Kryształowy korek/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Kryształowy korek
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Panteon“; Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Polska Fr. Zemanka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Tłumacz Jan Las
Tytuł orygin. Le Bouchon de cristal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
NA RUSZTOWANIU.

— Uratuję go! — powtarzał niezmordowanie Arsen, odwożąc Klarysę do jej mieszkania — przysięgam, że go uratuję.
Ale hrabianka nie przyjmowała żadnej pociechy, nie dawała wiary jego zapewnieniom. Siedziała odrętwiała, m ając ręce zimne jak lód, to znów wybuchała wyrzutem i skargą.
— I czemużeś pan nie zostawił mnie swemu losowi. Daubrecq by go uratował. Daubrecq musi posiadać prawdziwą listę, gdzie on jest, dlaczego nie przybył wraz z nami do Paryża?
— Przybędzie dziś jeszcze wieczorem — uspokajał ją Arsen. — Za kilka godzin będę go miał w ręku, a wtedy wymuszę od niego wyznanie, choćbym miał użyć tortury, jak nieszczęsny m argrabia Albufex.
Ale i ta nadzieja okazała się płonną. Przybywszy do mieszkania, Arsen zastał tam depeszę od Le Balu, z której dowiedział się, że małe uszkodzenie automobilu zmusiło jego wspólników do zatrzymania się w drodze. Znów więc nieprzewidziana zwłoka.
Przybędą, ale zapóźno. Z głuchą wściekłością zmiął depeszę i wsunął ją do kieszeni, nic nie mówiąc o niej Klarysie.
Ona zresztą nie pytała o nic. Za to, zaraz po wejściu do mieszkania, porwała leżące na stole dzienniki i zaczęła je czytać. Potem przycisnęła rękę do serca i runęła omdlała na ziemię.
Arsen był już przy niej.
— Achilesie! — zawołał na służącego. — Pomóż mi przenieść ją na łóżko, a potem podaj mi flaszeczkę numer czwarty, stoi tam w szafie, na drugiej półce.
Achiles spełnił zlecenie.
Arsen rozchylił wargi zemdlonej za pomocą łyżeczki i wlał jej pewną ręką dwadzieścia kropel narkotyku, którego wyborne własności znał dobrze. Sztywne rysy hrabianki rozprężyły się, usta odchyliły się lekko, na twarz jej wystąpiły słabe rumieńce. Oddychać zaczęła równo, spokojnie, ale usnęła natychmiast, usnęła głęboko.
— Spij! — szepnął Arsen, patrząc na nią. — Obudzisz się dopiero jutro, po wszystkiem.
Wtedy dopiero usiadł sam, a wziąwszy do ręki gazetę, która spowodowała omdlenie hrabianki, czytać począł powoli, uważnie, a każdy odczytany wyraz przejmował go nieopisanym bólem i głuchym, bezsilnym gniewem. Artykuł brzmiał jak następuje:
„Policja przedsięwzięła najostrzejsze środki ostrożności celem zabezpieczenia egzekucji skazanych zbrodniarzy, gdyż jak wiadomo, rozeszła się pogłoska, że Arsen Lupin postara się odbić swoich wspólników. Od północy już ulice, przylegające do więzienia, obsadzone zostaną wojskiem“.
Dalej następował opis usposobienia obu skazanych.
„Zachowanie się ich jest dziwnie spokojne. Vaycheray twierdzi głośno, że się nie lęka śmierci. Kpię sobie z tego, mówi, raz przecież każdy musi przez to przejść. Zresztą Arsen nie wpuściłby mnie już i tak do swej bandy. Jedno mię tylko mierzi, a to, że chcą mi głowę uciąć, wolałbym każdy inny rodzaj śmierci. Arsen powinien pomyśleć o tem, i przysłać mi szczyptę trucizny.
Co się tyczy Gilberta — pisał dalej nieznany sprawozdawca — to zaufanie jego we wszechpotęgę Arsena jest wprost rozrzewniające.
