Król Henryk VIII (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Henryk VIII
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIĄTY.
SCENA I.
Galerya w pałacu.
(Wchodzi Gardiner biskup Winchester, przed nim paź z pochodnią; spotyka go sir Tomasz Lovell).

Gardiner.  Czy jest już pierwsza?
Paź.  Właśnie co wybiła.
Gardiner.  Czas to nie zabaw ale konieczności,
Czas wypoczynku naturze potrzebny,
Nie marnowania godzin tych na fraszki. —
Gdzież to idziecie o tak późnej porze?
Lovell.  Czy to od króla dopiero wracacie?
Gardiner.  Tak, sir Tomaszu; zostawiłem króla
Z księciem Suffolku przy partyi primero[1].

Lovell.  Muszę go widzieć, zanim pójdzie spocząć,
A więc dobranoc!
Gardiner.  Chwilę, sir Tomaszu.
Skąd taki pośpiech? Co to jest za sprawa?
Jeśli zapytać mogę bez natręctwa,
Powiedz mi, co cię tak późno sprowadza?
Sprawy, co w nocy, jak duchy, wędrują,
Mają coś w sobie niespokojniejszego,
Od interesów wśród dnia załatwianych.
Lovell.  W dowód przyjaźni mojej i miłości
Większy powierzę sekret twoim uszom,
Niż jest obecne moje zatrudnienie.
Królowa leży połogiem, jej życie,
Zdaniem doktorów jest w niebezpieczeństwie,
I z boleściami może się zakończyć.
Gardiner.  Za owoc moje zanoszę modlitwy,
Aby swojego doczekał się czasu,
Lecz co do drzewa, aby wyznać prawdę,
Chętniebym widział zwalone na ziemię.
Lovell.  I ja też jestem gotów dodać: amen;
Sumienie jednak każe mi powiedzieć,
Że to jest słodkie i dobre stworzenie
I z naszej strony lepszych godne życzeń.
Gardiner.  Lecz, panie — panie, słuchaj, sir Tomaszu,
Wiem, że zwyczajnie twój sąd z mym się zgadza,
Że jesteś mężem mądrym i pobożnym,
Więc pozwól wyznać, że nie będzie dobrze,
Nie, nie, nie będzie, możesz mi zawierzyć,
Dopóki Cranmer, Cromwell, dwie jej ręce,
I ona sama, spać nie będą w grobie.
Lovell.  Mówisz o pierwszych państwa dostojnikach:
Cromwell, prócz straży klejnotów koronnych,
Jest archiwistą, sekretarzem króla,
A jest na drodze nowego awansu,
Który go z czasem nie może ominąć;
Cranmer jest króla ręką i językiem.
Któżby śmiał słówko przeciw niemu mruknąć?
Gardiner.  Są, sir Tomaszu, którzy śmią to zrobić,

Ja sam nie kryłem mego o nim zdania,
I dziś, jak myślę, wszystkim panom Rady
Mogłem dobitniej jeszcze wytłómaczyć,
(O czem tak dobrze jak ja wprzód wiedzieli)
Że jest kacerzem, arcy-heretykiem,
Po naszej ziemi siejącym zarazę.
Rada królowi rzecz tę natrąciła,
A on, w monarszej o kraj gorliwości,
Wskazane przez nią klęski przewidując,
Tyle przychylne dać raczył jej ucho,
Że z jego woli Cranmer, jutro rano,
Przed Radą stanie. Tak jest, sir Tomaszu,
Musim wyplenić chwast ten zaraźliwy.
Lecz zbyt już długo, trzymałem cię, panie,
A więc dobranoc!
Lovell.  Uniżony sługa!

(Wychodzą: Gardiner i paź. — Gdy Lovell zabiera się do wyjścia, wchodzą: Król i książe Suffolk).

Król Henr.  Nie chcę, Karolu, dłużej grać tej nocy,
Myśl ma gdzieindziej; za mocnyś jest dla mnie.
Suffolk.  Nigdy poprzednio, królu, nie wygrałem.
Król Henr.  Przynajmniej rzadko, i nie częściej wygrasz,
Byle przy kartach moja była baczność. —
Lovellu, jakie wieści o królowej?
Lovell.  Sam osobiście nie mogłem jej ponieść
Zleceń twych, panie, ale je posiałem
Przez damę dworską; przesyła w pokorze
Swe dziękczynienia, a prosi cię, królu,
Byś się do nieba modlić za nią raczył.
Król Henr.  Modlić się za nią? Co mi chcesz powiedzieć?
Czy cierpi wiele?
Lovell.  Jak mówiła dworska,
Śmiertelne męki.
Król Henr.  Ach, biedna królowa!
Suffolk.  Odejm jej ciężar, Boże Wszechmogący,
Bez wielkich cierpień, a pociesz dziedzicem
Naszego pana!
Król Henr.  Już północ, Karolu,

Czas ci iść spocząć; w twych, proszę, modlitwach
Nie zapominaj mej biednej królowej.
Zostaw mnie teraz, bo mam w głowie myśli,
Które samotnych wymagają dumań.
Dobranoc!
Suffolk.  Pani mojej nie zapomnę
W moim pacierzu.
Król Henr.  Dobranoc, Karolu!

