Strona:Wincenty Rapacki - Król Husytów.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dalibóg prawda. Gdzie tu herezya?
— Księża nie mają posiadać żadnych dóbr doczesnych. Widzicie! 4oć to jest, co ich piecze niby rozpalone żelazo! — krzyknął Jacek Leliwa, szlachcic z pod Piotrkowa. — Toć to jest! to jest! — powtarzało za nim, jak jeden mąż, całe zgromadzenie.
— To jest! to jest! — krzyczał wciąż szlachcic — a my barany! kapcany!
— Prawda, prawda, panie Jacku, my barany! kapcany!
— Niech żyją bracia nasi, Czechowie — huknął pan Klemens Koźlorogi. — Jam wasz duszą i ciałem.
— I ja, i ja! i my! i my!
— Toć to jest — wrzeszczał wciąż Jacek.
— A to! to!
Hałas się zrobił tak wielki, że się zbiegło całe miasteczko.
Dopieroż jedni drugim tłomaczyć, dopieroż im wykładać, a wśród tego piekielnego wrzasku świszczało owo pana Jacka.
— Toć to jest, toć to jest!
— Niech żyją bracia nasi Husytowie.
— Wiwat Czechowie.
— Wiwat Taboryty! Kalikstyny, Utrakwisty! — bo już się i ponauczali nazwisk ich stronnictw.
Całe miasteczko i okolice owiała herezya.