Król Husytów/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Husytów |
Wydawca | Kasa przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Tłocznia L. Bogusławskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wolborz, miasteczko biskupstwa kujawskiego, osiadł wśród lasów, na głównym trakcie z Krakowa ku północy, zabudowany drewnianemi domami, z jedną starożytną kollegiatą przy farnym kościele, sięgającą jeszcze Chrobrego czasów.
Ulokowali się w lichej gospodzie na rynku, bo kolegiata odmówiła im schronienia.
Byli to panowie: Hinko z Waldsztejnu, Halszka z Wrzeszczowa, mężowie ze stanu rycerskiego, oraz Szymon Mikosz i Taniczek, rajcowie miejscy, mający przy swoim boku Piotra Payne, Anglika, jako doradcę.
Tych synów Albionu namnożyło się dosyć w owych czasach na kontynencie Europy. Pełno ich było u Krzyżaków, u Niemców, Włochów, Czechów, nawet u Witolda bawił jeden. Byli to emigranci, zmuszeni do tułaczki w walkach białej i czerwonej róży.
Co do naszych gości, jest to już drugie z kolei poselstwo. Pierwsze odbyło się w roku zeszłym w Kujawskim Kowalu, kolebce Kazimierza Wielkiego, gdzie król Jagiełło bawił wówczas, a składało go stronnictwo Kalikstynów z Czenką z Wartenberga, Ulrykiem z Rozenberga i Wernerem z Rankowy. Ofiarowano wówczas Jagielle koronę. Król, nic stanowczego nie orzekłszy, odniósł się do przyszłego sejmu w Łęczycy, a sejm stanowczo się oświadczył przeciw przyjmowaniu korony z rąk heretyków. Tymczasem cesarz Zygmunt, zebrawszy wojsko, obiegł Pragę, a odprawiwszy na prędce koronacyę w Wyszehradzie i zagrabiwszy klejnoty koronne, uciekł przed nawałą Żyżki do Węgier.
Dziś stanęło drugie poselstwo, w którem się łączyły oba stronnictwa — skrajne Taborytów i umiarkowane Kalikstynów.
Smutny był ich pochód przez Polskę, bo wszędzie, gdzie się tylko pojawili, ustawały dzwony, ustawało nabożeństwo, zamykano kościoły — tak i tutaj w Wolborzu uczyniono to z wielką pompą.
Lud, zebrany przed kościołem, uderzył w lament wielki i odgrażał gościom czeskim, że ich przepędzi na cztery wiatry, dopiero wstawienie się panów ziemian okolicznych, pohamowało żarliwość małomiasteczkowych ortodoksów.
Goście czescy, przyzwyczajeni do podobnych objawów, mało na to zważali, zresztą patrząc na nich, można było być spokojnym. Zda się ze stali byli ludzie, zbroja przyrosła im do skóry, przytem mieli w swoim poczcie żołdaków z tak pokiereszowanemi gębami, również zakutych w żelazo, że tam i najśmielszego strach obleciał. Przeklinali ich tylko po cichu i modlili się o rychły wyjazd.
Tymczasem czas i poczciwa natura ludzka, gdy ją oskrobiesz z przesądu i zabobonów, inną przybierze barwę. Gdy się rozebrali z żelaza, gdy się rozgadali pobratymczym językiem, gdy wnieśli w ciemne izby ubogich mieszczan promień światła, gdy im pokazali, jak się robi to, a jak tamto, gdy im wytłómaczyli, jak to Niemiec zabiera im wszystko i nie pozwala się rządzić własnym rozumem, choć go mają tyle, co i on, znikli heretycy a zostali ludzie, ludzie dobrych serc i głów dobrych, a tak podobni do nas i językiem i obyczajem.
Żeśmy to dotąd nie wiedzieli o tych ludziach? Słyszeliśmy tylko, jak opowiadali starzy, że w dawnych czasach, więcej, jak przed stu laty, przyszli tu Czechowie i byli srodzy okrutnie i chcieli panować nad nami, ale ich król Łoktek wygnał. Ale to musieli być inni Czechowie, — dodawali — i tamci nie nazywali się husytami.
Pan Hinka z Waldsztejnu opowiedział zgromadzonym mieszczanom i ziemianom w gospodzie całą historyę Husa i Hieronima z Pragi, a gdy przyszedł do miejsca, gdzie Hus wyrzuca przeniewierczemu cesarzowi, że pomimo przysięgi wydał go na stos i złamał cesarskie słowo, oburzenie nie miało granic.
— I taki chce być królem naszym! Czybyście przyjęli takiego króla?
— A jakżeby on nam dotrzymał, co przyrzekał? Taki nie wart być królem.
— Więc chcemy mieć Waszego króla naszym królem. Przyszliśmy go prosić, aby rządził nad nami i przeniewierczego Zygmunta Luxemburczyka wygnał do Niemców.