(Wychodzi Suffolk. — Wchodzi Antoni Denny).

Czego chcesz?
Denny.  Wiemy danym mi rozkazom,
Arcybiskupa przyprowadzam z sobą.
Król Henr.  Ha, Cantenbury?
Denny.  Tak jest, panie.
Król Henr.  Prawda!
Gdzie jest?
Denny.  W pobocznej sali.
Król Henr.  Niechaj wejdzie.

(Wychodzi Denny).

Lovell  (na str.). W sprawie, o której biskup mi napomknął,
W sam czas przybyłem.

(Wchodzą: Denny i Cranmer).

Król Henr.  Oddal się z galeryi!

(Lovell nie rusza się z miejsca).

Czyś mnie nie słyszał? Oddal się! Co znowu?

(Wychodzą: Lovell i Denny).

Cranmer  (na str.). Strach mi! Dlaczego brwi tak swoje marszczy?
Groźna ta postać coś mi złego wróży.
Król Henr.  Chcesz pewno wiedzieć, milordzie, dlaczego
Na dwór cię wzywam o tak późnej porze?
Cranmer  (klękając). Pełnić rozkazy mą jest powinnością.
Król Henr.  Wstań, proszę, dobry lordzie Cantenbury,
Wstań! musisz ze mną przechadzać się chwilę,
Bo mam o wielu rzeczach z tobą mówić.
Wstań, daj mi rękę! Ach, dobry milordzie!
Boleję nad tem, co ci mam powiedzieć,
I z wielkim tylko powtórzę to smutkiem:
W ostatnich czasach, z wielką mą niechęcią,

Słyszałem wiele ciężkich, mówię, ciężkich
Skarg przeciw tobie; po długiej rozwadze
Mojem i Rady mojej było zdaniem,
Żebyś się stawił dziś rano przed nami,
Byś się mógł z wszystkich oczyścić zarzutów,
Dać nam na wszystko opowiedź zwycięską.
Musisz przywołać cierpliwość na pomoc,
I wybrać sobie Tower na mieszkanie.
Powinność każe tak postąpić z mężem,
Który był dla mnie bratem, nikt inaczej
Nie znajdzie serca świadczyć przeciw tobie.
Cranmer.  Królu, pokorne przyjmij moje dzięki!
Jakżem szczęśliwy, że przyszła godzina,
W której przewiane będzie moje życie
I od pszenicy oddzielone plewy!
Wiem, od potwarczych języków nikt więcej
Ran nie odebrał, niż ja, biedny człowiek!
Król Henr.  Wstań, Canterbury! Szczera twa uczciwość
Tkwi wkorzeniona w nas, twym przyjacielu.
Wstań, daj mi rękę, przechadzaj się ze mną!
Na Matkę Boską, dziwny z ciebie człowiek!
Od dawna czekam, abyś sam mnie prosił
Wezwać co prędzej twych oskarżycieli,
I bez więzienia słuchać twej obrony.
Cranmer.  Potężny panie, liczyłem jedynie
Na wierną służbę i moją uczciwość,
Jeśli tę stracę, z mojego upadku
Będę z wrogami wspólnie tryumfował,
Bo nic mi życie z mej odarte cnoty.
Żadnych oskarżeń nie lękam się, królu.
Król Henr.  Czy nie znasz twego tutaj położenia?
Masz nieprzyjaciół licznych i potężnych,
A ich potędze wpływ ich dorównywa.
Nie zawsze prawo i prawda na ziemi
Z przychylnym sądu odchodzą wyrokiem.
Jak łatwo łotrom równych znaleźć łotrów,
Kupie fałszywą na ciebie przysięgę!
Podobne sprawy widziano już nieraz.

Masz nieprzyjaciół silnych i zajadłych;
Zdołasz-li lepszym odtrącić pancerzem
Krzywoprzysięzców fałszywe świadectwo,
Niż Pan, którego na tej grzesznej ziemi
Jesteś kapłanem? Nie, arcybiskupie!
Kwiecistą kępą przepaść ci się zdaje;
Sam dobrowolnie za swą gonisz zgubą.
Cranmer.  Niech Bóg i król mój będą mą obroną!
Inaczej wpadnę w zastawione sidła.
Król Henr.  Nie trać otuchy! wszystkie ich zamachy
Nie przejdą mety wolą mą stawionej.
Bądź dobrej myśli! a jak przyjdzie rano,
Staw się przed nimi; jeżeli przypadkiem,
Wskutek zaskarżeń, uwięzić cię zechcą,
Broń się z wymowy całą gwałtownością,
Jaką cię natchnie twe niebezpieczeństwo,
Lecz jeśli marne wszystkie będą prośby,
Pokaż ten pierścień i do mnie apeluj.
Płacze! Na honor, człowiek to uczciwy!
Przysięgam, w jego sercu prawda mieszka,
Piękniejszej duszy niema w mem królestwie!
Idź i mój rozkaz wykonaj do słowa!

