Któś/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W czasie pobytu swojego w Rusinowym Dworze Wojtek dosyć zręcznie badał Sylwana o niektóre szczegóły z przeszłości — niejasne, wątpliwe.
Horpiński nie taił przed nim tego, iż położenie teraźniejsze winien był rodzinie Nitosławskich, która, dowiedziawszy się o małżeństwie z włościanką, — słabego człowieka zmusiła niemal do unieważnienia go, do zniszczenia śladów i starania się o zapewnienie losu dziecięciu w inny sposób.
Sylwan był pewien tego z opowiadań matki, że brała ślub z Nitosławskim; nosiła ona obrączkę złotą, z datą dnia obrzędu, którą Sylwan po niej odziedziczył.
Miał więc prawo i do nazwiska i do majątku po ojcu. Pierwszego mu odmówiono, zatarto ślady — ale za drugi wynagrodzono go hojnie.
Nie mówiąc nic o tem Sylwanowi, Wierzbięta mówił sobie, iż możeby — metryka ślubu znaleźć się mogła i małżeństwo potajemne udowodnić.
Napomknął z lekka przyjacielowi, który pogardliwie się rozśmiał.
— Po latach kilkudziesięciu, gdy rodzina pracowała nad tem, aby zatrzeć wszelki ślad, zniszczyć dowody, gdy ani pieniędzy na to, ani starań nie żałowano, — ludzie, co byli świadkami pomarli — pamięć znikła — chcieć dochodzić nanowo... byłoby nietylko próżnem, ale śmiesznem!!
Wierzbięta zamilkł...
Niemogąc nakłonić do odwiedzenia Zaborowa, a chcąc zapobiedz, aby się samotnością w Rusinowym Dworze nie zabijał przyjaciel, pracował nad nim póty Wojtek, aż go skłonił do odbycia podróży za granicę.
Razem niegdyś zwiedzali Włochy.
— Pokłonisz się im odemnie — wołał Wojtek w uniesieniu wspomnieniami młodości wywołanem. — Mnie samego Terenia nie puści, a jechać z nią, z Emilcią, z Docią — ani myśleć. Jedź więc choć ty i pisz mi dziennik podróży; będę się nim napawał.
— Zdrajco! — odparł smutnie Horpiński — chcesz abym się nanowo rozmiłował w tem, czego się wyrzec postanowiłem.
— Bo nie widzę konieczności wyrzekania się.
Sylwan zmiąkł w końcu i przyrzekł, że pomyśli o tem.
Wierzbięta zaś podstępnie układał tak, ażeby Zawierskie wyprawić również za granicę i — spotkanie z niemi uczynić nieuniknionem.
Powróciwszy do Makolągwy, nacieszywszy się dziećmi, wytłómaczywszy przed żoną — pobiegł trzeciego dnia do Zaborowa. Oczekiwano tu na niego — to jest panna Michalina tylko, bo matka patrzyła okiem niechętnem na stosunek z Horpińskim, — z wielką niecierpliwością.
Przez przywiązanie do córki nie śmiała się jej sprzeciwiać biedna stara, ale opłakiwała zaślepienie i modliła się o to, aby Pan Bóg ją wyzwolił od tej przyjaźni.
Przy niej więc nawet rozmówić się otwarcie z Misią nie mógł Wojtek; lecz wymienili słów kilka, a resztę trzeba było w listach pomieścić.
Podróż do Włoch nadzwyczaj się uśmiechała pannie Michalinie; zdrowie matki mogło ją usprawiedliwić. — Interessa nie były już w tak złym stanie, aby na skromną wycieczkę dwóch kobiet nie starczyły... Na pierwsze jednak wspomnienie o tem matka krzyknęła, załamując ręce i protestując, że nigdy na to nie pozwoli. Ludzie mieliby prawo naówczas oskarżać ją o ruinę, o marnotrawstwo, gdyby, zaledwie cudem się uratowawszy, przedsiębrały podróż kosztowną.
Zdrowie Misi nie wymagało tego... ona zaś — dla siebie nie żądała nic nad trochę spokoju i zapomnienia losu córki.
Przekonać jej nie było podobna.
Wierzbięta i córka ani się nawet po pierwszym wybuchu kusili...
