Przejdź do zawartości

Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga druga/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Noc po ślubie
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Noc po ślubie.

Niedługo potem nasz poeta znalazł się w małej sklepionej stancyjce, dobrze zamkniętej i dobrze ogrzanej; zasiadł przed stołem, na którym brakowało tylko wieczerzy i marzył o wygodnem łóżku, sam na sam z młodą dziewczyną. Wypadek był czarodziejski. Zaczął się uważać za jedną z osób w powieściach czarodziejskich i rzucał wokoło siebie oczyma, jakby szukał rydwanu, zaprzężonego dwiema skrzydlatemi chmurami, który tylko był zdolnym przenieść go z piekła do raju. Kiedy niekiedy spoglądał na swoją podartą suknię, aby się upewnić, że jeszcze jest na ziemi. Rozum jego pomieszał się i wątku myśli trudno było odszukać.
Młoda dziewczyna zdawała się na niego nie zważać, chodziła, poprawiała sprzęty, rozmawiała z kozą, i wkońcu usiadła przy stole, gdzie Grintoire mógł się na nią dowoli napatrzeć.
Czytelniku, byłeś młodzieńcem i może jeszcze nim jesteś. Może ci się zdarzyło (bo ja to nieraz całe dnie najswobodniej spędzałem) iść od krzaku do krzaku po nad brzegiem czystej wody, w piękny dzień, za jaką dziewicą, biało albo zielono ubraną, biegnącą po gajach i obrywającą z pustoty zielone listki. Przypominasz sobie zapewne, z jaką ciekawością twoje myśli i twoje spojrzenia goniły ten wiaterek, w pośród którego przesuwała się postać skrzydlata, — ta postać powietrzna rysowała ci się niepewnie przed oczyma w kształtach lekkich, niedotykalnych. Lecz, kiedy dziewica spoczęła, kiedy mogłeś, zatrzymując oddech, patrzyć na jej suknię, na dwoje kryształowych oczu, nie doświadczałżeś trwogi, aby ta dotykalna istota nie zniknęła przed tobą? Przypomnij sobie te wrażenia, a pojmiesz, co się działo w duszy poety, gdy swobodnie patrzył na Esmeraldę, którą przedtem widział tylko zdaleka.
Zatopiony był coraz więcej w dumaniu. — Otóż — rzecze, ścigając ją oczyma — to ta Esmeralda, anielska istota!... tańcująca po ulicach i nic więcej!... Onato rano zadała cios mojej sztuce i wybawiła mię od śmierci wieczorem. Mój zły i dobry geniusz! Na honor, piękna kobieta! i musi mię kochać, skoro za męża wybrała. Nie wiem — myślał, podnosząc się — jak się to stało, ale jestem jej mężem.
Z tą myślą w głowie i oczach zbliżył się do dziewicy tak poufale, że ta się cofnęła.
— Co pan chcesz odemnie? — rzecze.
— I ty mię o to pytasz, Esmeraldo? — odpowiedział Grintoire z wyrazem tak namiętnym, że samby się zadziwił, gdyby go widział.
Cyganka rozwarła wielkie oczy i mówiła: — Czego pan chcesz odemnie?
— Jak to! odparł Grintoire, zapalając się coraz więcej i myśląc, że ma do czynienia z jedną z cnót Okręgu Cudów — alboż nie jestem twoim? a ty nie jesteś moją?
I objął jej kibić.
Gorset cyganki wyślizgnął mu się z rąk, jak skóra węża. Zerwała się i pobiegła na drugi koniec stancyjki i, zanim Grintoire mógł przyjść do siebie, stała groźna ze sztyletem w dłoni. Usta jej nabrzmiały, nos zaczerwieniał, policzki ogniem płonęły i oczy rzucały błyskawice. W tym czasie koza stanęła przed nią i, stawiając poecie opór, wystawiła naprzód złocone rogi. Wszystko to się stało w mgnieniu oka.
Dziewica była jak osa i ukłuć chciała.
Nasz filozof osłupiał i patrzył to na kozę, to na dziewczynę.
— Najświętsza Panno! — rzecze nakoniec, kiedy wzruszenie pozwoliło mu mówić — otóż dwie czarownice!
Cyganka przerwała milczenie ze swojej strony.
— Zabardzoś śmiały, mój paniczu!
— Bardzo przepraszam, moja panienko, — rzekł Grintoire z uśmiechem — ale na co wzięłaś mię za męża?