(Wychodzi Cranmer).

W tych łez strumieniu język mu utonął.

(Wchodzi podeszła pani).

Dworzanin  (za sceną). Oddal się, pani! Co myślisz? Przez Boga!
Pani.  Nie cofnę kroku, przynoszę nowiny,
Co me zuchwalstwo przemienią w zasługę.
Dobrych aniołów chóry niech zaszumią
Nad twoją głową, królu, swojem skrzydłem
Niech twoją świętą ocienią osobę!
Król Henr.  W twych oczach czytam treść twego poselstwa.
Powiedz, królowa powiła mi syna?
Pani.  Tak jest, tak, panie, rozkosznego syna!
Teraz i zawsze błogosław jej, Boże!
To córka, z której przyjdą z czasem syny.
Królowa prosi, abyś ją nawiedził,
Ażebyś z nowym zapoznał się gościem,

Tak ci podobnym, jak wiśnia do wiśni.
Król Henr.  Lovell! (Wchodzi Lovell).
Lovell.  Mój królu?
Król Henr.  Wylicz jej sto grzywien.
Idę odwiedzić królowę (wychodzi).
Pani.  Sto grzywien!
Jak Bóg na niebie, musi dać mi więcej;
Taką zapłatę daje się pachołkom.
Musi dać więcej, chętnie lub zmuszony;
Czyżbym mówiła za tak małą sumkę,
Że mu podobna? Albo da mi więcej,
Albo odwołam, co mu powiedziałam.
Trzeba drzeć łyka, dopóki się dają (wychodzi).

SCENA II.
Przedpokój sali narad.
(Wchodzą: Cranmer, służba i odźwierny).

Cranmer.  Nie jestem późno, a jednak posłaniec
Z rozkazu Rady pośpiech mi zalecał.
Wszystko zamknięte. Co się to ma znaczyć?
Kto tu na służbie? Gdzie odźwierny Rady?
Znasz mnie zapewne?
Odźw.  Znam, nie mogę przecie
W niczem usłużyć waszej dostojności.
Cranmer.  Dlaczego?
Odźw.  Musisz czekać tutaj, panie,
Póki przez Radę nie będziesz wezwany!

(Wchodzi doktor Butts).

Cranmer.  Czy tak?
Butts.  To sprawa szpetnej złośliwości.
Traf to szczęśliwy, co mnie tu sprowadził;
O wszystkiem będzie król wiedział za chwilę.

(Wychodzi).

Cranmer.  To Butts, królewski doktor. Jak ciekawie,
Przechodząc, zwrócił na mnie swoje oczy!
Bodaj upadku mojego nie widział!

Wszystko to pewno dziełem moich wrogów;
Zmień ich, o Boże! Krzywdy ich nie chciałem,
A oni przecie chcą mój skalać honor;
Czekać mi każą dla wstydu za drzwiami,
Swemu koledze, wśród sług i pachołków!
Lecz muszę do ich stosować się woli,
Zbrojny w cierpliwość.

(Pokazują się w oknie na górze król Henryk i Butts).

Butts.  Pokażę ci, panie,
Widok swym dziwem wszystko przechodzący.
Król Henr.  Cóż to?
Butts.  Jak myślę, miłościwy panie,
Podobne sprawy widziałeś już nieraz.
Król Henr.  Gdzie?
Butts.  Tam. Patrz, panie, na wysoki awans
Arcybiskupa, jak za drzwiami Rady
Bandzie lokajów daje posłuchanie.
Król Henr.  To on, przez Boga! W takiże to sposób
Oddają sobie wzajemne honory?
Szczęście, że mają wyższego od siebie!
Myślałem dotąd, że pomiędzy siebie
Tak rozdzielili uczciwość, przynajmniej
Dobry obyczaj, że nigdy nie zniosą,
Aby mąż taki, tak łask moich blizki,
Na ich rozkazy czekał w przedpokoju,
Niby pachołek, co przychodzi z listem.
Jak Bóg jest w niebie, to czyste hultajstwo!
Ale czekajmy! Butts, zasuń firanki,
Wkrótce ciekawe usłyszymy rzeczy. (Wychodzą).

Izba Rady.
(Wchodzą: lord Kanclerz, książe Suffolk, hrabia Surrey, lord Szambelan, Gardiner i Cromwell. Kanclerz zasiada przy wyższym końcu stołu na lewo, zostawiając wyżej siebie puste krzesło zwykle zajmowane przez arcybiskupa Canterbury. Inni zasiadają w porządku po obu stronach; Cromwell najniżej jako Sekretarz).

Kanclerz.  Daj nam wiadomość, mości sekretarzu,
Co dzisiejszego przedmiotem zebrania?

Cromwell.  Główną dziś sprawa lorda Canterbury.
Gardiner.  Czy mu posłano wezwanie?
Cromwell.  Posłano.
Norfolk.  Któż to tam czeka?
Odźw.  W przedpokoju lordzie?
Gardiner.  Tak.
Odźw.  Arcybiskup; przeszło pół godziny
Na panów Rady czeka tam rozkazy.
Kanclerz.  Niech wejdzie!
Odźw.  Możesz wejść teraz, milordzie.

