Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nym Arsenem, że ratunek, cudowny ratunek, w ostatniej chwili, jest tuż blisko. Niestety, było to złudzenie.
Powstał wreszcie i machinalnie prawie dał się wyprowadzić na fatalny plac.
— Czy przyznajesz się do winy? — spytał go jeszcze prokurator.
— Nie, nie — odpowiedział — nie mogę, nie zabiłem przecie nikogo.
Ksiądz, który go spowiadał poprzedniego wieczora, wierzył także w jego niewinność. Towarzyszył mu nieodstępnie i dodawał odwagi. Yaucheray odmówił przyjęcia pociech religijnych.
— To trudno — rzekł ponuro. — Ja zabijałem, teraz mnie zabiją, tak się musiało skończyć.
Zatwardziała dusza zbrodniarza nie kajała się nawet wobec śmierci, a może gdzieś na dnie tliła w nim jeszcze nadzieja, że Arsen ich odbije.
Gdy stanęli już na rusztowaniu, Gilbert spojrzał dokoła zdziwiony.
Poza kordonem wojska dostrzegał morze głów, całe morze głów ludzkich, oblane falami słonecznego światła.
Zrozumiał, że to już naprawdę.
— Słuchajcie! — rzekł głosem mniej pewnym, niż dotąd. — Jeżeli umrę naprawdę, ogłoście w gazetach, że utrzymywałem do końca, że nie jestem mordercą. To dla mojej siostry. Ona to już zrozumie, ona uwierzy.
— Któż jest twoją siostrą?
Nie odpowiedział na to pytanie.
— A potem... — dodał jeszcze.
— Cóż potem? — spytano go.
— Ogłoście także, że czekałem na Arsena, że ufałem mu do końca, że nawet konając wierzyłem, że mnie uratuje. Niech wie o tem — dodał. — Trzeba, żeby wiedział. I teraz pewien jestem, że nie umrę. On mi nie da zginąć.