Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dwie pochyłe wieże ze swemi dziwacznemi imionami przyciągnąć tu nie mogły, bo niema dla mnie przykrzejszego widoku nad owe upadające budynki, które paść nie mogą. Nekropolis drugiego piętra pod Campo Santo także mnie tu sprowadzić nie mogła, bo nie jestem, dzięki Bogu, archeologiem. Przypomniałem sobie cichy ów ogromny hotel Niemca, w którym było nam dosyć dobrze, i miło. Teraz znalazłem w nim, zapewne przypadkiem, mnóstwo Anglików popasających.
„Po obiedzie zeszedłem na dół w to podwórze, gdzieśmy kawę pili, i siadłem przy stoliczku. Bawię się teraz odgadywaniem ludzi, po twarzach, i peryodów ich bytu, po fiziognomiach. Jedni są w nadziejach, drudzy już u celu, — zdziwieni, że to co osiągnęli, teraz się im inaczej wydaje, niż zdala; inni wreszcie już po nadziejach i po rozczarowaniu, a najbiedniejsi — w stadyum powtórnej próby.
„Ja stoję już po za temi wszystkiemi szrankami — i już się niczego nie spodziewam i niczego nie boję.
„Przysłuchując się rozmowom prowadzonym dokoła, nagle usłyszałem dźwięki — naszej mowy. Uwierzysz ty? Zadrżałem cały! Uczyniło to na mnie wrażenie, jakiegom się nie spodziewał.
Odosobniona, siedziała para młodych ludzi — naturalnie — on i ona. Domyślam się, że odby-