(Cranmer zbliża się do stołu).

Kanclerz.  Smutno mi, dobry mój arcybiskupie,
Że z kanclerskiego krzesła mego widzę
Miejsce to puste; lecz jesteśmy ludźmi;
Z natury słabi, upadamy nieraz;
Niewielka liczba aniołów na ziemi.
Z tej to słabości, a mądrości braku,
Ty, coś mógł wielkim być dla nas świecznikiem,
Ciężkoś obraził najsamprzód monarchę,
A potem prawo, siejąc po królestwie,
Przez kapelanów twych, twoje kazania,
Jak nam donoszą, nowe, rozmaite
A niebezpieczne zdania i nauki;
Są to kacerstwa, co, nieprzytłumione,
Zgubne sprowadzić mogłyby następstwa.
Gardiner.  Naprawa nagli i nie cierpi zwłoki.
Kto utresować dzikiego chce konia,
Nie ręką, wolnym przechadza go krokiem,
Lecz pysk uparty kiełzna mu żelazem,
Kolcem ostrogi uczy posłuszeństwa.
Jeśli, przez litość dziecinną lub względy
Na ludzką godność, pozwolim bezkarnie,
Tej zaraźliwej szerzyć się chorobie,
Żegnaj lekarstwo! A co przyjdzie w końcu?
Rozruchy, bunty, ogólne zepsucie
Całego państwa, jak w ostatnich czasach
Sąsiednie Niemcy smutny dały przykład,
Zbyt świeżo w naszej płakany pamięci.

Cranmer.  Dobrzy panowie, w całym dotąd biegu
Mojego życia i mego urzędu,
Z niemałym trudem zawsze pracowałem,
By me nauki i moja powaga
Mogły bezpiecznie wciąż jedną iść drogą,
Do publicznego dobra prowadzącą.
W prostocie ducha mogę wam powiedzieć,
Że nikt ode mnie szczerzej nie potępia,
W głębiach sumienia i dziełach urzędu,
Wszystkich pokoju państwa burzycieli.
Daj Bóg, by nigdy król nie znalazł serca
Mniej mu wiernego! Ludzie, których zazdrość,
Kręta złośliwość zwykłym są pokarmem,
Ważą się kąsać najcnotliwszych mężów.
Błagam was przeto, dostojni panowie,
Aby w tej sprawie moi skarżyciele,
Jacy są kolwiek, jawnie wystąpili,
I w oczy całą rzucili mi prawdę.
Suffolk.  To być nie może; przez wzgląd na twą godność
Nikt cię oskarżyć nie będzie miał serca.
Gardiner.  Gdy większej wagi sprawy nas czekają,
Musim, milordzie, krótko z tobą skończyć.
Król rozkazuje, z naszem przyzwoleniem,
By sąd twój ściślej mógł być prowadzony,
Abyś natychmiast zamknięty był w Tower;
A tam, gdy zstąpisz z twoich wysokości,
Zobaczysz więcej, niżelibyś pragnął,
Ludzi gotowych ze skargą wystąpić.
Cranmer.  Dzięki ci, dobry biskupie Winchester;
Zawsześ był dobrym moim przyjacielem;
I byle twoja spełniła się wola,
Mym będziesz sędzią a razem przysięgłym:
Tyle jest w sercu twojem miłosierdzia!
Widzę twe cele — pragniesz mojej zguby;
Przecież, milordzie, miłość i łaskawość
Przystoją księdzu więcej niż ambicya.
Umiarkowaniem nawróć obłąkanych,
A nie odpychaj nikogo od siebie.

Cały skarg ciężar zwal na mą cierpliwość;
Ciężar ten zrzucić tak łatwo mi będzie,
Jak sumieniowi twojemu jest łatwo
Co dzień źle robić. Mógłbym więcej dodać,
Przez wzgląd na godność twoją, milczeć wolę.
Gardiner.  Jesteś sekciarzem milordzie, milordzie!
To jak dzień jasne, a kto cię rozumie,
Widzi pod twojej wymowy pokostem
Czczość twej obrony.
Cromwell.  Pozwól mi powiedzieć,
Lordzie Winchester, żeś jest za surowy.
Mąż tak szlachetny, jakkolwiek dziś grzeszny,
Dla swej przeszłości prawo ma do względów;
Jest okrucieństwem deptać zwalonego!
Gardiner.  Przebacz, mój dobry mości sekretarzu!
Ale ze wszystkich obecnych tu mężów
Najmniej masz prawa w sposób ten przemawiać.
Cromwell.  A to dlaczego?
Gardiner.  Czyż mi niewiadomo,
Żeś jest stronnikiem tych wszystkich nowości?
Nie jesteś czysty.
Cromwell.  Ja nie jestem czysty?
Gardiner.  O, nie, nie jesteś!
Cromwell.  Dałby Bóg, milordzie,
Byś o połowę tyle był uczciwy!
A lud do ciebie z prośbąby się zbliżał,
Nie, jak dziś, z strachem.
Gardiner.  Zapiszę w pamięci
Śmiałe te słowa!
Cromwell.  I owszem, lecz razem
Zapisz i całe przeszłe twoje życie!
Kanclerz.  To już za wiele! przez wstyd, skończcie! proszę.
Gardiner.  Ja już skończyłem.
Cromwell.  Ja także.
Kanclerz.  Milordzie,
Jak mi się zdaje, w rzeczy twojej sprawy
Na tem stanęło jednomyślnem zdaniem,
Że jako więzień w Tower będziesz czekał,

