Katedra/Część I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Katedra
Wydawca Kazimiera Gadomska
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. N.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Mieszkańcy klasztoru górnego przyjmowali uporczywem milczeniem wszelkie przycinki, odnoszące się do obecnego prałata. Weszło to w obyczaj na Claveriasie. — Gabryel zauważył to jeszcze za czasów swego dzieciństwa. Jeśli się mówiło o byłym arcybiskupie, można było rozpuszczać język; i ludzie ci przyzwyczajeni do obmawiania, wyciągali chętnie na światło dzienne wszystkie małe jego przywary: pogrzebany prałat przestawał być niebezpiecznym, a nicowanie nieboszczyka mogło być poczytane, jako pochwała żyjącego następcy i jego ulubieńców. Ale kiedy wymawiano imię panującej Eminencyi, wszyscy milkli nagle, podnosząc rękę do czapki, jakgdyby Książe Kościoła mógł ich widzieć, z sąsiadującego z klasztorem, pałacu.
Najśmielsi ograniczali się do opowiadania o kłótniach kanoników, do wyliczania tych, którzy kłaniali się sobie na chórze i tych, którzy, wymawiając słowa pisma świętego, patrzyli na siebie, jak wściekłe psy, gotowe do kąsania. Opowiadano również z zachwytem o polemice, jaką skarbnik prowadził z doktoratem od trzech lat na szpaltach dziennika w Madrycie, w kwestyi czy potop był powszechny czy też częściowy, zbijając się wzajemnie w artykułach, drukowanych raz na cztery miesiące.
Gabryel potrafił wytworzyć sobie na Claveriasie przyjaciół. Ci poszukiwali go, cieszyli się z jego obecności. Wywierał on na swoje otoczenie wpływ, jaki mają, nawet nic nie mówiąc, ludzie stworzeni na prowodyrów. Wieczorem zbierano się u dzwonnnika, ale jeśli dopisywała pogoda, a spotkanie miało miejsce na świeżem powietrzu, w galeryi leżącej nad drzwiami „Przebaczenia“. Poranki spędzano u szewca. Był to człowiek mały, żólty i chorowity z wieczną migreną, którą leczył, obwijając głowę mokremi chustkami, że wyglądał jak w turbnie.
Szewc był najbiedniejszym ze wszystkich mieszkanców Claveriasu. Nie miał żadnego zajęcia w kościele; pokazywał Olbrzymy bez wynagrodzenia, w nadziei otrzymania pierwszego wolnego miejsca; uważał się i tak za szczęśliwego, że kapituła pozwalała mu bezpłatnie mieszkać w klasztorze, a to ze względu na żonę, która była córką jednego ze starych sług kościoła. Nieznośny smród klajstru i skór moczonych, zmięszany z zaduchem nędzy, zanieczyszczał tę dziurę. Nieszczęsna płodnosć powiększała jeszcze biedę; jego wątła, ciągle narzekająca żona z wielkiemi żółtawemi oczyma, miała co rok nowego dzieciaka u obwisłych piersi, kiedy starsze czołgały się po ziemi zgłodniałe skrofuliczne z olbrzymiemi głowami, cienkiemi szyjami i krostowatemi twarzami.
Pracował dla sklepów w mieście, z czego miał bardzo małe zyski. Prawie o świcie młotek jego zaczynał dźwięczeć w ciszy klasztornej. To jedyne zamanifestowanie w klasztorze pracy świeckiej przyciągało do jego nudnego mieszkania wszystkich próżniaków. Mariano, Tato, stróż kościelny, byli to ludzie, których Gabryel najczęściej tam spotykał; siedzieli na zapadniętych krzesłach tak nizkich, że mogli rękoma dotykać zakurzonej posadzki z czerwonych cegiełek.
Dzwonnik musiał często powracać na wieżę do swego zwykłego zajęcia. Wtedy miejsce jego zajmował kalkancista od organów, lub urzędnicy zakrystyi, których przyciągały mowy Gabryela. Przychodzono litylko dlatego, żeby go słuchać. Rewolucyonista wolałby milczeć; ale przyjaciele jego, ciekawi, jak wszyscy ludzie, odcięci od świata, nalegali, żeby im opowiadał o swoich podróżach: a kiedy opisywał piękność Paryża, wielkość Londynu, otwierali szeroko oczy, jak dzieci, oczarowane baśnią fantastyczną.