— Król chrześciański nie może być królem heretyków — ozwał się księżyna, który wraz z innymi wcisnął się do izby, bo już od paru dni słuch poszedł, że Czechowie szeroko się rozgadują o sobie.
— I myśmy chrześcijanie prawi i słudzy Jezusa Chrystusa — odrzekli chórem Czesi.
— A wiecież, czego my chcemy w kościele? — ozwał się pan z Waldsztejnu. — Oto wolności kazania. Chcemy przyjmować sakrament pod dwoma postaciami. Chcemy, żeby księża nie posiadali żadnych dóbr doczesnych i żądamy aby grzechy śmiertelne były karane publicznie przez urzędy. Oto są nasze pakta.
Gdzież tu widzicie herezye?
— Dalibóg prawda. Gdzie tu herezya?
— Księża nie mają posiadać żadnych dóbr doczesnych. Widzicie! 4oć to jest, co ich piecze niby rozpalone żelazo! — krzyknął Jacek Leliwa, szlachcic z pod Piotrkowa. — Toć to jest! to jest! — powtarzało za nim, jak jeden mąż, całe zgromadzenie.
— To jest! to jest! — krzyczał wciąż szlachcic — a my barany! kapcany!
— Prawda, prawda, panie Jacku, my barany! kapcany!
— Niech żyją bracia nasi, Czechowie — huknął pan Klemens Koźlorogi. — Jam wasz duszą i ciałem.
— I ja, i ja! i my! i my!
— Toć to jest — wrzeszczał wciąż Jacek.
— A to! to!
Hałas się zrobił tak wielki, że się zbiegło całe miasteczko.
Dopieroż jedni drugim tłomaczyć, dopieroż im wykładać, a wśród tego piekielnego wrzasku świszczało owo pana Jacka.
— Toć to jest, toć to jest!
— Niech żyją bracia nasi Husytowie.
— Wiwat Czechowie.
— Wiwat Taboryty! Kalikstyny, Utrakwisty! — bo już się i ponauczali nazwisk ich stronnictw.
Całe miasteczko i okolice owiała herezya.
Szlachta się wciąż zjeżdżała. Gdy wszystko wypito i zjedzono w miasteczku, nadchodziły prowianty ze wsi i z pobliskiego Piotrkowa, pito już na rachunek tego, co się na księżach zdobyć miało.
Księża się pochowali, bo całe tłumy przychodziły przed kościół i kolegiatę, drwiąc głośno.
Wykrzykiwano wciąż:
— Toć to jest!
Pan Jacek Leliwa urósł na bohatera, obnoszonego z tryumfem po mieście.
Zbigniew wiedział, jakby to Kraków przyjął takie poselstwo.
Zadudniały wozy na drodze. To panowie ze dworu królewskiego.
Wyprzedził ich wszystkich marszałek, któremu towarzyszył młody Korybut, za nimi liczny poczet dworzan i sług marszałka. Dalej jechały wózki jakiejś szlachty, kilku konno się wlokło.
W jednej kolasie siedział Spytek, a z nim nasz Gałka z Dobrzyna zamykał zaś tę kalwakatę... o dziwo! wóz zaprzężony we cztery konie, w którym siedziała pani Elżbieta, żona mistrza Marcina z Żórawic.
Wieść o przybyciu posłów do Wolborza rozbiegła się po Krakowie lotem strzały. Młoda Czeszka wiedziała najpierwsza od komornika królewskiego Zbiluta o całej rozmowie Jagiełły ze Zbigniewem i marszałkiem. Zobaczyć swoich, zasiągnąć od nich języka, a wreszcie udzielić jakich rad albo pomocy, stało się dla niej nieodbitą potrzebą. Napróżno uczony astrolog stawiał jej przeszkody, wywodząc, że cała ta podróż okryje ją tylko śmiesznością i niesławą, groził, przeklinał wreszcie. Hartowna Elżbieta znosiła to lekko i nie czekając już, nie pytając, najętym wozem pognała za posłami.
Marszałek cieszył się w duszy, że miał już tylu sprzymierzeńców. Jechano na łeb na szyję, aby uprzedzić Ciołka i naprzód się porozumieć z Czechami. Młody kniaź, gdy się dowiedział od marszałka o tej podróży, przypadł do króla, prosząc go o tę łaskę i król pozwolił.
I stronnictwo husyckie nie spało. Pan Spytek wiózł swego kaznodzieję, za Spytkiem pociągnęli i inni i tak to poselstwo królewskie urosło do olbrzymich rozmiarów.
Wolborzanie wnet się porozumieli zaraz przy zsiadaniu swoich gości, jakiej oni barwy.Uciecha też i radość były wielkie. Zmuszono kapitułę, że otwarła swoje drzwi posłom królewskim, za posłami wsunęła się reszta, tak, że księża pochowali się do piwnicy.
