Któś/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Genua.

„Nie dostrzegłem w niej wielkiej zmiany od czasu, gdyśmy tu razem gościli. Miasta portowe nie wiele pono zmieniają swą fiziognomią. Jakbym tu był wczora, tylko ani Bochenka, ani ciebie niema. Tęskno mi.
„W pałacach wszystkie Van Dyki na miejscu, stare sprzęty, których nikt nie używa, powolnie jedzą robaki. Na cudownych podwórzach szemrzą stare fontanny. Zdaje się, że teżsame figury, jakieśmy tu spotykali dawniej na Piazza Sarzana, chodzą po nim dziś jeszcze.
„Ale moja młodości i tu nie przyszła się ze mną przywitać. Porównanie wrażeń pierwszych z teraźniejszemi upokorzyło mnie. Straciłem władzę widzenia piękna; a kto ją w sobie zatrze, tego już nic w świecie nie zachwyci.
„Wycieczek w okolice, jakeśmy z tobą tak ochotnie robili niegdyś, nie mam najmniejszej chętki przedsiębrać.
„Umyślnie spytałem: co-by do widzenia było? Odpowiedziano mi.
„— Campo Santo.
„Miało to być coś nowego — pojechałem. Cmentarz przepyszny, jak z igły, wspaniały, majestatyczny, zimny i nic nie mówiący, ale — doskonały interes.
„Jest to przedsiębierstwo akcyjne, które dobre przynosi procenta, szczególniej, gdy ludzi dużo umiera. Genueńczycy tym pomysłem są dumni, zyskali monumentalnego coś i zrobili dobry interes.
„Nie jest-że to w duchu wieku: wszystko aż do łez wyzyskać? Gdy jedni płaczą, drudzy obrachowują procenta. Postęp ogromny.
„Campo Santo w Pizie, posypane drogą ziemią przywiezioną z Jerozolimy, ze swemi freskami dantejskiemi, — to było wcale co innego.
„Należy zanotować, że nowe Campo, w którem są piękne a trywialne posągi, daje zarobek rzeźbiarzom. Każdy, co się szanuje trochę, musi się o monument, choćby z szarego postarać marmuru. Szary marmur na grobowcach wcale przyzwoicie wygląda, a sądzę, iż od białego z Carrary tańszym być musi.
„Czuję się trochę zmęczonym, ale cóż robić w Genui? I tu nikt mnie, a ja też nikogo, nie znam.
„Miałem myśl puścić się tą naszą drogą starą — Korniszy, ale ją popsuła kolej żelazna. Nizzy, Monaka, Cannes, — nie jestem ciekawy. Wierzę na słowo, że tam cudownie pięknie być musi i że kunszt wiele zrobił, gdzie tak łatwo stworzyć coś było.
„Zawrócę się więc pewnie nazad i wprost pojadę do Florencyi, gdzie zabawię dłużej....
„I za to ręczyć nie mogę. Gdy jadę, zdaje mi się, że się będę mógł zatrzymać i zająć; gdy przybędę, niesmak mnie ogarnia, nic nie zaciekawia i nie wiąże: ruszam więc dalej.
„Florencya, od czasu, jakeśmy ją zwiedzali razem, przebyła straszny kryzys, na chwilę była stolicą; a teraz ma być znowu pustką, tem więcej rażącą, że rozmiary jej urosły i pustynia stała się widoczniejszą.
„Jest to jakby rozwiedziona małżonka królewska — płacząca po tym, co ją opuścił, i żal mająca do niego.
„Chciałem się wybrać do gospody z grotą — w której — pamiętasz, jedliśmy tak wesoło podwieczorek tak obrzydliwy... Jużem się przygotował na tę wycieczkę, już miałem kapelusz w ręku. Przyszła myśl — po co? i zostałem w miejscu, słuchając z okna hotelu ryku osłów w porcie. Co za chór! jaka muzyka! Orkiestra Wagnera!

Bolonia.