Chłopak ten nie wierzy w możliwość swej śmierci. Jest przekonany, że herszt jego uratuje go, choćby już pod gilotyną.
— Przyrzekł mi to przecie w czasie rozprawy — powtarza z wesołą twarzą — to też pewien jestem, że dotrzyma słowa, A choćby mi nawet głowę ucięto, to jeszcze potrafi włożyć mi ją napowrót na ramiona.
Ciekawa rzecz — dodawał trochę uszczypliwie autor artykułu — czy słynny włamywacz usprawiedliwi to dziecięce zaufanie swej ofiary, bo Gilbert jest tak młody, że można go prawie usprawiedliwić, poczytując Arsena za moralnego sprawcę jego upadku. Niestety, sprawiedliwość nie może powodować się ubocznemi względami i zastosować musi karę w całej surowości“.
Po przeczytaniu tego artykułu, Arsen uczuł się bardziej jeszcze zgnębionym.
— Tak, ci ludzie mają słuszność. On jest przyczyną nieszczęścia Gilberta. Od pierwszego dnia popełniał w tej sprawie cały szereg fatalnych omyłek. A teraz w ostatniej chwili, jak mógł uwierzyć, że Daubrecq ukrył swój skarb w marnej paczce tytoniu. Ten piekielny człowiek wynaleźć musiał dla listy 27-miu jakąś niesłychaną, prawdziwie piekielną kryjówkę.
Kryształowy korek jest fikcją, bajką obmyśloną dla omamienia łatwowiernej kobiety. A on uwierzył w niego. On, bohater tylu nieprawdopodobnych przygód. Czuł w tej chwili dla siebie prawdziwą pogardę. Zdawało mu się, że gwiazda jego zachodzi.
Społeczeństwo, z którem prowadził od lat tylu tak zażartą walkę, musi wziąć na nim odwet.
Nadeszła chwila, kiedy sława Arsena Lupin chyliła się do upadku, a w dodatku ugodzono go w najdroższe uczucia.
— Skończyło się — rzekł do siebie — pobity jestem doszczętnie, bo chociaż mam jeszcze Daubrecq’a w swej mocy, na cóż mi się przyda, skoro przyjedzie do Paryża dopiero po śmierci Gilberta.
Poszedł do swego sypialnego pokoju i zadzwonił na Achilesa.
— Słuchaj! — rzekł do niego. — Jestem śmiertelnie znużony. Nie wpuszczaj tu nikogo i nie budź mnie, choćby niewiem co zaszło.
Achiles, który, jak inni, wierzył bez granic w pomysłowość i szczęśliwą gwiazdę swego pana, spojrzaî na niego zdumiony.
— Jakto! — zawołał. — Więc już niema ratunku dla tamtych?
— Żadnego — odparł Arsen.
— I muszą dać głowę?
— Muszą. Daj mi flaszkę z narkotykiem, chcę przespać tę okropną noc.
Achiles spełnił w milczeniu ten rozkaz.
We 20 minut potem Arsen usnął równie głęboko, jak przedtem Klarysa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez całą tę noc wrzało dokoła więzienia. Policja nie mogła sobie dać rady z tłumami, które nie chciały się rozejść i czekały noc całą, byłe zająć dogodne miejsca dla przyjrzenia się jutrzejszej egzekucji.
Bulwar Arago i przyległe uliczki strzeżone były pilnie przez policję i tajnych agentów, a każdy przechodzień musiał się im legitymować. Zresztą kordon wojska ustawił się na placu, na którym wznosiło się rusztowanie. Kompanja piechoty stanęła na chodnikach, pozamykano wszystkie szynki i kawiarnie nocne, a sklepy, znajdujące się w szerokim promieniu dokoła placu, miały być otwarte nazajutrz dopiero po południu. Cały personal wojskowo-policyjny zmobilizowany został wbrew przyjętem u dotąd zwyczajowi, wszystko to nadawało wyjątkową cechę przyszłej egzekucji i przyczyniło się do większego jeszcze rozgorączkowania umysłów.