Być może, iż instynkt jakiś ostrzegał matkę o spotkaniu projektowanem, o którem wiedzieć nie mogła.
Wspomnieliśmy o tem, że nieboszczyk Pruszczyc był jednym z tych, którzy popierali mocno sprawę Nitosławskiego, starającego się o pannę Michalinę.
Zbliżył się on do rodziny Nitosławskich za pośrednictwem imiennika swojego, pana Krzysztofa Pruszczyca, ubogiego szlachcica, trochę prawnika, trochę handlarza — koniarza, który był Nitosławskich sąsiadem.
Oryginalna ta figura, teraz, gdy Pruszczyc stary zmarł, przywlokła się do Zaborowa, opatrzona w dowody pokrewieństwa, chcąc poszukiwać spadku po nieboszczyku. Odprawiono go do Wierzbięty, między innemi, aby się tam o stanie interesów informował.
Pruszczyc ten, niegdyś bałaguła, szalona pałka, którą wiek znacznie ostudził, mężczyzna ogromnego wzrostu, z lśniącą jak kość słoniowa łysiną, z wąsem na piersi spadającym, z butą ukraińsko-szlachecką i obyczajem kozaczym, — wśród znacznie spokojniejszego społeczeństwa wydawał się dosyć dziwacznym. Mimo wieku, nosił się kuso, ruchy chciał mieć młode i jaskrawemi chusteczkami na szyi, płeć bronzową, opaloną czynił jeszcze ciemniejszą; krzykliwy głos, ruchy gwałtowne, mimika, aż do śmieszności posunięta, raziły i męczyły w nim — ale dla nikogo sobie nie czynił przymusu.
Posiadłość ziemska, maleńka, zagadkowa — bo nikt nie wiedział, czy był na niej dziedzicem, dzierżawcą, czy zastawnikiem, — służyła mu tylko do utrzymywania koni, któremi frymarczył; miał ich zawsze wiele i nieustannie po jarmarkach z niemi, z Tatarami i innemi właścicielami tabunów, się włóczył. Grywał oprócz tego namiętnie w karty i w towarzystwie szlachty majętniejszej z tego powodu był przyjmowany, choć do salonu wcale nie zdawał się stworzonym. Resztki jakiegoś zapomnianego wychowania, złej francuszczyzny i pewnych elementarnych wiadomości, w nim się przebijały. Była to pozostałość z jakiejś chwili bytu naszego, która, gdy towarzyszące jej zjawiska znikły, sama dotąd ze swą właściwą fiziognomią się uchowała.
Wyprawiony do Makolągwy, pan Krzysztof w początku dosyć był zimno przyjęty.
Tereni wydał się okropnym zbójem. Wojtek patrzył nań, jak na archeologiczny zabytek. Lecz, zpowodu interessów Zawierskich potrzeba go było przyjąć grzecznie i rozmówić się z nim spokojnie.
P. Krzysztof zresztą, jakkolwiek go przyjęto, wcale się nie troszczył o to, i wszędzie się rozgaszczał pokozacku. Wierzbiętę wkrótce począł poufale zwać po imieniu i wywnętrzać się przed nim z otwartością starego znajomego.
Narzekając na stryja, który cały majątek zaprzepaścił, począł opowiadać, co wiedział o nim, o sobie, potem o Nitosławskich, z którymi sąsiadował.
Mówiąc o nich, nie ograniczył się tem, co z toku rzeczy było koniecznem, ale całe dzieje rodziny w sposób szyderski opowiadać zaczął, sięgając czasów starego Nitosławskiego. Wojtek, słuchając go dosyć obojętnie, uderzony został tem, że pan Krzysztof napomknął — z posłuchów o pierwszem ożenieniu się Nitosławskiego z chłopką.
— Wiesz pan co, panie Pruszczyc — rzekł — z sukcesyi po stryju, oprócz ruchomości, kilku strzelb i kulbak, bryczek i uprzęży, niewiele się pożywisz; ale gdybyś mi pomógł to pierwsze małżeństwo Nitosławskiego udowodnić — ja w tem! — mógłbyś na tem zarobić nieźle.