— Więc trzeba było pozwolić, aby cię powieszono?
— A więc to dlatego? — mówił poeta, rozczarowany z myśli miłosnych — więc tylko chciałaś mię od szubienicy uchronić?
— A jakiż inny zamiar mieć mogłam?
Grintoire przygryzł usta. — A więc — rzecze — nie jestem tak szczęśliwy, jak sądziłem. Ale na cóż, moja droga, stłuczono dzbanek?
Sztylet Esmeraldy i rogi kozy wciąż były przygotowane do obrony.
— Panno Esmeraldo, — rzecze poeta — ułóżmy się. Nie obcy jestem w Chatelet i nie będę od tego, abym cię w każdem zdarzeniu nie bronił; wiesz, że Lescrivaina potępiono za to, że nosił sztylet. Ja przysięgam na raj, że bez twojego pozwolenia nie zbliżę się do ciebie, tylko daj mi co zjeść.
Grintoire w gruncie nie był lubieżny. Nie był z tego rodzaju rycerzy, co szturmem biorą młode dziewczęta. W miłości, jak w każdej innej rzeczy, umiał być umiarkowanym i dobra wieczerza z ładną dziewczyną zdawała mu się doskonałym prologiem.
Cyganka nic nie odpowiedziała. Zwiesiła wargę, wyprostowała główkę i roześmiała się nagłos. Tymczasem sztylet znikł z jej ręki tym samym niewidzialnym sposobem, jak się do niej dostał.
Po chwili ukazał się na stole chleb żytni, kawałek słoniny, kilka jabłek i butelka wiśniaku. Grintoire chciwie jeść zaczął. Słysząc szczęk widelca i noża rzecby można, że jego miłość zmieniła się w apetyt.
Młoda dziewica, siedząc naprzeciw niego w milczeniu, widocznie innemi była zajęta myślami, uśmiechała się niekiedy i drobną rączką głaskała kozę, opartą o jej kolana.
Świeca woskowa oświetlała tą scenę żarłoctwa i dumania.
Po nasyceniu żołądka Grintoire zawstydził się, że tylko jedno jabłko zostawił. — Ty nie jesz, panno Esmeraldo? — rzecze. Odpowiedziała kiwnięciem głowy i wzrok utopiła w sklepienie.
— O czem ona, u dyabła, myśli? — mówił do siebie Grintoire. To być nie może, żeby ten karzeł, wymalowany na suficie, całą jej zajął uwagę. Przecież i ja mógłbym się z nim porównać.
I odezwał się: — Panno!
Zdawała się go nie słyszeć.
Zaczął jeszcze raz: — Panno Esmeraldo. — Daremnie. Dusza dziewczyny była gdzieindziej i głos poety nie mógł jej przywołać. Na szczęście koza się w to wmieszała, ciągnąc lekko swoją panią za rękaw.
— Czego chcesz, Dżali? — zapytała cyganka, jakby ze snu zbudzona.
— Jej się zapewne chce jeść — rzekł Grintoire, rad, że zawiązuje rozmowę.
Esmeralda zaczęła kruszyć chleb, który Dżali jadła z jej dłoni.
Grintoire nie pozwolił Esmeraldzie powrócić do dumania i delikatnie zapytał:
— Więc mię nie chcesz za męża?
Młoda dziewczyna spojrzała nań i odpowiedziała:
— Nie.
— A za kochanka? — zapytał Grintoire.
Skrzywiła się i znowu rzekła:
— Nie.
— Za przyjaciela? — mówił Grintoire.
Wlepiła wzrok w niego i odpowiedziała po chwili rozwagi:
— Może.
To może, tak drogie filozofom, ośmieliło poetę.
— Czy wiesz, co to jest przyjaźń? — zapytał.
— Tak! — odpowiedziała cyganka — jestto być bratem i siostrą: dwiema duszami, które się z sobą nie łączą, jak dwa palce u ręki.
— A miłość? — znowu rzekł Grintoire.
— Och! miłość! — rzekła, a głos jej zadrżał i oko zabłysło — jestto to, że dwie dusze są jedną — mężczyzna i kobieta, którzy się zmieniają w anioła. — To niebo!