Około czwartej zrana ustawiać zaczęto gilotynę. Przybijano poszczególne jej części. Rozlegał się ponury łoskot młotów, zabijających gwoździe, wywołując w obecnych dreszcz grozy, lub śmiech cyniczny, stosownie do usposobienia danych jednostek, O świcie zajechało kilka powozów, z których wysiadły osobistości urzędowe, czarno ubrane. Tłum demonstrował na ich widok, jedni przyjęli przybyłych oklaskami, inni sykali i gwizdali. Wszystko to działo się w przyzwoitej odległości od bram gmachu więziennego, do którego nikogo nie dopuszczano. W raz z bielejącem światłem poranku ustał deszcz, który kropił noc całą, tłum zakołysał się w niecierpliwem oczekiwaniu. Obiegały pogłoski, że stanie się coś nadzwyczajnego. nie chciano wierzyć, aby Arsen pozwolił zgilotynować swych wspólników, nie przedsięwziąwszy nic dla ich obrony.
Ten sam niepokój miotał umysłem pana prokuratora rzeczypospolitej, który dzielił się obawami swemi z Maurycym Prasville.
— Niech się pan nie lęka — uspokajał go dyrektor policji — tym razem mamy w ręku Arsena, a dzisiejsza egzekucja będzie tylko wstępem nowego procesu, który zelektryzuje wkrótce cały Paryż.
— Kto wie? — rzekł na to prokurator. — Nie podzielam pańskiej pewności, Arsen jest człowiekiem nieobliczalnym i może nam znów sprawić niespodziankę.
— Nie, skoro znam teraz jego kryjówkę i wiemy o każdym jego kroku. Mieszka w domu przy ulicy Clichy, do którego wszedł wczoraj o godzinie siódmej wieczór. Dom ten otoczony jest przez policję, Arsen zaś znużony próżną walką z nami, zażył lekarstwo na sen, które wybornie poskutkowało. Rozumie pan, że narazie nie zakłócamy jego spokoju, ale dwóch żołnierzy policyjnych czuwa u drzwi jego sypialni.
— Ho! ho! — zauważył z niedowierzaniem prokurator. — No! obaczymy! W każdym razie należy pragnąć, aby ranek dzisiejszy nie przyniósł nam przykrych niespodzianek.
— A jednak przyjdzie kiedyś czas, w którym sądy paryskie rumienić się będą za niesłusznie wydany wyrok — rzekł nagle adwokat Gilberta, który zbliżył się do rozmawiających.
— Co pan mówisz? — odrzekł chmurnie prokurator. — Więc pan naprawdę wierzy w niewinność tego chłopca?
— Jestem o niej najmocniej przekonany — rzekł stanowczo adwokat.
Maurycy Prasvílle zamyślił się.
Przypomniał sobie dziwną rozpacz Klarysy i to — zastanawiające żądanie oswobodzenia skazanych w zamian za listę 27-miu. Było w tem coś, czego nie pojmował.
Tymczasem nadeszła godzina.
Zbudzono więźniów. Vaucheray spał spokojnie w swem łóżku.
Gdy straż weszła do jego celi, zbudzony skoczył na równe nogi i spojrzał przed siebie oczyma rozszerzonemi zdziwieniem. Gdy chciano mu powiedzieć, że musi gotować się na śmierć — zbladł mocno i nie dał dojść do słowa swym dozorcom.
— Cicho! Nie mówcie mi. Wiem dobrze sam, pamiętam.
I zaczął się ubierać stosunkowo spokojnie. Widocznem jednak było, że czeka jeszcze na coś, że się czegoś spodziewa.
Spojrzał na otaczających i spytał nagle:
— A tamten? Czy i on także idzie dziś na śmierć?
Odpowiedziano mu twierdząco.
Wtedy zawahał się chwilkę i zdawało się, że chce coś wyznać. Ale trwało to zaledwie parę sekund. Wnet odzyskał zwykły swój cyniczny spokój i mruknął:
— To słusznie i on powinien umrzeć. Razem się broiło, razem odpowiemy za swoje.
