Przejdź do zawartości

Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I wzrok jego błądził wciąż po twarzach otaczających go ludzi. Zdawał się widzieć Arsena, odczuwał jego obecność niewidzialną dla innych.
Było coś dziwnie wzruszającego w tej niezachwianej ufności, chłopaka strzeżonego przez liczne zastępy zbrojnych żołnierzy, okutego, skrępowanego, a który jeszcze wierzył, jeszcze się spodziewał.
Obrońca jego miał łzy w oczach. Spowiednik zaś powtórzył raz jeszcze z silnem przekonaniem:
— Zabijacie człowieka niewinnego.
Zdanie to powtarzane z ust do ust, sposobiło przychylnie publiczność.
— Biedne chłopczysko — powtarzały kobiety. — Takie to młode, a ginąć musi marnie. To niesłusznie, to niesprawiedliwie. Tylu zbójów chodzi wolno po świecie, a m ordują takiego, co nikomu nie zawinił.
Wzburzenie zwiększało się ku niezadowoleniu urzędników. Niektórzy w tłumie wymyślali na Arsena lub wyrażali życzenie, aby się pojawił i uratował Gilberta.
Wojsko podwoiło baczność. Postanowiono przyśpieszyć egzekucję.
Vaucheray, spotkawszy się z Gilbertem, rzekł drwiąco:
— I cóż kolego, Arsen nas ładnie wystrychnął — a potem dodał ciszej. — Z pewnością znalazł korek kryształowy i woli sam ciągnąć z niego zyski, niż dzielić się uczciwie z wspólnikami.
Gilbert oczekiwał na swoją kolej. Vaucheray ujęty został silnie pod ramiona — wprowadzono go przemocą po stopniach wiodących do gilotyny. Kat podniósł ramię.
Naraz zaszedł wypadek niespodziany. Padł strzał, nie wiedziano dokładnie skąd. Pomocnicy kata, którzy prowadzili skazanego, uczuli nagle, że ciało jego opada im ciężko na ręce.
— Co to jest? Co się stało? — pytali. — On jest ranny? Kto strzelił do niego?