Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wają podróż poweselną, według nowego obyczaju. Pani, blada i zmęczona, wkładała pracowicie rękawiczki, widocznie tylko, aby być czemś zajętą; on patrzał na posadzkę kamienną, stukając w nią laseczką. Kiedyniekiedy zamieniali parę słów obojętnych. Oboje mieli już coś sobie do wyrzucenia. On jakąś wycieczkę ułożył; ona była jej przeciwną. Groziło to rozczarowaniem.
Szczęście ich wyglądało dziwnie już skrzepłem i zimnem. Miłość zeschła na chleb powszedni, a klimat, niebo i czarowny widok Włoch nie mogły jej odżywić. Uczucie to ma także swój punkt kulminacyjny, którego dosiągłszy, powoli zniża się ku horyzontowi.
Brzmiały mi dźwięki tej mowy, jak coś czarodziejskiego.
Wiesz to z obserwacyi psychologów, że człowiek, umierając, nie może mówić innym językiem — tylko tym, którym pierwszy raz w dzieciństwie przemówił. Nawet w tak obumarłym, jak ja, człowieku muzyka tego słowa mojego ducha — grała czarodziejsko.
Nie wiem, czym rozumiał i uważał, co mówili; nie potrzebowałem słów, aby się domyśleć, co mieli w duszy — słuchałem tylko czarownych dźwięków języka... Mój Boże!!
„Jutro, niewidząc Ś. Cecylii, ani całej szkoły Bolońskiej w Muzeum, wyjadę do Florencyi.