I zaciął się od tej chwili w upartem milczeniu.
Gilbert nie spał już, gdy dozorca więzienny wszedł do jego celi. Siedział na łóżku i wysłuchał strasznych słów, jakby ich nie rozumiejąc. Spoglądał tylko po twarzach stojących naprzeciw żołnierzy, jakby doszukiwał się w którym z nich rysów znajomych.
Przypuszczał może, że jeden z nich jest przebranym Arsenem, że ratunek, cudowny ratunek, w ostatniej chwili, jest tuż blisko. Niestety, było to złudzenie.
Powstał wreszcie i machinalnie prawie dał się wyprowadzić na fatalny plac.
— Czy przyznajesz się do winy? — spytał go jeszcze prokurator.
— Nie, nie — odpowiedział — nie mogę, nie zabiłem przecie nikogo.
Ksiądz, który go spowiadał poprzedniego wieczora, wierzył także w jego niewinność. Towarzyszył mu nieodstępnie i dodawał odwagi. Yaucheray odmówił przyjęcia pociech religijnych.
— To trudno — rzekł ponuro. — Ja zabijałem, teraz mnie zabiją, tak się musiało skończyć.
Zatwardziała dusza zbrodniarza nie kajała się nawet wobec śmierci, a może gdzieś na dnie tliła w nim jeszcze nadzieja, że Arsen ich odbije.
Gdy stanęli już na rusztowaniu, Gilbert spojrzał dokoła zdziwiony.
Poza kordonem wojska dostrzegał morze głów, całe morze głów ludzkich, oblane falami słonecznego światła.
Zrozumiał, że to już naprawdę.
— Słuchajcie! — rzekł głosem mniej pewnym, niż dotąd. — Jeżeli umrę naprawdę, ogłoście w gazetach, że utrzymywałem do końca, że nie jestem mordercą. To dla mojej siostry. Ona to już zrozumie, ona uwierzy.
— Któż jest twoją siostrą?
Nie odpowiedział na to pytanie.
— A potem... — dodał jeszcze.
— Cóż potem? — spytano go.
— Ogłoście także, że czekałem na Arsena, że ufałem mu do końca, że nawet konając wierzyłem, że mnie uratuje. Niech wie o tem — dodał. — Trzeba, żeby wiedział. I teraz pewien jestem, że nie umrę. On mi nie da zginąć.
I wzrok jego błądził wciąż po twarzach otaczających go ludzi. Zdawał się widzieć Arsena, odczuwał jego obecność niewidzialną dla innych.
Było coś dziwnie wzruszającego w tej niezachwianej ufności, chłopaka strzeżonego przez liczne zastępy zbrojnych żołnierzy, okutego, skrępowanego, a który jeszcze wierzył, jeszcze się spodziewał.
Obrońca jego miał łzy w oczach. Spowiednik zaś powtórzył raz jeszcze z silnem przekonaniem:
— Zabijacie człowieka niewinnego.
Zdanie to powtarzane z ust do ust, sposobiło przychylnie publiczność.
— Biedne chłopczysko — powtarzały kobiety. — Takie to młode, a ginąć musi marnie. To niesłusznie, to niesprawiedliwie. Tylu zbójów chodzi wolno po świecie, a m ordują takiego, co nikomu nie zawinił.
Wzburzenie zwiększało się ku niezadowoleniu urzędników. Niektórzy w tłumie wymyślali na Arsena lub wyrażali życzenie, aby się pojawił i uratował Gilberta.
Wojsko podwoiło baczność. Postanowiono przyśpieszyć egzekucję.
Vaucheray, spotkawszy się z Gilbertem, rzekł drwiąco:
— I cóż kolego, Arsen nas ładnie wystrychnął — a potem dodał ciszej. — Z pewnością znalazł korek kryształowy i woli sam ciągnąć z niego zyski, niż dzielić się uczciwie z wspólnikami.