Szewc z głową pochyloną, nie przerywając pracy, słuchał uważnie opowieści o tych cudach. Kiedy Gabryel kończył, wszyscy jednogłośnie oświadczali — te miasta są piękniejsze od Madrytu... słyszycie — piękniejsze od Madrytu. Nawet żona szewca, stojąc w kącie, zapomniała o swej chorowitej progeniturze, słuchając z zachwytem Gabryela; i wtem jucznem bydlęciu, skazanem na nędzę, budził się instynkt córy Ewy i blady uśmiech zacierał na chwilę wyraz ciągłego smutku, kiedy towarzysz opisywał przepyszne toalety, w których pokazywały się wielkie damy krajów cudzoziemskich.
Wobec tych ewokacyi oddalonego świata, którego nie zobaczą nigdy, wszyscy słudzy kościelni czuli, jak umysł ich zaskorupiały i obojętny, jak kamienie murów, zaczął się poruszać. Przepych nowożytnej cywilizacyi przejął ich więcej, niż wspaniałości raju, opisywane przez kaznodziejów. W tej atmosferze ostrej i zapylonej, w wyobraźni ich powstawały miasta fantastyczne i zadawali nieskończoną ilość pytań naiwnych o obyczajach, a nawet o pożywieniu tych narodów, jakgdyby chodziło o stworzenia z innej planety.




Po południu, kiedy szewc pozostawał sam, Gabryel, znużony jednostajną ciszą Claveriasu, schodził do Katedry.
Estaban w swoim wełnianym płaszczu, w białym golilia[1], z laską policyanta pełnił swą służbę w transepcie, nie pozwalając ciekawym chodzić między chórem i wielkim ołtarzem.
Dwie blachy ze starego złota, zapisane gotykiem, przyczepione do filarów, groziły klątwą każdemu, kto ośmieli się głośno mówić lub robić jakieś znaki. Przedwieczna ta groźba nie onieśmielała nielicznych pobożnych, uczęszczających ze zwyczaju na nieszpory, gdyż bez przerwy rozmawiali za kolumnami ze służbą kościelną. Światło, przechodząc przez witraże, kładło na posadzce pstrociznę barw; czerwono-zieleni księża ukazywali się na tym płomiennym dywanie. W głębi chóru kanonicy sami dla siebie śpiewali w ponurej samotni świątyni. Drzwi, zamykane za spóźniającymi się księżmi, uderzały głośno, jak wystrzały armatnie. Na górze, od czasu do czasu przerywając śpiew, odzywała się leniwa, nosowa muzyka organów, grających jakby tylko z obowiązku, przez żal, że pracują w tym ciemnym, pustym gmachu.
Gabryel, przychodząc do katedry, spotykał swego siostrzeńca Perrero, który sprowadzał sam dzieci chóru i niższych urzędem księży, zajętych w sekretaryacie kapituły.
Figle Tato rozweselały Gabryela; chłopak włóczył się po katedrze z całą swobodą, bez najmniejszego szacunku, jak człowiek, który się w niej urodził i czuje się najzupełniej u siebie w domu. Wejście psa między nawy napełniało go radością.
— Zobacz wuju, jak się z nim obejdę.
I, wyciągając róg swej kurtki, przybliżał się do psa, to bujając się, to skacząc, jak toreador. Zwierzę, pamiętające go oddawna, pragnęło uciec przez najbliższe drzwi, ale Tato zagradzał mu przejście i, niby goniąc, wpychał napowrót między nawy; biegał za nim z kaplicy do kaplicy, zwalczając, jak byka, aż w końcu, wciśniętego w kąt, zaczynał kopać; rozpaczliwe wycie biednego zwierzęcia przeszkadzało śpiewającym kanonikom, a Tato śmiał się z radości; ale zato za kratą koło chóru nieszczęsny Estaban patrzył nań wymownemi oczyma i groził mu laską.
Po licznych sprawkach w tym guście, siostrzeniec wracał do wuja; rozmowa ich toczyła się prawie zawsze o różnych awanturach w katedrze. W przeciwieństwie do innych mieszkańców, którzy bojąc się denuncyacyi przed kardynałami i kanonikami, zachowywali głębokie milczenie, Tato opowiadał każdemu, kto tylko chciał słuchać, wszystkie plotki i potwarze, jakie w swej złośliwej ciekawości zdołał zebrać w sąsiedztwie. Mogło go co najwyżej spotkać za to wyrzucenie za drzwi, ale perspektywa takiego wypadku nie przerażała go bynajmniej: nie krępowałyby go żadne więzy — porzuciłby kościół dla plaza de toros.