— No! a waćpanu to na co? aby szykanować Wacława i jego brata? — zapytał Krzysztof, masz do nich ząb?
— Nie — rzekł Wierzbięta — ale znam dobrze syna, który z tego się pierwszego małżeństwa narodził, a ten dziś jest w tak fałszywem położeniu, iżbym go rad z duszy ratował.
— Gdzież? jak? syn Nitosławskiego? — zakrzyknął gwałtownie Pruszczyc. — To nie może być! Mów pan...
— Nic panu nie mogę powiedzieć nad to jedno, że go znam i że mnie jego los obchodzi, jak brata.
— Jest-że to pewna, że Nitosławski z tą chłopką ślub wziął?
— Tak pewna jak, że mnie widzisz żywego — zawołał Pruszczyc, wywijając rękami. — Ksiądz, który ślub dawał, zgodził się potem na zniszczenie pozorne metryki ślubnej, ale chytry popek zniszczył kopią, a oryginał przekazał zięciowi, u którego widziałem ten ciekawy dokument.
Wierzbięta porwał się z siedzenia.
— Na miłego Boga! więc możemy go dostać? — krzyknął. — Zapłacę co zechcesz.
P. Krzysztof nagle ostygł i pogładził się po łysinie.
— Ale bezemnie się nic nie zrobi — rzekł znacząco, kręcąc wąsa długiego...
Straciłem się na podróże nadaremne; po stryju biorę figę: jeżelibym mógł się zrewanżować na metryce, — byłoby na rękę. Darmo zaś tego uczynić ani mogę — ani się godzi odemnie wymagać.
— Ani ja żądam od was tego — zawołał Wojtek. — Porozumiemy się — lecz naprzód zamawiam sobie, że zachowasz pan o tem tajemnicę.
Umówimy się o to, co chcesz zarobić.
— Nie obedrę — rzekł, cynicznie oczy podnosząc, p. Krzysztof, ale ja nawykłem handlować i zarabiać — trafi się na koniu — na koniu, a choćby i na człowieku!! Czas płaci, czas traci!
Zagajona w ten sposób rozmowa przeciągnęła się bardzo długo. Przyparty mocniej, Pruszczyc musiał w końcu przyznać się, że choć metrykę ślubu widział — ale co do wydobycia jej, warunków i t. p., musiał jechać na miejsce, przedsięwziąć kroki właściwe, a dopiero, gdy wyrozumie na miejscu, donieść będzie mógł, jak się to da zrobić.
— Powiem panu — dokończył Krzysztof, śmiejąc się — że tych żółtobrzuchów, bogaczów, arystokratów Nitosławskich, gdyby się dało upokorzyć i dać im z chłopianki narodzonego braciszka, toby mi prawdziwą uczyniło satysfakcyą. Milionami trzęsą: a gdy konia kupują odemnie, to się o dziesięć rubli targują, jak żydzi.
Myśl uratowania Sylwana przez przywrócenie mu nazwiska — zapaliła tak Wierzbiętę, iż chcąc ująć Pruszczyca, dopomógł mu w odzyskaniu szczątków spadku po stryju i na końcu dał do zrozumienia, że może się spodziewać wcale pięknego zarobku, jeśliby obiecaną metrykę potrafił zdobyć, a więcej jeszcze, gdyby i metrykę syna wynalazł.
P. Krzysztof zdawał się mocno tem zajęty, i zarówno nadzieja zarobku, jak chęć dokuczania arystokratom — pobudzały go do działania. Obiecywał natychmiast dać znać Wierzbięcie... i zaprzysięgał się, że dokaże co przyrzekał.
Można sobie wyobrazić, jak Wojtek był rozradowany, uszczęśliwiony, i co mu się marzyło — po tej rozmowie z Pruszczycem, po kilkakrotnem jeszcze ogadaniu sprawy i zleceniu mu jej na odjezdnem.
P. Krzysztof, zasilony pieniężnie przez Wierzbiętę — wyruszył z powrotem na Ukrainę. Wedle jego obietnicy w parę tygodni najdalej miał dać wiadomość o sobie.