Gilbert oczekiwał na swoją kolej. Vaucheray ujęty został silnie pod ramiona — wprowadzono go przemocą po stopniach wiodących do gilotyny. Kat podniósł ramię.
Naraz zaszedł wypadek niespodziany. Padł strzał, nie wiedziano dokładnie skąd. Pomocnicy kata, którzy prowadzili skazanego, uczuli nagle, że ciało jego opada im ciężko na ręce.
— Co to jest? Co się stało? — pytali. — On jest ranny? Kto strzelił do niego?
Krew płynęła z czoła skazańca, a mimo to twarz jego rozjaśniła się jakiemś dzikiem rozradowaniem.
— Brawo Arsen! — wyjąkał gasnącym już głosem. — Trafiłeś celnie, wolę to, niż gilotynę.
Kat stanął osłupiały.
— Dobić go — zawołał jakiś głos.
— On już nie żyje.
Wśród urzędników i agentów powstał straszny popłoch. Wydawali bezładne rozkazy.
— Ściąć mu głowę, sprawiedliwość musi być wykonana.
— Ależ on już jest trupem.
— To nic, niech kat zgilotynuje trupa. Prawo tego wymaga. Tchórzostwem byłoby cofać się przed jednym opryszkiem.
Ale w tej chwili padł drugi strzał, który ugodził kata w ramię, tak, że ręka jego zwisła bezwładnie, nie mógł już wykonać swego smutnego obowiązku.
— To nic — woła uparcie prokurator — rana nie jest śmiertelna, pomocnik kata może go wyręczyć.
Ale ten nie myślał czekać na swoją kolej i uciekał w szalonym pędzie, przeskakując stopnie rusztowania.
Zresztą nowa kula drasnęła prokuratora, który zamiast doglądać wykonania sprawiedliwości, zająć się musiał obandażowaniem swej rany.
Szef prefektury zachował sam tylko zimną krew. On jeden dostrzegł, skąd padają strzały.
Na dachu przeciwległego domu, wprost naprzeciw rusztowania, stał człowiek uzbrojony w karabin.
On to wymierzał celne strzały, raniąc tych, których ubezwładnienie uznał za konieczne. Wyglądał naprawdę imponująco, celując z wysokości wielopiętrowego domu nad tłumem, po części rozszalałym, po części zachwyconym.
Dokazał swego. Egzekucja musiała być odłożona.
Procedura francuska nie przewidziała podobnego wypadku, a urzędnicy zapytywali siebie, kto dokona wyroku na Gilberta, skoro kat jest ranny, a pomocnik jego znikł bez śladu.
Tymczasem agenci i inspektorowie policyjni nie tracili czasu. Rzucili się tłumnie na dom podejrzany, dom buntowniczy, z którego wysokości Arsen dyktował swą rolę organom sprawiedliwości.
Jakim cudem mógł się tam dostać? Dom był strzeżony jak wszystkie inne. Przecisnąwszy się przez tłum, policja stanęła przed bramą, która była zamknięta od wnętrza. Wywalono ją, ale tu zaraz u wejścia piętrzyła się barykada z krzeseł, ioteli, stołów i innych sprzętów. Trzeba było przynajmniej pięciu minut na usunięcie tej zapory.
Ta zwłoka wystarczyła na umożliwienie ucieczki Arsenowi. Widziano go przecież, jak po daniu ostatniego strzału spuścił się po gzymsie i wszedł do wnętrza facjatki, wystającej na najwyższem piętrze. Co więcej, gdy paru zwinniej szych agentów biegło po schodach, chcąc dostać się do owej facjatki, usłyszeli z góry głos, który wołał do nich:
— Tędy panowie! tędy! Jeszcze 18 schodów. Żałuję bardzo, że przyczyniłem wam tyle trudu.