Perrero znał na palcach wszystkie awantury kościoła Prymasowskiego. — Co kanonicy mówili w zakrystyi przeciwko arcybiskupowi, co arcybiskup mówił w swoim pałacu przeciwko kanonikom. Cierpkie żale i głuche intrygi tych skwaśniałych bezżeńców, którzy nie zapomnieli czasów, kiedy kapituła wybierała prałatów; gniewy książąt kościoła, pragnących nakazać duchowieństwu bierne poddanie się, oburzających się na najmniejszy opór, jak na przestępstwo kryminalne — wszystko to wiedział dokładnie i opowiadał z malowniczymi drobiazgami.
Z największem zamiłowaniem opisywał kronikę skandaliczną. Znał domy, w których prebendyści spędzali wieczory po wyjściu z nabożeństwa; wiedział imiona dam i zakonnic, które rurkowały im komże; słyszał o okropnej rywalizacyi kobiet, którym sutanny pozawracały głowy, o ich staraniach, aby wzajemnie wyrugować się z łask kanoników przez pranie dla nich batystów.
Z chwilą, kiedy kanonicy opuszczali chór, pokazywał Gabryelowi grupę młodych, starannie wygolonych księży, o niebieskawych, świeżych policzkach, w jedwabnych pelerynach, wydzielających mocny zapach piżma. Byli to eleganci kapituły, robiący częste wycieczki do Madrytu, gdzie spowiadali swe protektorki — stare markizy, które wpływami swymi zyskiwały dla nich stalle na chórze. Zatrzymywali się na chwilę przed drzwiami Mollete, kokieteryjnie układając fałdy swych płaszczów przed wyjściem na ulicę.
— Idą do swych przyjaciółek — drwił Tato. — Hola! zrobić miejsce dla Don-Juana Tenorio!
Kiedy już zeszedł ostatni kanonik, Perrero zabierał się do obrabiania kardynała.
— Jest w tych dniach w zabijającym humorze. W pałacu wszyscy drżą ze strachu. Sławna fistuła przyprawia go o szaleństwo.
— Czyż to prawda, że ją ma?
— Napewno. Spytaj się ciotki Tomasy. Mówią nawet, że obdarza staruszkę taką sympatyą przez wdzięczność za przygotowanie mu maści, jakoby robionej rękami aniołów. W gruncie rzeczy arcybiskup jest dzielnym człowiekiem, ale, kiedy ból go schwyci, cały pałac, cała dyecezya drży — najlepiej unikać go wtedy. Widziałem go w sukniach pontyfikalnych, z mitrą na głowie, patrzącego wokoło tak wściekłym wzrokiem, że zdawało się, iż ada chwila rzuci pastorał i spoliczkuje nas. Zdaje się, że ciotka miała racyę mówiąc, czy on czasem nie pił?!
— Czyż naprawdę upija się, jak mówią w kapitule?
— Nie upija się: trzeba każdemu oddać sprawiedliwość. Wypije jeden kieliszek, potem drugi, czasami trzeci, jeśli chce zrobić grzeczność przyjacielowi, przychodzącemu w odwiedziny. Przyzwyczajenie, pozostałe z pobytu w Andaluzyi, gdzie był biskupem... Wino jest w najlepszym gatunku, po pięćdziesiąt douros arrobe[2]: syrop ogrzewający i wzmacniający żołądek. Tylko z chwilą, kiedy ten syrop znajdzie się w kiszkach Jego Eminencyi, nieszczęsny cierpi, jak potępieniec. Jestto tak, jak mówi ciotka Tomasa: lekarze naprawiają, a on znów się psuje przez to rajskie wino. Nie myśl wuju, że jestto byle kto; pominąwszy jego przykry charakter, trzeba przyznać, że kardynał jest człowiekiem. Zaręczam ci, że ta biało-różowa, za mała do tego olbrzymiego ciała, głowa nie jest bynajmniej pusta. Jestto zuch z zawsze wysoko podniesionem czołem, nie udający hipokryty. Widać zaraz, że był w młodości żołnierzem. Nie boi się niczego, nie gorszy niczem, nie wznosi rąk ku niebu. Lubię go. Nie przypomina niczem swego poprzednika, „wodzianki“, który umiał się tylko modlić, drżąc przed każdym kanonikiem On nie. — Niech no kto w kapitule ośmieli się podnieść głowę! Byłby w stanie wpaść na chór podczas nieszporów i, bijąc pastorałem, kazać opuścić miejsca. Już najmniej od dwóch miesięcy nie schodził do katedry i kanonicy nie widzieli go. Rozgniewała go tak delegacya, posłana przez nich do pałacu z żądaniem różnych reform. Żądania zaczęto od słów „Eminencyo, kapituła życzy sobie”. Don Sebastian przerwał ze wściekłością: „Kapituła nie może sobie nic życzyć! Kapituła nie ma rozumu”. I, obracając się do nich plecami, zostawił, ogłuszonych wybuchem. I miał racyę, traktując ich w ten sposób: — dlaczego ci panowie wtykają swój nos w jego życie prywatne i zajmują się podobnymi drobiazgami. Czyż on wtrąca się do nich? Czyż wymawia niektóre grzeszki, otrąbione po całem Toledo?