Uliczna tanecznica w tej chwili zdawała się poecie czarującej piękności. Usta jej różane wpół się uśmiechały; czoło jej czyste i pogodne przesuwało po sobie myśli, jak zwierciadło oddech; czarne i długie rzęsy, opuszczone na dół, zaledwie pozwalały wypływać czarownemu światłu i tworzyły ów ideał piękności, który Rafael tylko umiał przelewać na płótno.
Grintoire mówił dalej:
— Jakim sposobem można ci się podobać?
— Być mężczyzną.
— A ja czem jestem? — rzecze.
— Mężczyzna powinien mieć kaszkiet na głowie, pałasz u boku i ostrogi u butów.
— A więc mężczyzna bez konia, to nie mężczyzna?
— Czy pan kochasz?
— A ty kochasz?
Zamyśliła się przez chwilę i rzekła ze szczególniejszym wyrazem: — Namyślę się, powiem później.
— Dlaczegóż nie dzisiaj? — zagadnął czule poeta. Dlaczegóż nie mnie?
Spojrzała nań poważnie i rzekła:
— Tylko tego będę kochała, kto będzie moim obrońcą.
Grintoire zarumienił się, bo sądził, że dziewica zrobiła mu wymówkę za wypadek, w którym nie przyniósł jej pomocy. Przypomniawszy to sobie, uderzył się w czoło.
— Przebacz mi, moja droga, roztargnienie — mówił. Jakżeś wyszła ze szponów Quasimoda?
To pytanie dreszczem przejęło cygankę.
— Okropny, prawda, ale jakim sposobem ujść mu zdołałaś?
Esmeralda uśmiechnęła się, westchnęła i milczała.
— Czy wiesz dlaczego szedł za tobą — mówił Grintoire, chcąc znowu wrócić do tego samego przedmiotu.
— Nie wiem; — odpowiedziała dziewica i dodała z żywością — i ty także szedłeś za mną, a po co?
— Ja sam nie wiem.
Nastało milczenie. Grintoire rysował nożem po stole, dziewczyna się uśmiechała; nagle zaczęła śpiewać głosem przerywanym:

Quando las pintadas aves.
Mudas estan, y la tierra.

Przerwała nagle i zaczęła pieścić się z kozą.
— Ładną masz kozę — rzekł Grintoire.
— To moja siostra — odpowiedziała.
— Dlaczego nazywają cię Esmeraldą? — zapytał poeta.
— Ja nie wiem.
— Ale przecież?
Wyjęła z za gorsu mały podłużny woreczek, zawieszony na łańcuszku z paciorek; woreczek ten wydawał zapach kamfory, a w nim było szkło zielone, naśladujące szmaragd.
— Może dlatego — rzecze.
Grintoire chciał wziąć woreczek, lecz go ukryła.
— Nie dotykaj pan tego, mógłbyś odjąć mu własność, albo onby tobie zaszkodził.
Ciekawość poety wzrosła.
— Kto ci go dał? — zapytał.
Położyła palec na ustach i woreczek starannie ukryła.
Grintoire zadawał jeszcze pytania, lecz niechętnie na nie odpowiadała.
— Co znaczy wyraz Esmeralda?
— Nie wiem — rzekła.
— A w jakim on jest języku?
— Zapewne w cygańskim.
— Więc nie jesteś z Francyi?
— I tego nie wiem.
— Czy masz rodziców?
Zaczęła śpiewać dawną piosnkę:

Moim ojcem jest ptaszyna,
Moją matką jest samica;
Wpław przebywam wszelkie wody,
Nie znam trwogi, nie znam szkody,
Poi mię czysta krynica,
Schronieniem lada krzaczyna.

— Wybornie! — rzecze Grintoire — w jakim wieku przybyłaś do Francyi?
— Bardzo mała.
— A do Paryża?
— Przeszłego roku. Kiedyśmy wchodzili przez papieską bramę, widziałam kurkę wodną, a było to w sierpniu, i mówiłam: zima będzie bardzo ciężka.
— I była: — rzekł Grintoire — przez całą zimę chuchałem w palce; jak uważam, masz dar przewidywania.
Odpowiedziała ze zwykłym sobie lakonizmem:
— Nie.
— Ten człowiek, którego nazywacie księciem Egiptu, jest zapewne naczelnikiem waszego pokolenia.
— Tak.
— To on nas zaślubiał — uczynił bojaźliwie uwagę poeta.
Spuściła wargę na dół, zwyczajny jej grymas, i rzekła: — Nawet nie wiem pańskiego nazwiska.