Wierzbięta nawet przed żoną się nie przyznał do tego, co knował wspólnie z p. Krzysztofem: raz z przyczyny, że Pruszczyc wcale nie obudzał zaufania; powtóre, iż rzecz się zdawała bardzo jeszcze kruchą i niepewną.
Tydzień, dwa i trzy upłynęły... wiadomość nie dochodziła żadna.
Wierzbięta zaczynał być niespokojnym, z tego powodu szczególniej, że p. Krzysztof w innych rzeczach jawnie kłamał — więc i o tej metryce mógł coś słyszeć, a resztę wymyśleć.
Pisać do niego nie chciał: trzeba było cierpliwie wyczekiwać, ażby się zgłosił. W każdym razie przewlekłe milczenie było znaczącem i nic dobrego nie wróżyło.
My możemy po części odsłonić przyczyny, dla których Pruszczyc się nie śpieszył z uwiadomieniem Wierzbięty o metryce.
Wszystko, co mówił o niej, było prawdą — metryka zachowana istniała... a p. Krzysztof, przybywszy do domu, ani dnia nie zwlekał i pojechawszy na miejsce, przekonał się, że dokument można było dostać — ale ważność jego znał dobrze posiadacz — i, oprócz tego kładł za warunek, aby on przeciwko dziecięciu i jego interessom nie był użyty.
Pruszczyc, pogadawszy o tem, wrócił do domu dla rozmyślenia się lepszego.
Los potomka Nitosławskiego, urodzonego z chłopianki, wcale go nie obchodził: głównem było zarobić na tem jaknajwięcej.
— Co oni mi dać mogą? — mówił do siebie — parę tysiączków więcej, wątpię.... gdy tymczasem te żółtobrzuchy Nitosławskie, aby skandalu uniknąć i braciszka się pozbyć, mogą mi sypnąć suto?
Myśl ta uśmiechnęła się człowiekowi, dla którego wszystko w życiu było grą. Grał na koniach, grał w karty, gotów był stawić i na metrykę...
Dzień jeden kręcił wąsy pan Krzysztof i z sumieniem, nie zbyt dokuczliwem, wchodził w rachunek. Nie czuł żadnej zgryzoty — był przekonanym, iż miał prawo myśleć tylko o sobie.
Nitosławski Wacław był w domu: wybrał się do niego. Przystęp do bogatego i niełatwo z kim obcującego panicza — nie był dla każdego otwarty. Krzysztof widywał go tylko zdaleka, na jarmarkach, a parę razy zbliżyć się usiłując, został pogardliwie odprawiony.
Tym razem spodziewał się jednak zyskać posłuchanie.
Z rządzcą dóbr pp. Nitosławskich — w swoim rodzaju także potrosze arystokratą, znał się z jarmarków Pruszczyc. P. Buchta raczył z nim czasem rozmawiać, raz konia u niego kupił. Zajechał więc do Buchty na folwark, który daleko piękniej wyglądał, niż dwór p. Krzysztofa.
— Ja tu, mości dobrodzieju — odezwał się wchodząc do Buchty — w bardzo ważnym interressie osobistym przybywam do p. Wacława... ale wiem, że do niego lada szlachcicowi, jak ja, przystęp trudny. Proszę więc o pośrednictwo. Niech pan będzie łaskaw oznajmić, iż interes mnie się nie tycze, ale pp. Nitosławskich — a jest nie małej wagi. Jeżeli się ze mną rozmówić nie zechcą mogą na tem więcej stracić niż sądzą... a ja z nikim o tem mówić nie mogę, tylko osobiście z jednym z nich.
Buchta, człowiek z pewnem wychowaniem, gładki, niedowierzający, przeczuł, że szło o wydrwienie grosza; począł badać p. Krzysztofa, ale ten pozostał niemym — i powtarzał:
— Muszę się widzieć z jednym z nich.
Pozostał na folwarku Pruszczyc, a Buchta poszedł do pałacu i nie powrócił, aż w godzinę.
Przynosił odpowiedź że — p. Wacław dał jemu pełnomocnictwo do rozmówienia się z Pruszczycem.
Obraził się p. Krzysztof.
— Cóż to! Niegodzien jestem z nim nawet dopuszczonym być do rozmowy! a no — to kat go bierz!