— Cóż kanonicy mają przeciwko kardynałowi?
— Wyrzucają mu sprowadzenie do pałacu Donny Visitation.
— Któż to jest ta Donna Visitation?
— Jakto nie znasz jej jeszcze? Na mieście i w katedrze mówią tylko o niej. Jestto siostrzenica Jego Eminencyi. Kiedy zaczyna go dręczyć przeklęta choroba, krzyczy, wyje, prawie gryzie; ale wystarcza wejście Donny Visitation, żeby zrobił się słodki, jak jagnię — przestaje jęczeć, cierpi w spokoju: Jedno jej dobre słowo napełnia go radością. Tak, kocha ją bardzo.
— Czyż jest jego?... — zapytał zaintrygowany Gabryel.
— Właśnie tak. Czyż może być co innego? Wychowywała się od dziecka w „Kolegium Szlachcianek“; ale jak tylko Don Sebastian przybył do Toledo, sprowadził ją natychmiast do pałacu... Coprawda nie ma o co robić tyle zachodu: duża, blada, chuda dziewczyna; całą jej ozdobą są ładne oczy i ładne włosy. Mówią, że śpiewa, gra na fortepianie, czyta wiele książek, że umie wszystko, czego uczą w kolegiach ludzi bogatych. Prócz tego posiada talent tumanienia naszego arcybiskupa.
— Być może nie jest tem, o co ją posądzasz.
— Cóż znowu! Twierdzi tak cała kapituła, a najpoważniejsi kanonicy od pierwszego do ostatniego wierzą temu. Przeczą ulubieńcy Jego Eminencyi, szpiedzy, donoszący mu o wszystkich awanturach w katedrze, ale przeczą tak miękko, że mogą tylko utwierdzić nas w naszem przekonaniu. Don Sebastian oburza się i wybucha gniewem, ilekroć gadanina dojdzie jego uszu.
Perrero umilkł, podrapał się, po czaszce, jakby wahając się powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Czem jest Donna Visitation dla kardynała, wiem wreszcie dobrze. Mam dowody, wuju. Wiem z dobrych źródeł, jak oni żyją. Jeden z domowników widział ich wielokrotnie całujących się. Chociaż... źle mówię; ona jego obejmuje, a Don Sebastian przyjmuje z anielską radością pieszczoty tej kotki... Biedak! już jest za stary!
Tu Tato zakończył swe zwierzenia jakimś sprośnym żartem.




Od czasu do czasu, Gabryel spotykał Don Luisa niedaleko wielkiego fresku św. Krzysztofa. Znajdowały się tam małe drzwi, prowadzące po spiralnych wschodkach do archiwum muzycznego. Prawie zawsze kapelmistrz trzymał pod pachą jakiś gruby, zakurzony tom, który pokazywał Gabryelowi.
— Niosę to do klasztoru — mówił. — Chcę uczcić cię czemś, co warte jest zachodu.
I dwaj przyjaciele wszczynali rozmowę o muzyce. Don Luis, wskazując oczyma małe drzwiczki, wołał:
— Ach, rozpływa mi się serce na myśl o tych archiwach! Za każdym razem, kiedy stąd wychodzę, jestem upojony. Barbarzyńcy przeszli tamtędy. Wszystkie tomy mają karty powygryzane, po wydzierane we wszystkich miejscach, gdzie była malowana litera, winieta lub wdzięczny jaki ornament. Zapomniano o starej muzyce. Panowie kanonicy nie lubią jej, nie rozumieją; żałowaliby wydania kilku pesetas na usłyszenie jej w święta uroczyste. Wykręcają się kawałkami Rossiniego! Co do organów, chodzi im tylko o to, żeby grać na nich jaknajwolniej. Muzyka wydaje im się tem więcej religijną im jest powolniejszą, nawet gdyby organistę napadła fantazya — zagrania wolno kontredansa.