„Nie pytaj mnie: dlaczego jechałem na Bolonią? a nadewszystko: dlaczego się tu zatrzymałem? Dwie pochyłe wieże ze swemi dziwacznemi imionami przyciągnąć tu nie mogły, bo niema dla mnie przykrzejszego widoku nad owe upadające budynki, które paść nie mogą. Nekropolis drugiego piętra pod Campo Santo także mnie tu sprowadzić nie mogła, bo nie jestem, dzięki Bogu, archeologiem. Przypomniałem sobie cichy ów ogromny hotel Niemca, w którym było nam dosyć dobrze, i miło. Teraz znalazłem w nim, zapewne przypadkiem, mnóstwo Anglików popasających.
„Po obiedzie zeszedłem na dół w to podwórze, gdzieśmy kawę pili, i siadłem przy stoliczku. Bawię się teraz odgadywaniem ludzi, po twarzach, i peryodów ich bytu, po fiziognomiach. Jedni są w nadziejach, drudzy już u celu, — zdziwieni, że to co osiągnęli, teraz się im inaczej wydaje, niż zdala; inni wreszcie już po nadziejach i po rozczarowaniu, a najbiedniejsi — w stadyum powtórnej próby.
„Ja stoję już po za temi wszystkiemi szrankami — i już się niczego nie spodziewam i niczego nie boję.
„Przysłuchując się rozmowom prowadzonym dokoła, nagle usłyszałem dźwięki — naszej mowy. Uwierzysz ty? Zadrżałem cały! Uczyniło to na mnie wrażenie, jakiegom się nie spodziewał.
Odosobniona, siedziała para młodych ludzi — naturalnie — on i ona. Domyślam się, że odbywają podróż poweselną, według nowego obyczaju. Pani, blada i zmęczona, wkładała pracowicie rękawiczki, widocznie tylko, aby być czemś zajętą; on patrzał na posadzkę kamienną, stukając w nią laseczką. Kiedyniekiedy zamieniali parę słów obojętnych. Oboje mieli już coś sobie do wyrzucenia. On jakąś wycieczkę ułożył; ona była jej przeciwną. Groziło to rozczarowaniem.
Szczęście ich wyglądało dziwnie już skrzepłem i zimnem. Miłość zeschła na chleb powszedni, a klimat, niebo i czarowny widok Włoch nie mogły jej odżywić. Uczucie to ma także swój punkt kulminacyjny, którego dosiągłszy, powoli zniża się ku horyzontowi.
Brzmiały mi dźwięki tej mowy, jak coś czarodziejskiego.
Wiesz to z obserwacyi psychologów, że człowiek, umierając, nie może mówić innym językiem — tylko tym, którym pierwszy raz w dzieciństwie przemówił. Nawet w tak obumarłym, jak ja, człowieku muzyka tego słowa mojego ducha — grała czarodziejsko.
Nie wiem, czym rozumiał i uważał, co mówili; nie potrzebowałem słów, aby się domyśleć, co mieli w duszy — słuchałem tylko czarownych dźwięków języka... Mój Boże!!
„Jutro, niewidząc Ś. Cecylii, ani całej szkoły Bolońskiej w Muzeum, wyjadę do Florencyi.
„Miasto, ze swym ogromem pustym, wymarłe, ubogie, śpiące — jak bardzo wiele miast włoskich — sprawia na podróżnym smutne wrażenie — jakby wczoraj przeszedł przez nie mór lub wojna. Mury olbrzymie, galerye na milę długie, a pod niemi ledwie się powoli przesuwa jakaś sieroca postać — ze znużeniem i ospałością, jakby się jej żyć nie chciało. Bolonia z tych czasów, gdy uniwersytet z całego świata sprowadził uczniów tysiące — nie istnieje. Z europejskiej wszechnicy stała się małą, prowincyonalną. I tu niestałość rzeczy ludzkich, ustawiczna zmienność prądów życia, straszliwie się uwydatnia.
„Któż wie? za kilkaset lat, co będzie z miastami europejskiemi? Ruiny Palmyry i Tebów!! Cywilizacya i życie mogą się przenieść do Afryki lub Ameryki. Stara Europa pozostanie schronieniem inwalidów i porośnie chwastem na ruinach.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.