Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Parobcy przyszli zasępieni dziękować — nie mówili prawie nic; więcej żądać nad to, co im bardzo szczodrze wydzielił Sylwan, nie myśleli, żal im go było... a razem czuli pewną urazę, że się chciał i mógł obejść bez nich. Jak z braćmi rozstał się z nimi Sylwan — wołając w końcu:
— Pokłońcie się mogiłom naszym i ziemi.... Któż wie, może i ja tam kiedy do was przyciągnę...
Gdy się to wszystko nagle rozproszyło, a Rusinowy Dwór pozostał pustką, z kilku psami za całą straż i jednym Sylwanem tylko, który wprzódy nowych sług, już ugodzonych, sprowadzać nie chciał, ażby starzy się wynieśli — Rusinowy Dwór wydał mu się jak grób smutnym.
Widział jeszcze chodzący po nim cień matki. Teraz wszystko się miało odmienić; ale też Horpiński, jakie takie zaprowadziwszy gospodarstwo, nie myślał tu pozostać. Słuchał rady Wojtka: jechać miał bez celu, bez myśli, ot tak wprost dla odegrzania się na słońcu, dla rozsiania życia, będącego ciężarem, po gościńcach — jechał i śmiał się sam z siebie. Podróż go uleczyć nie mogła.
Zima nadchodziła, gdy pierwszy ułamek dziennika, przeznaczonego dla Wojtka, — doszedł do Makolągwy.
— „Piszę do ciebie z Wiednia — rozpoczynał Sylwan. — Podróż, aż tutaj przebyłem w rodzaju