Ledwie potrafił uspokoić go rządzca, poszedł raz drugi i po półgodzinnem powtórnem wyczekiwaniu powrócił, zapraszając do pałacu, a razem obwarowując, aby rozmowa była krótką, gdyż p. Wacław gotował się do wyjazdu i czasu nie miał.
P. Krzysztof, w swym stroju na pół bałagulskim, z dumną miną, przeprowadzany przez lokajów w liberyi kamerdynera, dostał się do gabinetu p. Wacława.
Zbytek, z jakim pałac był urządzony, elegancya, pańskość wystawna, goryczą napełniły Pruszczycą i usposobiły go — do wygórowanych żądań...
— Muszą się mi dobrze opłacić! — mruczał idąc.
Pan Wacław, w eleganckiem rannem ubraniu, z cygarem w ręku przyjął przybywającego w progu, — stojąc sam i nie prosząc go siedzieć.
Ale grzecznym był bardzo.
— Będziesz pan łaskaw — rzekł — jaknajtreściwiej mi powiedzieć o co chodzi, czem mu służyć mogę — gdyż nadzwyczaj mi pilno.
— Panie dobrodzieju — odparł rzeźko Pruszczyc — nie pan mnie, ale ja je mu służyć mogę. Rzecz, krótko a węzłowato ma się tak.
Nieboszczyk papa pański, był primo voto żonaty z chłopką i miał z nią syna... Niech pan się nie zżyma i słucha do końca. Dowody, że małżeństwo to było ważne i zawarte istotnie, starano się zniszczyć, ale przecie istnieją — i ja je mam w ręku.
Z temi dokumentami braciszek panów może się upomnieć i o nazwisko — i o fortunę... Hm? Idzie o to: czy jemu mam wydać dowody te — czy dla świętego spokoju, panowie-byście sobie życzyli może, abym je im wręczył? Rozumie się, iż o to ułożyć się musimy.
Gdy Pruszczyc w tych krótkich słowach grubiańsko, ostro całą rzecz wyłuszczał, napawając się wrażeniem, jakie się uczynić spodziewał na p. Wacławie — Nitosławski zbladł naprzód, rzucił się, cofnął, ale natychmiast odzyskał panowanie nad sobą, zaciął usta, przybrał postawę pańską, dumną, wysłuchał do końca, i gdy p. Krzysztof, zamknąwszy przemówienie, spodziewał się jakiejś odpowiedzi — chwilę stał Nitosławski niemy...
Zwolna potem ręka mu się podniosła, i niemówiąc słowa, wskazał na drzwi.
Pruszczyc nie chciał zrozumieć tego ruchu.
— Panu dobrodziejowi — rzekł wpół szydersko, napół pokorniej już, może być nieprzyjemnem samemu o to ze mną traktować. To się rozumie. — Ja tam w targu żadnym delikatności nie mam. Może więc zechce mi pan wskazać osobę zaufaną?
Nitosławski milczał, tylko mu się oczy oburzeniem paliły... i zwolna cofał się coraz dalej.
— Zresztą jest to rzecz namysłu wymagająca, — dodał Pruszczyc — więc zostawiam czas do niego.
Wiadomo gdzie mieszkam, Pańkowszczyzna pod bokiem. Dziesięć dni mogę ofiarować do namysłu...
I na to nie było odpowiedzi. Nitosławski wskazywał ręką drżącą na drzwi.
— Idę już, idę — odparł bezwstydnie p. Krzysztof — nie cofam com powiedział. Życzę się namyśleć. Co się tycze dokumentów, że są rzetelne, prawdziwe i ważne — gotówem poddać je rozpoznaniu expertów.
Zatem submituję się.
Spojrzał na p. Wacława — który się dumnie prostował, — ukłonił się raz jeszcze i wyszedł.
Buchta czekał na niego w ganku.
Nie spodziewał się pono tak prędko z powrotem; spojrzał mu w twarz: p. Krzysztof miał minę złą i drwiącą.
— A cóż? interes? — spytał, idąc z nim na folwark.
— Przywiozłem propozycyą — rzekł Pruszczyc — „a jak moje ne w ład, to ja z mojom nazad!!“ Ma czas do namysłu.