Zanim nadjechał Ciołek, jako druga połowa poselstwa królewskiego, już marszałek wyrozumiał gości czeskich i przyrzekł im solenne poparcie Jagiełły, zaś młody Korybut przylgnął do Czechów tak, jak gdyby z niemi się znał od dość dawna.
Obecność młodego kniazia nadała królewskiemu poselstwu cechę nadzwyczaj uroczystą, wbrew życzeniom Zbigniewa. Chylono się do nóg Korybuta, uważając w nim osobę królewską i czcząc krew Jagiellońską.
Wśród uczty, jaką dawał Zbigniew z Brzezia, dano znać o przybyciu Ciołka.
Był to księżyna nadzwyczaj sprytny i przebiegły. Umiał płaszczcz nosić na dwóch ramiomionach. Dzisiaj jest oddany cały Zbigniewowi, wdzięczny mu za odzyskanie łaski królewskiej, bo ją był utracił za napisanie paszkwilu na nieboszczkę królowe Elżbietę, — pomimo to gotów potajemnie sprzyjać husytom. Zabiegliwy o swoje interesa może zanadto nawet, i stąd w ustawicznych kolizjach, które go kompromitują.Wychowaniec pragskiego uniwersytetu, umieszczony zostaje przez ojca wojewodę płockiego w kancelaryi królewskiej. Świetnie włada piórem, tak, że zdumiewa swoich zwierzchników kanclerza i podkanclerzego, udarowany prebendami, zostaje notaryuszem biskupiej kapituły w Krakowie, notaryuszem królewskim, a wreszcie kanonikiem sandomierskim, lecz on marzy o infule — i oto przez dziwne zaślepienie omal go nie wysadzono z siodła — to też dziś, chwyciwszy się dworu, służy mu z podwójną gorliwością.
Dopiero w drodze dowiedział się Ciołek, że poselstwo z nim dzieli Zbigniew z Brzezia.Chytry księżyna odgadł odrazu intencye królewskie i postanowił oddać się zupełnie marszałkowi.
Zaraz przy spotkaniu go zagadnął.
— Pomoc Czechom, to pokrzyżowanie planów największego naszego wroga Zygmunta i całej psiarni krzyżackiej. Jeżeli mieć chcemy spokój od nich, popierajmy Czechów. Macie we mnie swego gorliwego sługę.
Marszałek popatrzył na księdza, nie rzekłszy ani słowa.
— Niedowierzacie?
— Wprzódy dowiedźcie tego.
— Oh, dowiodę.
Nazajutrz miało być uroczyste posłuchanie, tymczasem w herezyą dotkniętem miasteczku zapomniano o dzwonach i nabożeństwie, a oddano się całem sercem utopii.
Gałka z Dobrzyna kazał na rynku, nie zważając na słotne dnie listopada. Gospody roiły się od szlachty, przybywającej tłumnie.
Pani Elżbieta obleciała wszystkie mieszczanki, siejąc między niemi propagandę.
Już widziano Jagiełłę na tronie czeskim, a księcia Korybuta głównym hetmanem, bito Niemców bez miłosierdzia, dzielono się dobytkiem księży. Duch komunizmu powiał straszliwie — dzielono się wszystkiem.
Te młode umysły w zaraniu Odrodzenia chłonęły szybko myśli i idee i rade były zaraz w czyn je przetopić, nie oglądając się na skutki. Biedna drobna małopolska szlachta i mieszczaństwo chwyciło się husytyzmu, bo on im obiecywał łatwe zdobycze w imię zasad ewangelii.
— Chrystus był biedny i Jego apostołowie, a tu u Jego następców tyle bogactw, skarbów tyle. Toć grzech zostawić im to.
Dopomódz raczej do osiągnięcia królestwa niebieskiego.
Jak ta doktryna w ustach zagorzałych fanatyków rosła i pęczniała, słyszeliśmy na kazaniu u Spytka, kiedy nawet majątkami magnatów dzielić się radzi.
Światlejsi, a tych mała liczba, widzieli, a raczej przeczuwali w husytyzmie to, czego miał dokonać za sto lat Luter.
W obszernym refektarzu kolegiaty odbyło się posłuchanie posłów czeskich. Ciołek spisał ich żądania, ich wyznanie wiary dla przedstawienia królowi, marszałek jednak uparł się, aby jeden z posłów sam osobiście dołożył to Jagielle.
Wybrano pana z Waldsztejnu i gdy już miano udać się do Krakowa, stała się rzecz nadzwyczajna, bo oto nadjechał pan Dziersław z Rytwian, bratanek biskupa krakowskiego Jastrzębca, w towarzystwie kanonika krakowskiego Jana z Koprzywnicy i Zawiszy Czarnego i już nie jednego pana z Waldsztejnu, ale wszystkich posłów zabrano do Krakowa.