Niewiele brakowało, żeby oczy artysty nie zabłysły łzami.
— Wiesz Gabryelu, że w tych archiwach są utwory pierwszorzędnej wartości, zasługujące na życie tak długie, jak sztuka sama. My, hiszpanie nie wiele znaczymy w muzyce świeckiej, ale niech mi pan wierzy, że to, cośmy zrobili w muzyce religijnej, nie jest bynajmniej do pogardzenia; — jeśli wogóle istnieje muzyka świecka i religijna, bo co się mnie tyczy, wątpię w to mocno. Podług mnie jest tylko muzyka i mądrym będzie ten, kto potrafi oznaczyć granicę, gdzie kończy się świecka, a zaczyna religijna. Jestto kwestya, którą roztrząsała krytyka od XVI do XVIII wieku, naturalnie nie rozwiązawszy jej. Od czasu do czasu Rzym wydawał bullę z tego powodu, ale te nic nie uczyły, ponieważ Ojciec święty nie był w stanie powiedzieć jasno — to jest religijne, a to jest świeckie.
— Za tym murem śpią, zniszczone, pokryte grubym całunem kurzu, najwięksi muzycy naszego kraju. I lepiej dla nich, że śpią i nie słyszą, co u nas dzisiaj śpiewają na chórze!.. Jest tam Cristobal Morales, który był ongi kapelmistrzem w tej katedrze; trzysta to już lat temu, a dwadzieścia, jak Palestrina zreformował muzykę. W Rzymie Cristobal dzielił sławę tego znakomitego mistrza; jego portret jest w Watykanie, a jego Lamentations, jego Psalmy, jego Magnificat, leżą tu od wieków w zapomnieniu. — Jest tam Victoria, drugi z tej samej epoki, przezwany przez zawistnych „małpą Palestriny”, ponieważ brali za naśladownictwo dzieła, pisane po długim pobycie muzyka w Rzymie; ale Victoria nietylko, że nie jest plagiatorem włocha, ale w wielu rzeczach przewyższa go. — Jest tam Rivera, toledańczyk, o którym dziś już nikt nie pamięta, a jednak w archiwach naszych pozostał po nim cały tom mszy; jest jeszcze Romero d’Avila, najlepszy znawca śpiewu mozarabskiego i Ramos z Pareja, ten muzyk XV wieku, ogłaszający w Bolonii swój De musica tractatus, gdzie, obalając przestarzały system Guido Arezzo’a, odkrywa „temperament dźwięków“; następnie mamy tu mnicha Urena, dodającego nutę si do gam, i Javier Garcia, który w wieku ostatnim, reformuje muzykę i (niech Bóg mu to przebaczy), zwracając ku włoszczyżnie, rzuca na drogę, z której dotychczas zejść nie może.
Mamy także Nebra, organistę Carlosa III, kompozytora, który na cały wiek przed Wagnerem używał dyssonansów w muzyce. Kiedy pisał swoje Requiem na pogrzeb Donny Barbary de Braganza, przeczuwał zdziwienie, z jakim wykonawcy — muzycy i śpiewacy przyjmą jego rewolucyjną muzykę, ponieważ na marginesach każdej części pisał: „proszę wziąć pod uwagę, że część ta jest napisana bez błędu“. Litanie jego zdobyły taką sławę, że zabroniono kopiować je pod groźbą wyklęcia. Groźba zbyteczna; do niedawna wyklętoby muzyka, któryby się ośmielił przypomnieć je sobie... Ach, Gabryelu, nasze archiwum jest panteonem wielkich łudzi, ale Panteonem, w którym nikt nie zmartwychwstaje!
I mówił dalej, zniżając głos: Kościół nigdy nie kochał muzyki. Żeby ją rozumieć, żeby ją odczuć, trzeba być koniecznie artystą. Czy wiesz, pan, że ci panowie, którym płacą, by śpiewali na chórze, nie mają najmniejszych kwalifikacyi muzycznych. Kiedy widzę cię, Gabryelu, jak uśmiechasz się wobec rzeczy religijnych, zgaduję to, czego nie chcesz powiedzieć i przyznaję ci racyę. Zajmowała mię historya muzyki kościelnej, śledziłem krok za krokiem krzyżową drogę, którą ta nieszczęsna sztuka wlokła się przez wieki całe. Słyszałeś pan pewnie niejednokrotnie, że muzyka religijna jest stworzona przez kościół: kłamstwo, — muzyka religijna nie istnieje.