Póki nam woli swej król nie objawi.
Czy zgoda?
Wszyscy.  Zgoda!
Cranmer.  Nie znajdęż litości?
Muszęż, jak zbrodniarz, zamknięty być w Tower?
Gardiner.  Czegóż innego mogłeś się spodziewać?
Czas nam marnujesz. Czy straż już gotowa?

(Wchodzi Straż).

Cranmer.  By mnie jak zdrajcę do Tower prowadzić?
Gardiner.  Weź go, i odstaw do Tower bezpiecznie!
Cranmer.  Chwilę, panowie! mam jeszcze coś dodać.
Cnotą pierścienia tego, moją sprawę
Z nielitościwych ludzi rąk wydzieram,
By ją sędziemu oddać najlepszemu —
Memu królowi.
Kanclerz.  To pierścień królewski!
Surrey.  Niesfałszowany.
Suffolk.  Prawdziwy, przez Boga!
Czyż nie mówiłem, gdyśmy po raz pierwszy
Ten niebezpieczny poruszyli kamień,
Że nas przygniecie?
Norfolk.  Myślicież, panowie,
Że król pozwoli, aby kto obraził
Człowieka tego choćby mały palec?
Kanclerz.  To zbyt widoczna; o ileż mu droższe
Życie jest jego! Chciałbym tylko teraz
Z tej się wywikłać sprawy, a bez szkody.
Cromwell.  Przewidywałem, kiedyście szukali
Skarg wymyślonych przeciw człowiekowi,
Którego cnocie dyabeł tylko jeden
Mógł być zawistny, żeście rozdmuchali
Pożar na siebie; macie, coście chcieli.

(Wchodzi Król i zasiada, rzucając na nich groźne spojrzeniu).

Gardiner.  Co dzień składamy niebu dziękczynienia,
Że nam takiego raczyło dać pana,
Co dobroć, mądrość z pobożnością łączy,
Kościół z pokorą nad wszystko poważa,
I, by tej świętej swojej powinności

Lepiej dopełnić, sam w swojej osobie
Siada do sądu, który ma stanowić
W sprawie kościoła, a tego grzesznika.
Król Henr.  Zawsze umiałeś składać komplementy,
Mości biskupie, lecz nie mam dziś chęci
Słuchać cierpliwie pochlebstw nazbyt wielkich,
Zbyt przeźroczystych, by ukryć obrazę.
Nie mnie oszukasz; wziąłeś rolę wyżła,
I chciałbyś ruchem języka mnie kupić.
Lecz jakiekolwiek twoje o mnie zdanie,
Ja wiem o tobie, żeś krwawy, okrutny.
(Do Cranm.) Dobry Cranmerze, siądź. Zobaczę teraz,
Czy się poważy najpierwszy, najśmielszy
Na ciebie palcem choćby tylko kiwnąć!
Bogiem się świadczę, lepiejby dlań było
Wprzód się zamorzyć, niźli ci powiedzieć,
Że już nie jesteś tego miejsca godny!
Surrey.  Pozwól nam, panie —
Król Henr.  Nie, nie, nie pozwolę!
Myślałem dotąd, że w mojej mam Radzie
Mężów nauką i mądrością słynnych,
Ale ich nie mam. Czyliż się godziło,
By mąż tak dobry, (nie wielu z was godnych
Tego tytułu) by mąż tak cnotliwy
Za drzwiami czekał, z waszego zlecenia,
Z waszych rozkazów, jak wszawy pachołek?
Hańbić tak męża godnością równego!
Czyż was rozkazy me upoważniały
Tak zapomnienie daleko posunąć?
Władzę wam dałem sądzić go jak radcę,
Nie jak pachołka. Niejeden z was, widzę,
Przez złość wrodzoną, nie nieskazitelność,
Chciałby go zgubić, byle miał sposoby,
Lecz póki żyję, daremno ich czeka.
Kanclerz.  Pozwól mi teraz, miłościwy panie,
W obronie wszystkich, słów kilka powiedzieć.
Co do więzienia, myślą naszą było
(Jeśli jest jeszcze wiara między ludźmi),