— Mojego nazwiska? Piotr Grintoire, do usług.
— Ja znam daleko piękniejsze — rzekła.
— Czy moje złe? ale mniejsza o to, nie łatwo mię, moje życie, rozgniewasz: będziesz mię kochała, kiedy lepiej poznasz. Opowiadałaś mi swoją historyę, muszę ci i moją dać poznać. Wiesz, że się nazywam Piotr Grintoire i że jestem synem dzierżawcy tego nazwiska. Ojca powiesili mi Burgundczycy, a matkę przebili Pikardowie w czasie oblężenia Paryża, będzie temu lat dwadzieścia. Jak wyrosłem do lat szesnastu — nie wiem. Handlarka owoców dawała mi po gruszce, piekarz po bułce i sypiałem, gdzie się zdarzyło. W zimie grzałem się na słońcu. W szesnastym roku chciałem sobie stan obrać — i byłem pokolei wszystkiem. Wszedłem do wojska, ale byłem tchórzem; chciałem zostać księdzem, ale nie byłem nabożny; z rozpaczy poszedłem do cieśli, ale znowu nowe nieszczęcie — nie miałem siły. Wszędzie i zawsze wolałem być nauczycielem niż uczniem; prawda, nie umiałem czytać, ale cóż to jedno drugiemu przeszkadza? Po niejakim czasie spostrzegłem, że jestem do niczego niezdolny — i zostałem poetą, rymownikiem. Jest to stan, w którym zawsze włóczyć się można, a lepiej pisać, niżeli kraść, jak mię synowie jednego złodzieja uczyli. Pewnego dnia poznałem uczonego człowieka, alchemika, astrologa, Bóg wie, jak go nazwać, Klaudyusza Frollo, który jakieś urzędowanie u Panny Maryi sprawuje; on wykierował mnie na prawdziwie uczonego człowieka, nauczył połacinie, poezyi, rymów, miary i rozmaitych rzeczy. Otóż ja to jestem autorem dyalogu, który dziś przedstawiano i który tak świetne miał powodzenie w wielkiej sali pałacu. Prócz tego napisałem ogromną, o 1465 kartach, książkę, która opiewa cudowną kometę, nad badaniem której pewien uczony zwaryował. Oprócz tego i w innych zawodach mam moje zasługi: np. byłem czynny przy bombardowaniu mostu Charenton, przy którym padło dwudziestu czterech ludzi. Przekonaj się więc, moja piękna, że wcale nie jestem złą partyą. Umiem wiele sztuczek, których twoją kozę wyuczę; za moją sztukę będę miał pieniądze. Zresztą, moja droga, ja, mój rozum, moja nauka, wszystko jest na twoje rozkazy i będziemy żyli szczęśliwie, jeżeli ci się podoba, jak mąż i żona, jeżeli nie, to jak brat z siostrą.
Umilkł, czekając odpowiedzi; dziewczyna w ziemię patrzyła. — Febus — mówiła półgłosem. Później zwróciwszy się do poety, zapytała: — Co to znaczy Febus?
Grintoire, nie pojmując jaki związek z rozmową miało to pytanie, chciał pokazać swoją erudycyę — odpowiedział też z niejaką nadętością: — Jestto wyraz łaciński i znaczy słońce.
— Słońce! — powtórzyła.
— Jestto nazwisko sławnego strzelca, który był bożkiem (Apollo).
— Bożkiem! — powtórzyła cyganka, a w jej głosie było coś namiętnego i pełnego zamyślenia.
W tej chwili jedna z jej bransoletek odpięła się i upadła. Gdy Grintoire schylił się, by ją podnieść, dziewczyna skorzystała z tej chwili i zniknęła wraz z ulubioną kozą. Słychać było trzask zasówki. Zapewne sąsiedni, ukryty pokoik służył za sypialnię cyganki.
— Czy mi przynajmniej łóżko zostawiła? — rzekł filozof.
I obszedł wokoło pokoik. Nie było w nim żadnego stosownego sprzętu oprócz dużego kufra, którego wieko było ozdobione wypukłemi rzeźbami; na ten widok zachmurzył się poeta i zapewne doznał podobnego wrażenia jak Mikromages, kiedy jak długi kładł się na Alpach.
— Cóż robić! — rzecze — szczególniejsza noc po ślubie. Szkoda! coś naiwnego i poetycznego było w tem stłuczeniu dzbanka.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.