Byli na wpół drogi do folwarku, gdy nadbiegł lokaj z pałacu i p. Buchtę zawołał do Jaśnie Pana.
Sam więc już wolnym krokiem szedł p. Krzysztof ku folwarkowi.
— Zalałem paniczowi gorącego sadła za skórę! mówił w duchu... Pokazał mi drzwi — bestya — ale na tem nie koniec. Będzie mnie prosił, abym przyszedł, i za to zapłaci! W targu gniewu nie masz.
Bez ceremonii wszedłszy do eleganckiego saloniku p. Buchty, Pruszczyc siadł i fajkę zapalił, postanawiając czekać na powrót Rządzcy. Nie przeciągnęło się oczekiwanie, gdyż w kwadrans Buchta, z głową spuszczoną, kwaśny zjawił się we drzwiach.
— Ma pan co do mnie? — zapytał Pruszczyc.
Rządzca poruszył ramionami.
— Nie mam nic, nie było o panu mowy — odparł zimno.
Przeciwko obyczajowi nie prosił ani na wódkę, ani na przechadzkę, — i p. Krzysztof, popaliwszy fajkę, widząc, że nic nie wysiedzi tu — wstał.
— Zatem i przytem — rzekł — chociaż dziś pan Wacław nie daje mi żadnej rezolucyi, jeżeliby się namyślił, — droga do Pańkowszczyzny wiadoma... Ja dni kilka posiedzę w domu i można mnie zastać. Później — nie wiem. Skłonił się Buchcie i — odjechał z niczem.
P. Wacław Nitosławski miał wiele wad i śmiesznostek; ale w charakterze tym, choć mu mało przyświecało intelligencyi — było też wiele szlachetności. Duma jego opierała się na poczuciu uczciwem: nie chciał, aby mu świat miał cokolwiek bądź do wyrzucenia.
Myśl o wykupywaniu dokumentów, aby zatrzeć ślad niemiłych wypadków w sposób podstępny — nieuczciwy, oburzyła go do najwyższego stopnia.
Postępowanie ojca nie było jego winą — wiedział o tem, że za życia zatarto wszelkie ślady tego małżeństwa, że zaprzeczano nawet, czy ono rzeczywiście przyszło do skutku.
Nie wiedział jednak co zrobić, jak postąpić, dopóki-by się nie skomunikował z bratem, który w tej chwili był w Odessie. Ale on i brat, nietylko z twarzy byli do siebie podobni: sposoby ich widzenia i pojmowania godziły się z sobą. Wacław przewidywał, że brat tak postąpi, jak on — i odrzuci wszystkie propozycye.
Dokumenta — któż wie, mogły być nawet sfałszowane, a całe te grzebanie się w przeszłości, potajemne, z pomocą ludzi, na których łasce potrzeba było pozostać i za milczenie płacić — zdawało się p. Wacławowi niegodnem jego położenia.
— Jeżeli dowody złoży... ktokolwiekbądź, że małżeństwo było prawne, że ktoś ma prawo nazywać się moim bratem — a nawet odebrać część majątku — ? — wolę na to przystać niż się wykupywać niepoczciwym spekulantom.
Gadać z nim nie będę! — zawołał gniewnie pan Wacław, wyprawiając list do brata.
Pruszczyc powrócił do swojej Pańkowszyzny i koni nadrabiając fantazyą, ale — dosyć kwaśny. Teraz dopiero, gdy krok spełniony wydawał mu się nadaremnym może — sumienie się odezwało także.
— Ale-bo po kiego licha — mówił sobie — miałem się litować nad żółtobrzuchami —? Z niemi zawsze gra taka. Wierzbięta mi zapłaci i kwita — a poskrobią się potem — tem ci lepiej. Chciałem uniknąć skandalu...
Nim dziesięć dni upłynęło, przynaglony listem, niespokojny nadbiegł brat p. Wacława. Podzielał on przekonania brata w ogóle, ale z drugiej strony przedstawił mu, że było obowiązkiem ich spełnić wolę ojca.
Ojciec zaś, o czem wiedzieli, wyposażył hojnie sierotę, do której mu się przyznać nie dawała rodzina, dał jej nazwisko, wychowanie, majątek... należało więc może zapobiedz, dla pamięci ojca — aby błąd jego młodości nie został rozgłoszony.