Nie krzywdzić męża, lecz bezstronnym sądem
Dać mu przed światem sposób oczyszczenia.
Myśl ta przynajmniej mem rządziła zdaniem.
Król Henr.  Dobrze, panowie! przyjmijcie go teraz,
Miejcie dlań względy, bo na nie zasłużył,
Bo mu tę muszę oddać sprawiedliwość,
Że, jeśli może król być poddanemu
Obowiązanym, to ja mu nim jestem,
Za jego miłość i za jego służby.
No uściśkajcie go wszyscy, a prędzej!
Dla wstydu choćby, bądźcie przyjaciółmi!
A teraz, dobry mój arcybiskupie,
Mam prośbę, której nie możesz odmówić.
Młoda panienka na chrzest dzisiaj czeka,
Ty musisz za nią, jak chrzestny jej ojciec,
Przed Bogiem ręczyć.
Cranmer.  Największy monarcha
Mógłby się takim poszczycić honorem;
Czemże ja, biedny, pokorny twój sługa
Mogłem zadużyć na tyle zaszczytu?
Król Henr.  Ba, ba! milordzie, widzę, że żałujesz
Na chrzestne łyżki małego wydatku[2].
Będziesz miał w parze dwie szlachetne damy,
Księżnę Norfolku i markizę Dorset.
Czy na to zgoda? — Biskupie Winchester,
Raz jeszcze mówię, kochaj tego męża!
Gardiner.  Daję mu święty zgody pocałunek
Z całem uczuciem braterskiej miłości.
Cranmer.  Bóg widzi, jak mi drogie są te słowa.
Król Henr.  Twe łzy dowodzą twojej uczciwości.
Sprawdza się teraz, co mówią o tobie:
„Kto złość wyrządził arcybiskupowi,
Ten jego przyjaźń pozyskał na zawsze“.
Ale na fraszkach nie traćmy tu czasu,
Dziewkę co prędzej zróbmy chrześcijanką. —

Wróciłem przyjaźń, niechaj teraz płuży,
Niech mnie na siłę, wam na zaszczyt służy!

(Wychodzą).
SCENA III.
Dworzec pałacu.
(Wrzawa i zgiełk za sceną. Wchodzi odźwierny i jego sługa).

Odźw.  Skończcie mi zaraz te krzyki, hultaje! Czy bierzecie dwór za ogród paryski?[3] niesforna bando niewolników, przestań wrzeszczeć!
Głos  (za sceną). Dobry panie odźwierny, jestem od kredensu.
Odźw.  Bądź sobie od szubienicy i dyndaj na gałęzi, łajdaku! Alboż to miejsce do ryczenia? Przynieś mi tu jakie pół tuzina płonek, a nie kruchych, bo co mam, jest dla nich rózeczką. Wyczeszę ja wam czupryny! Chcecie na gwałt widzieć chrzciny? Rachujecie na piwo i kołacze, hultaje?
Sługa.  Cierpliwość, panie! jeśli armatami
Nie wymieciemy od bram tego tłumu,
Tak niepodobna będzie ich rozpędzić,
Jak w dzień majówki do snu ich przymusić.
Nie, panie, nigdy; łatwiejby nam było
Kościół świętego Pawła z miejsca ruszyć.
Odźw.  Powiedz, wisielcze! jak się tu wcisnęli?
Sługa.  Nie wiem. A jak się wciska przypływ morza?
Co dwułokciowa żerdź mogła rozdzielić,
(Patrz na jej resztki) nie pożałowałem.
Odźw.  Nic nie zrobiłeś!
Sługa.  Nie Samson ze mnie, ani sir Guy, ani Colebrand, aby ich kosić przed sobą. Ale jeżeli pożałowałem jednego, co miał głowę na barkach, młodego czy starego, samca czy samicę, rogacza czy fabrykanta rogaczów, bodajem nigdy nie zobaczył kawałka pieczeni, czegobym nie chciał za całą krowę, daj jej Boże zdrowie!
Głos  (za sceną). Wielmożny panie odźwierny, czy słyszysz?
Odźw.  Zaraz, zaraz, mości szczeniątko! Trzymaj drzwi zamknięte, mopanku!
Sługa.  Co ja mam robić?
Odźw.  Co masz robić? Walić ich tuzinami! Alboż to Moorfields na takie zbiegowiska? Alboż to przyjechał na dwór jaki indyjski cudak z wielką machiną, żeby nas wszystkie baby oblegały? Odpuść mi, panie! ale co tam poróbstwa za bramą! Na moje chrześcijańskie sumienie, te jedne chrzciny sprowadzą nam tysiąc nowych; znajdzie się tam i ojciec i chrzestny ojciec i wszystko.
Sługa.  Tem większe będą łyżki. Widzę niedaleko drzwi stojącego zucha, który musi być mosiężnikiem z rzemiosła, bo, na sumienie, dwadzieścia psich dni króluje teraz na jego nosie; kto przy nim stoi, jest pod równikiem i nie potrzebuje innej pokuty. Temu ognistemu smokowi dałem w łeb trzy razy pałką, a on trzy razy dał do mnie ognia nosem; stoi teraz, jak moździerz wycelowany, żeby nas w powietrze wysadzić. Była przy nim miałkiego rozumu połowica tandeciarza, która tak mi wymyślała, że aż jej z głowy stoczyła się miseczka; wie teraz, co to jest rozpalać pożar w narodzie. Chybiłem raz meteora, a palnąłem babę; nuż ona w krzyk: pałki! Aż tu ja widzę spieszących jej na pomoc jakich czterdziestu pałkonośców, nadzieję Strandu, gdzie stała kwaterą. Nacierają na mnie, bronię się, jak mogę; zaczęli mi okładać boki, opieram się jeszcze; aż tu niespodzianie, zaczajona za nimi banda lampartów, niby tyraliery, plunęła mi w oczy ulewą kamyków i zmusiła do honorowej rejterady, zostawiając im plac boju. Dyabeł był między nimi, ani wątpliwości.
Odźw.  Ta sama to młodzież, co grzmi po teatrach i bije się o ogryzki jabłek. Żaden też słuchacz, prócz Trybulacyi z Tower-hill[4], albo dyabłów z Limehouse, drogich ich braciszków, znieść ich nie jest w stanie. Mam z nich kilku w Limbo Patrum, gdzie będą pewno tańczyć przez trzy dni następne, nie licząc czekającego na nich przy wyjściu bankietu dwóch korbaczy. (Wchodzi szambelan).