Don Luis i Gabryel rozmawiali tak długo, przechadzając się po pustych, cichych nawach. W kościele było już tylko paru posługaczy przededrzwiami zakrystyi i dwie kobiety, klęczące przed kratą głównego ołtarza. W katedrze rozlewał się zmierzch wieczorów zimowych; pierwsze nietoperze zlatywały ze sklepień, krążąc między słupami kolumn.
— Nie, muzyka religijna nie istnieje, a co do muzyki kościelnej, ta jest w stanie kompletnej anarchii. Christianizm, tworząc się, jako religia, nie wynalazł nawet najgorszej sztuki układania kompozycyi śpiewu; wziął poprostu od żydów ich pieśni, przejął nawet sposób ich wypowiadania: była to muzyka barbarzyńska, pierwotna, która rozdzierała by nam uszy, gdybyśmy ją dziś słyszeli. Zdaleka od Palestyny, w miejscach, gdzie było nie już żydów pierwsi poeci chrześciańscy św. Ambroży, Predencyusz i inni łatali nowe hymny i psalmy albo ze znanych kawałków, będących w modzie w świecie rzymskim, albo z muzyki greckiej. Wyrazy „muzyka grecka“ dają nam złudzenie pięknych rzeczy — nieprawdaż? Grecy mają tyle przepięknych dzieł w sztukach plastycznych i w poezyi, że wszystko, co nosi ich nazwę, otoczone jest aureolą doskonałości. A jednak ta muzyka grecka była poprostu rzempoleniem. Różne sztuki, różnie się rozwinęły w życiu ludzkości; podczas, kiedy rzeźba ze swym Fidiaszem doszła do apogeum, malarstwo zachowało pewną surowość, co można zauważyć w zabytkach Pompei. Ponieważ grecy nie potrafili stworzyć systemu pisania nut dość pełnego, by wyrazić i ustalić wszystkie zasady muzyki — każdy naród, składający ich państwo miał swoją modę w muzyce, gdzie prawie wszystko zostawiano wolnej woli wykonawcy. Niemożliwość dokładnego wyrażenia na papyrusie tego, co śpiewały głosy i instrumenty, była niezwalczoną przeszkody dla postępu.
Gabryel potwierdzał skinieniem głowy dowodzenia kapelmistrza.
Oto czem była pierwotna muzyka chrześcian, podejmował znów Don Luis. Z początku, przekazywane litylko przez tradycyę, podawane z ust do ust, śpiewy kościelne psuły się i paczyły. Każdy kościół wykonywał je podług swojej modły, w muzyce religijnej panował chaos. Mistycy marzyli o jedności w sztuce sztywnej, hieratycznej; w VI wieku, święty Grzegorz wydał swój Antyfonarz — zbieraninę wszystkich melodyi liturgicznych, oczyszczonych według zasad kompilatora. Była to mieszanina dwóch elementów: rzymskiego — poważnego i surowego i greckiego, przeładowanego ozdobami wschodniemi, przypominającemi nasze malaguena[3]. Nuty wyrażano za pomocą liter; były tam mody frygijska, lidyjska i inne — zawikłane zlanie muzyki greckiej, wykonane z wielkim ruchem, z dodatkami, westchnieniami i ciszą. Zbiór ten nie doszedł do nas w całości ku wielkiemu zmartwieniu szperaczy; ale jeśli mamy sądzić po urywkach, które pozostały, muzyka ta, wykonana dziś, nie będzie nic a nic mniej religijną, niż to, co się teraz dzieje — byłby to śpiew podobny do śpiewu Maurów, Chińczyków, lub greków schizmatyków, zachowujących dawną liturgię...
Harfa była wówczas instrumentem kościelnym. Trwało to do X-go wieku, w którym wynaleziono organy, instrument gruby, barbarzyński, poruszany za pomocą uderzeń pięści i powietrza, zamkniętego we wzdętych skórzanych workach.