Przelecieli w mig tych 18 schodów. Ale cóż, gdy stanęli na miejscu, przekonali się, że znajduje się tu strych, urządzony po staroświecku. Nie było tu wcale schodów, tylko drabina wsuwana przez otwór. Drabina była wciągnięta, a płaskie drzwi mocno zatrzaśnięte. Słowem, Arsen umknął.
Gilbert zaś, odprowadzony do więzienia, oczekiwał dalszych zmian w swojem przeznaczeniu. Nic teraz nie zdołałoby zachwiać ufności jego w zupełne ocalenie.
Trudno opisać wrażenie, jakie wypadki te spraw iły w mieście.
Sympatja była przeważnie po stronie Arsena. „Ukarał — mówiono — winnego, ratując się jednocześnie od hańby, jaką byłoby dla niego zgilotynowanie jednego z jego kolegów. Nie zabił pozatem nikogo, mimo, że miał pod lufą swego karabinu całą magistraturę sądowo-policyjną. Przeprowadził konsekwentnie świetnie pomyślaną akcję ratunkową.“
W tym duchu pisały gazety, w tym duchu mówili o całej sprawie wszyscy Paryżanie.
Prosta rzecz, że nie podzielano tego zachwytu w prefekturze policji. Tam chęć ujęcia Arsena stała się kwestją honoru. Cały personal policyjny był w ruchu. Telefon dzwonił nieustannie, około godziny jedenastej zwołano nadzwyczajne posiedzenie, na które stawili się wszyscy agenci, rozesłani poprzednio w pościgu za Arsenem. Ci zdali sprawę ze stanu, w jakim znaleźli inkryminowany dom, z wysokości którego Arsen dokonał genjalnego swego zamachu.
Okazało się, że w wigilję wykonania wyroku, ktoś zadzwonił o samej północy do bramy, a gdy żona dozorcy otworzyła, pociągając automatyczną sprężynę, umocowaną przy jej łóżku, gość ów wszedł do sieni, a potem zapukał do jej drzwi. Powiedział, że przysłany jest przez policję w celu skontrolowania domu, stojącego tak blisko placu egzekucji. Odźwierna przygotowaną była na taką wizytę, nie zdziwiła się więc bynajmniej. Ale mniemany członek policji wpadł do jej izby, związał ją i pod surowemi groźbami zalecał jej ciszę i milczenie, upewniając, że w razie jeśli zachowa się spokojnie, nic się jej złego nie stanie. Pozasłaniał następnie starannie okna i zamknąwszy drzwi na klucz, ulotnił się z jej mieszkania. Oszołomiona kobieta poddała się bez oporu wszystkim tym zarządzeniom, zawsze w przekonaniu, że dzieją się one na skutek polecenia policji. W 10 minut potem, młoda para, zamieszkująca pierwsze piętro, powracająca dnia tego późno z teatru, ubezwładnioną została w ten sam sposób. Ktoś otworzył drzwi powracającym i poświecił im na schodach, w zastępstwie skrępowanej stróżki, a gdy młodzi małżonkowie weszli do swego mieszkania, człowiek ów oznajmił im w grzecznych wyrazach, że musi ich uważać za więźniów do czasu wykonania egzekucji i zamknął ich starannie na klucz, podobnie jak ich służącą, której zresztą nie budził. Młodzi państwo z pierwszego piętra nie zdziwili się zbytecznie, słysząc o ostrożnościach, jakie policja przedsiębrała w całej dzielnicy i udali się spokojnie na spoczynek. Lokator z drugiego piętra był właśnie w podróży. Trzecie piętro nie było zgoła zamieszkałe. Tam więc zajął stanowisko Arsen, który był już wtedy panem całej kamienicy.
Tak brzmiało doniesienie, które usłyszał Maurycy Prasville w ów niefortunny dzień.
— Ale jakim sposobem uciec mógł tak nagle w oczach stutysięcznego tłumu? — spytał składającego mu raport komisarza.
— Nie trzeba zapominać, panie dyrektorze — odparł mu na to komisarz — że Arsen spędził w tym domu całą noc. Miał więc dość czasu na urządzenie sobie połączenia z sąsiedniemi strychami.