Szambel.  Jezus Marya! a cóż to za tłumy!
A coraz nowe zewsząd płyną fale,
Jakby na jarmark! A gdzież są odźwierni?
Leniwe łotry, pięknie się sprawiacie!
Kto wam ten motłoch pozwolił tu wpuścić?
Może to wasi z przedmieść przyjaciele?
Może za dużo zostanie nam miejsca
Dla pań, za chwilę ze chrztu wracających?
Odźw.  Wszak tylko ludźmi jesteśmy, o, panie!
Wszystko, co było można, zrobiliśmy;
Ledwo w kawałki nas nie rozszarpali:
Tu armia, panie, nicby nie wskórała.
Szambel.  Jeśli wyrzuty król będzie mi robił,
Możecie wierzyć, w pięty wam to pójdzie,
Nie licząc grzywien, które wam nałożę.
Zamiast pilnować waszych obowiązków,
Przy kuflu piwa woleliście siedzieć.
Już słychać trąby, wracają z kościoła.
Otwórz wśród tłumu drogę orszakowi,
Albo cię czcka dwa miesiące kozy.
Odźw.  Mości panowie, miejsce dla księżniczki!

Sługa.  Ustąp, drabie, jeśli nie chcesz, żebym ci sprawił ból głowy!
Odźw.  Hej, ty tam w kamlocie, zleż mi natychmiast ze sztachet, albo cię na nie jak na pal wbiję!

(Wychodzą).
SCENA IV.
Plac.
(Wchodzą trębacze, trąbiąc; za nimi dwóch Aldermanów, lord Mer, Podwiązka, Cranmer, książe Norfolk z laską marszałkowską, książe Suffolk, dwóch panów niosących wielkie miednice z chrzestnemi podarunkami; następnie czterech panów niosących baldachim, pod którym księżna Norfolk, chrzestna matka, niesie dziecię ubrane w bogaty płaszcz i t. d. Ogon jej sukni niesie dama, za którą postępuje markiza Dorset, druga chrzestna matka, i damy. Orszak przechodzi scenę, a Podwiązka mówi):

Podw.  W twojej nieskończonej dobroci, o Boże! daj długie życie, szczęście i pomyślność wysokiej i potężnej księżniczce Anglii, Elżbiecie!

(Przy odgłosie trąb wchodzi Król z orszakiem).

Cranmer  (klękając). W mojem, w szlachetnych razem kmotr imieniu,
Za ciebie, królu, za dobrą królowę
Zanoszę modły, aby Bóg wam raczył
W tem pięknem dziecku zesłać wszelką radość,
Którą w dobroci swej rodzicom chowa!
Król Henr.  Arcybiskupie, przyjmij moje dzięki!
Jakie jej imię?
Cranmer.  Elżbieta.
Król Henr.  Wstań lordzie (całuje dziecko).
Przyjm z tym całunkiem me błogosławieństwo.
Niech Bóg cię strzeże! W dłoń Jego opatrzną
Życie twe składam.
Cranmer.  Amen!
Król Henr.  Moje kumy,
Zbytniej szczodroty dałyście dziś przykład,
Dziękuję z serca, za wzorem też waszym
Pani ta pójdzie, byle nam urosła.
Cranmer.  Pozwól mi teraz, królu, wypowiedzieć
Słowa, przez samo natchnione mi niebo;
Niech nikt nie myśli, że to czcze pochlebstwo,
Bo czas je sprawdzi. Królewskie to dziecię,
(Które w swej pieczy niechaj trzyma niebo!)

