Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.2.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie miała odwagi, bo Sylwana niemal za własne dziecko uważać była nawykła.
Wola jego musiała rozstrzygać.
— Parobkom dam wyprawę i odprawę: niech tu nie schną na piaskach — odezwał się do starej, — ja do dworu wezmę miejscowych ludzi. Ty, moja Tatiano, pojedziesz z Horpynką i jej skrzynkami i groszem; tam ją gdzieś wydasz lub powierzysz komu, a sama wrócisz tu — gdzie ja zapewne pozostanę.
Z natężoną uwagą słuchała stara, nic nie mówiąc, i zamyśliła się, wzrok utopiwszy w ziemię; cichych kilka łez popłynęły po zmarszczonych policzkach; stała jakiś czas, fartuch mnąc w ręku, i poszła, mrucząc coś niewyraźnego.
Co się działo z Horpynką — trudno było zrozumieć. W dziewczęciu grały dwa prądy: ochota powrotu z lepszym bytem, tam, gdzie długo żyła biedną, pochwalenia się swym losem, — i żal po Tatianie, po tym panu, z którym się spoufaliła... który jej był miły... Rozkaz jego w końcu spełnić się wszak że musiał: Horpynka zaczęła skrzynkę ładować, ale w nią łzy padały.
Parobkom też tego poczciwego a bratersko z niemi spoufalonego „Seliwana“ żal było: gdyby słowo rzekł, zostaliby chętnie. Nie rzekł jednak tego słowa.
Nadszedł dzień rozstania, najboleśniejszy dla