Cały dzień jeden i noc spierali się bracia co czynić; naostatek Wacław, choć z trudnością, zgodził się na to, aby kogoś wyprawić do Pruszczyca, dla rozpatrzenia się w tych dokumentach.
Buchta miał całe ich zaufanie.
Opowiedziano mu treściwie rzecz całą i zlecono się ostrożnie rozpatrzeć.
Pruszczyc już był stracił nadzieję, aby z Nitosławskimi dało się co zrobić, gdy Rządzca nadjechał.
— Polecono mi obejrzeć i zdać sprawę z tych dokumentów, o których pan wspomniałeś p. Wacławowi — rzekł po przywitaniu. — Spełniam rozkazy.
Pruszczycowi trudno się było wytłómaczyć z tego, iż dokumentów tych — nie miał w ręku. Zająknął się, splunął, i dodał, że naprzód chce wiedzieć stanowczo, czy pp. Nitosławscy myślą z nim traktować lub nie. Inaczej nic nie pokaże.
— Żądasz pan więc, abyśmy kota w worku kupowali? — odparł Buchta.
— Nie — ale kota z worka nie dobędę, póki słowa nie dacie, że go sobie kupicie. Nie zechcecie wy, znajdę innego kupca — a może mi lepiej niż wy zapłaci.
Konferencya, naturalnie, przeszła na niczem; lecz Pruszczyc zaledwie się pozbył Buchty, pewny już, że targu z nim dobić muszą, poleciał sam nabywać — metryki.
Człowiek, w którego ręku one się znajdowały — zasługuje na to, abyśmy w kilku rysach go odmalowali. Niewielkiego wykształcenia, — marzyciel trochę naiwny — prostego obyczaju, należał on do rzędu tych, wykarmionych biblią i duchownemi pismami, ludzi, którzy mają wiarę i od pewnych zasad nie odstępują. Ubogi, był przy swem ubóstwie dziwnie zrezygnowany i szczęśliwy... obcując ciągle tylko z ludem i ze Słowem Bożem, miał pogląd na świat zupełnie różny od pospolitych ludzi.
Na modlitwie czasem płakał, a z dziećmi śmiał się podziecięcemu. Ludzi takich dziś mniej coraz.
Brakło mu czasem chleba w domu; naówczas książką się umiał pocieszać, a gdy miał trochę więcej w spiżarni, dzielił się z ubogimi z wiarą w opatrzność — tak głęboką, iż uwielbienie obudzała.
Człowiek taki nie mógł danych mu do przechowania dokumentów użyć na złe, a Pruszczyc, rachujący na jego ubóstwo, zawiódł się najzupełniej.
Poznawszy te omyłkę, zwrócił się natychmiast w inną stronę i był pewien, że prostaczka uwiedzie, ukazując mu dobycie tych świadectw jako dzieło sprawiedliwości Bożej.
Na nieszczęście p. Krzysztof znanym był na okolicę człowiekiem, — sumienia lekkiego, z którym się należało obchodzić ostrożnie.
O. Leoncyusz wysłuchał go z uwagą, pochwalił jego dobrą wolę — lecz co do dokumentów samych oświadczył, iż tylko osobom, którym one wprost służyć mogły, — wydać je sumiennie jest gotów.
— A mnie to nie wierzysz? — spytał żartobliwie Pruszczyc.
— Możecie się omylić, albo dać się wyzyskać niepoczciwym — odparł zagadnięty.
Ująć tego biedaka zdawało się napozór łatwem; tymczasem bliżej go poznając, przekonał się Pruszczyc, że prosty człowiek miał rozsądek zdrowy, który sofizmatami nie dawał się pokonać, i charakter nieugięty. Oboje w tak niepozornej istocie, która się często o buty troszczyć musiała dla siebie i dzieci, — zdawało mu się niepojętem.
— Ten człowiek to prawdziwa osobliwość — mruczał, odjeżdżając. Skarży mi się, że dzieci chodzą odarte, że sam nie ma do syta się czem najeść; ja mu pełną garść pieniędzy podaję: a on ją śmiejąc się odpycha!!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.