Jeszcze w kolebce, ziemi tej rokuje
Na przyszłe lata tysiąc błogosławieństw.
W dniach swoich będzie (choć mała z nas liczba
Dni tych doczeka) wzorem dla monarchów
Swoich spółczesnych i wszystkich potomnych.
Królowa Saby nie gorętszem sercem
Szukała pięknej cnoty i mądrości,
Jak ich ta czysta szukać będzie dusza.
Wszystkie urocze majestatu wdzięki,
Które są treścią istot tak potężnych,
Wszystkie przymioty, cnoty towarzysze,
W niej zajaśnieją blaskiem podwojonym.
Prawda jej mamką, a niebieskie cnoty
Radcą jej będą; kochana i groźna
W swoich miłości płomienie roznieci,
Lecz wrogi, głowę z smutkiem pochylając,
Drżeć przed nią będą, jak młócone zboże.
Wszystko, co dobre, róść z nią będzie razem.
Pod jej opieką, w cieniu swej winnicy,
Każdy bezpiecznie będzie jadł, co sadził,
Nucąc pokoju wesołe piosenki.
Ludzie poznają Boga w czystej prawdzie.
Kto się przybliży, od niej się nauczy,
Gdzie prawdziwego droga jest honoru;
Nią, nie krwi cnotą do wielkości dojdzie.
Błogi ten pokój z nią razem nie zaśnie,
Lecz, jak gdy Fenix cudowny ptak kona,
Z popiołów jego nowy wzlata dziedzic,
Równie cudowny, równie uwielbiany,
Tak ona (kiedy niebo ją powoła
Do swojej chwały z tej chmury ciemności)
Temu zostawi swe błogosławieństwo,
Który z jej świętych, czcigodnych popiołów
Wstanie jak gwiazda, i dobiegnie szczytu
Tej samej chwały i w niej się ustali.
Chwała, obfitość, miłość, prawda, postrach,
Służebne tego wybranego dziecka,
I jemu będą jak winnica rosły.

Gdzie tylko jasne oko słońca świeci.
Jego imienia doleci tam chwała,
I będzie nowych narodów zawiązkiem.
Jak cedr na górach, gałęzi swych cieniem
Otuli wszystkie podnóżne doliny,
A na ten widok wnuków naszych wnuki
Dziękczynne dłonie podniosą do nieba.
Król Henr.  Cuda nam wróżysz!
Cranmer.  Dla ziemi tej szczęścia
Pani ta długich dni przeżyje wątek,
Piękny czyn będzie dnia każdego wieńcem.
Bodaj tu mego widzenia był koniec!
Lecz musi umrzeć, dusza jej uleci
Do świętych koła, po ziemi tej przejdzie
W niepokalanej czystości dziewicą,
Jak lilia; po niej świat cały zapłacze.
Król Henr.  Arcybiskupie, przyniosłeś mi skarby.
Przed tego dziecka błogiem urodzeniem
Byłem żebrakiem; lecz twoje proroctwo
Taką pociechę do serca mi wlało,
Że, w niebie nawet, zapragnę zobaczyć
Jej czyny, chwaląc mego Stworzyciela. —
Dzięki wam wszystkim, tobie, lordzie Merze,
A i wam także, dobrzy moi bracia!
Wasza obecność zaszczytem jest dla mnie,
Mej też wdzięczności złożę wam dowody. —
Za mną, panowie! Musicie zobaczyć
Królowę, sama chce wam podziękować;
To sił jej doda. Niechaj o powrocie
Nikt tu nie myśli; tej malutkiej sprawą
Wielkie dziś święto skończy się zabawą.

(Wychodzą)



EPILOG.

Wiem, nie wszystkim do smaku nasza będzie sztuka:
Ten, co dobrej snu chwili na teatrze szuka,
Nagle przez trąb i bębnów obudzony grzmoty,
Powie, że nigdy lichszej nie widział ramoty;
Ten, co czekał paszkwilów na ród ludzki cały,
Gotowy z gardła wrzeszczeć: koncept doskonały!
Zawiedziony, osądzi równie nas surowo.
Któż więc wyrzecze o nas jedno dobre słowo?
Cnotliwych niewiast usta, kiedy rozczulone
Ujrzały obraz pani cnotliwej jak one.
Byleśmy od nich uśmiech zyskali opieki,
Nie tracimy nadziei, że czas niedaleki,
W którym i dobrych mężów czekają nas łaski:
Bo biadaby nam była, gdyby mężów dłonie
Pozostały kamienne w jasnej dam koronie,
Kiedy im piękne usta każą dać oklaski.








  1. Była to gra (primirą u nas zwana) ulubiona naszemu Zygmuntowi III.
  2. Za czasów Szekspira chrzestny ojciec dawał chrzestnemu dziecku kilka łyżek w podarunku, które nazywano łyżkami apostołów, bo zwykle była na nich wyryta postać jednego z apostołów.
  3. Ogród nad brzegami Tamizy, gdzie miały miejsce hece niedźwiedzi i walki byków.
  4. Wedle jednych, Trybulacya było to miejsce zboru Purytanów przyuczonych do wrzasku przez swoich predykantów; wedle innych, miał to być teatr fars ludowych, gdzie byli aktorami dyabli z Lime-house (Lajm-haus).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.