— Guido Arezzo ustalił skalę muzyczną, biorąc za podstawę zbiór św. Grzegorza — to wystarczyło by przypisano temu benedyktynowi wynalezienie pięciolinii. Posługiwał się on jeszcze literami, jako nutami; rozmieścił je tylko w dwóch rzędach a dla odróżnienia rysował je w trzech kolorach. Trudności istniały w dalszym ciągu. Potrzeba było dziesięciu lat, by nauczono się jako tako muzyki, w dodatku śpiewacy różnych miast nie byli w stanie jednakowo dobrze nut odczytywać.
— Świętego Bernarda sztywnego i surowego, jak jego epoka, raził ten śpiew, jako za mało poważny. Człowiek ten był odszczepieńcem sztuki. Chciał żeby kościoły były nagie bez wszelkich ozdób architektonicznych, a co do muzyki — najpowolniejsza wydała mu się najlepszą. Był on ojcem pełnego śpiewu (cantus-plenus).
— Lecz już chrześcianie XIII wieku uważali sam śpiew za zbyt nudny. W tych czasach katedry były miejscami rozrywek, teatrem, środowiskiem działalności społecznej; chodzono tam trochę po to, by się modlić, ale głównie po to, by się rozerwać, żeby zapomnieć o wojnach, gwałtach i okropieństwach świata zewnętrznego. Muzyka popularna weszła tam znowu, tam zaintonowano modne naówczas śpiewki — prawie zawsze śpiewki birbanckie. Naród cały brał udział w koncertach tego rodzaju, a ponieważ każdy śpiewał podług swojego głosu i sposobem, jaki mu najwięcej przypadał do gustu — koncerty te dały, jako wynik, pierwszą próbę śpiewu zbiorowego. Religia stała się radosną i demokratyczną — taką, jaką ty pragniesz ją widzieć, Gabryelu; i nie istniała wówczas inkwizycya, nie podejrzewano nikogo o herezyę, nie niepokojono dusz ludzkich fanatyzmem i strachem. Pospolite dęte i rżnięte instrumenty, którymi zabawiali się robotnicy w miastach, a chłopi podczas żniw, wprowadzano do kościoła i organom towarzyszy gra na skrzypcach, trąbkach, rogach, fletach, gitarach i teorbanach, W całej prawie Europie litylko liturgię śpiewano bez akompaniamentu, ale wierni pogardzali tem, jako niezrozumiałem i przeplatali aryami popularnemi. Podczas wielkich świąt śpiewano hymny na nutę znanych melodyi jak np.: piosnka żołnierza, Morenieo pocałuj mię, nie wiem co mi dolega, pani miej litość nademną, biada temu, kto się ożenił i innych w tym samym stylu.
— Pyta się pan, czy Rzym nie protestował? Nie, ponieważ Kościół nasz nie posiadał nigdy zasad artystycznych. Nie stworzył, jak inne religie, ani architektury, należącej całkowicie do niego, ani rzeźby wyłącznie chrześciańskiej, a tem mniej muzyki. Przystosowywał sobie wszystko połowicznie; z pospolitą łatwością przyjmował i przywłaszczał wszystko, co nie było jego dziełem — tylko dziełem postępu ludzkiego. Styl greko-rzymski, bizantyjski, gotycki, Renesans, wszystkie weszły do jego budownictwa, ale sztuka chrześciańska, czysta i oryginalna nie istnieje i nie istniała nigdy.
Palestrinie poruczono zreformowanie muzyki kościelnej. Papież skłaniał się wówczas do zachowania li tylko samego śpiewu (cantus plenus), a nawet do pozbawienia się go, jeśliby okazała się tego potrzeba. Msza papieża Marcelego i kilka innych melodyi było rezultatem tego postanowienia; nie posunęło to jednak bynajmniej sprawy. W celu oczyszczenia muzyki kościelnej, trzeba było, żeby inicyatyw a wielkiego ruchu muzycznego wyszła ze świata świeckiego — ruch ten zaczął włoch Monteverde, francuz Rameau, Niemcy Sebastian Bach i Haendel. Jakaż to cudna była epoka, Gabryelu! I jacy ludzie nastąpili po niej: Gluck, Haydn, Méhul, Boieldieu a nad wszystkimi nasz boski Beethowen!
