krótko bardzo rozejrzawszy się po tej Wenecyi nowej, jednym tchem polecę do Genui.
„Medyolan pominę. Zostało mi wspomnienie tego dachu tylko zasadzonego lasem posągów, po którym błądziliśmy razem — i kościoła Ś-go Ambrożego; nic mnie tam dziś nie pociąga. Sposalizio pewnie się jeszcze restauruje, a Wieczerza Leonarda do reszty z murów opadła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.