— Więc sądzisz pan, że to był Arsen?
— A któżby inny zdolnym był dokonać tak śmiałego zamachu, sam, zupełnie sam, bo proszę zanotować, że nie użył on do pomocy nikogo ze swej bandy. Tak, to był bezwątpienia Arsen Lupin.
— A więc — rzekł prefekt Paryża, który był przytomnym tej rozmowie — byłoby to całkiem sprzeczne z tem, o czem upewniałeś nas, panie dyrektorze, mówiąc, że Arsen jest pilnowany, strzeżony, że go masz pod kluczem...
— Niestety, panie prefekcie, było to prawdą; Arsen był pilnowany, strzeżony, miałem go pod kluczem, ale mimo to, Arsen znikł, ulotnił się nam, jakby składał się z dymu i oparów mglistych.
— Stajesz się pan poetycznym, panie Prasville — zauważył kwaśno prefekt. — Ale to rzeczy nie wyjaśnia. Jakimże sposobem zdołał zbiec?
— Należy przypuszczać, że mieszkanie, które zajmował przy ulicy St. Claire, ma jakieś wyjście sekretne, jak wszystkie jego lokale. Moi ludzie są tam właśnie, ale dotąd niczego nie znaleźli.
W chwili, gdy Prasville wymawiał te słowa, nadbiegł z prefektury zdyszany woźny, donosząc panu prefektowi, że wzywają go do pałacu Elizejskiego, czyli do prezydenta rzeczypospolitej, gdzie znajdował się już prezydent sądu.
— Spieszę tam natychmiast — odparł prefekt, a odchodząc, rzekł do Prasville’a:
— Tam rozstrzyga się los Gilberta.
— Jak pan sądzi, czy ułaskawią go? — spytał Prasville.
— Nigdy w świecie. Po takim skandalu zgilotynują go tembardziej chociażby był naprawdę niewinny. Sprowadzą poprostu nowego kata, zanim tamten przyjdzie do zdrowia.
Zaledwie prefekt opuścił gabinet dyrektora policji, gdy wręczono temu ostatniemu czyjąś kartę.
Spojrzawszy na nią, Prasville nie mógł wstrzymać się od okrzyku.
— To już przechodzi granice, na honor, to przechodzi granice.
Na karcie wypisane było nazwisko prywatnego detektywa — Lucjana Nikol.
Przed udzieleniem posłuchania tak niebezpiecznemu gościowi, przedsięwziął Maurycy Prasville wszelkie środki ostrożności.
Wydobył z biurka dwa nabite browningi, położył je obok siebie, przykrywając je od niechcenia papierami, następnie zaś porozumiał się ze swym sekretarzem.
— Panie Lartig — rzekł do niego. — Przyjmę tu za chwilę na posłuchanie pewną osobistość, która wyjść powinna z gabinetu z kajdankami na ręku. Posłuchanie potrwa zapewne długo. Weź pan wszystkich inspektorów policyjnych, jakich tu masz pod ręką i bądźcie w pogotowiu. Na pierwsze brzmienie dzwonka, wpadniecie tu wszyscy z rewolwerami w ręku i otoczycie tego zucha. Działać należy stanowczo, brać żywcem. Czy zrozumiałeś mnie pan?
— Zrozumiałem, panie dyrektorze.
W pięć minut potem, sekretarz doniósł dyskretnie swemu przełożonemu, że wszystko stało się podług jego woli.
Prasville usiadł przy swojem biurku — i dotykając nieznacznie ukrytych pod gazetami browningów, rzekł do siebie:
— No! teraz czekam na ciebie, panie Nikol — a w duchu uzupełnił jeszcze myśl swoją w następujący sposób:
— Jeżeli ma z sobą listę, weźmiemy go wraz z listą. Jeśli jej nie ma, weźmiemy go bez listy. W każdym razie będzie to zwycięstwo, rzucające na mnie świetny blask.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: Juliusz Feldhorn.