Kapelmistrz umilkł na chwilę, jakgdyby imię ideału zapieczętowało mu usta pobożnem milczeniem. Po chwili dodał:
— Cały ten lodozwał sztuki przeszedł przez kościół, który, swoim zwyczajem, wybrał z niego to, co przypadało mu do gustu. W każdej strefie kult katolicki przyswajał muzykę, pozostającą w najlepszej harmonii z jego tradycyami. W Hiszpanii, począwszy od Palestriny, karmiono nas utworami komponowanymi na modłę włoską; muzyka niemiecka i francuska nie doszła do nas. Początkowo uprawialiśmy fugę i kontrapunkt, ale po Stabat-Mater Rossiniego nabraliśmy takiego wstrętu do muzyki teatralnej, że nie chcieliśmy jej więcej protegować.
— W Hiszpanii muzyka religijna i opera włoska szły ręka w rękę, — o czem naturalnie nie mają pojęcia panowie kanonicy. Oburzyliby się, gdyby podczas mszy zagrano im kawałek Beethowena, ponieważ uważają go za autora świeckiego, ale słuchają z ekstazą mistyczną urywków, które obiegły niegdyś wszystkie sceny włoskie.
— Zapyta pan o cantus plenus. Usłał on sobie gniazdo w naszej katedrze i przechował się w niej wieki całe. Toledo zebrało wszystko, co stworzył on najlepszego; z foliałów naszego archiwum muzycznego wyszły śpiewy liturgiczne wszystkich kościołów Hiszpanii i Ameryki. — Biedny śpiew! Od tak dawna został już pogrzebiony. Widziałeś Gabryelu — ani na jutrznię, ani na nieszpory nikt nie przychodzi go słuchać. Wierni nie znają liturgii, przestali ją oceniać, zapomnieli o niej; za to pociągają ich nowenny, tridunny, ćwiczenia extra-liturgiczne. Stary katolicyzm hiszpański zdrowy, uczciwy i poważny, wzrosły na mocnym gruncie, ustąpił miejsca katolicyzmowi lichemu, starającemu się przywabić publiczność przez ładne śpiewy w pospolitym języku. Jezuici ze zwykłym sobie sprytem odgadli, że należało dać kultowi przynętę światową, połączyć operetkę z liturgią; i oto dlaczego ich złocone kościoły, wysłane dywanami, kwitnące, jak buduary, są zawsze przepełnione, podczas kiedy w starych katedrach huczy pustka, jak w grobach. Nie obwieszczali wielkim głosem potrzeby reformy, ale zaprowadzili ją w praktyce, znosząc w śpiewie używanie łaciny, nie przypadającej do smaku tłumom, i zamieniając tekst liturgiczny przez różne romanse i ckliwą poezyę. Było to abdykacyą kościoła, przyznaniem się do niemocy. Obecnie tylko Tantum ergo śpiewają po łacinie: zupełnie, jak w świątyni protestanckiej. — Ale chodźmy Gabryelu zamykają.
Dzwonnik biegał już po nawach, poruszając pękiem kluczy i wystraszając ich brzękiem coraz to liczniejsze rzesze nietoperzy. Dwie dewotki znikły. W katedrze pozostał tylko kapelmistrz i Gabryel. Stróże nocni, poprzedzani przez doga, udawali się na posterunek, na którym pozostawali zamknięci do przyszłego poranku.




Pewnego popołudnia, kiedy Gabryel wchodził do klasztoru, przy kracie ogrodu zatrzymała go Tomasa.
— Wiesz, mam nowiny. Zdaje się, że znalazłam miejsce, w którem ukrywa się biedna Sagraria. Musisz mi pomódz — trzeba uzyskać od twego brata przyjęcie jej do domu. Nie mogę ci powiedzieć nic więcej ale jest bardzo możliwe, że, w przeciągu czterech dni najdalej, zobaczysz ją którego ranka w katedrze.
I rzeczywiście w kilka dni później o zmierzchu, ogrodniczka, pociągnąwszy go za rękaw, zaprowadziła bez żadnych wyjaśnień przed postać kobiecą, opartą o jeden ze słupów, otaczających ogród.
Kobieta ta stała, skupiona w sobie, owinięta w wypłowiałą pelerynę, w przydeptanych bucikach, z chustką nasuniętą prawie na same oczy.
— Oto ona — rzekła Tomasa.
Gabryel nie domyśliłby się nigdy, że to była jego siostrzenica. Z listów Estabana stworzył sobie obraz dziewczyny młodej, pełnej wdzięku o różowe] cerze i śmiejących się ustach; miał zaś przed sobą twarz zwiędłą, kościstą, z wystającymi policzkami, z wpadniętymi oczami, rzadkiemi brwiami, napiętnowaną cierpieniem i zmęczeniem.
— Przywitaj się z twym stryjem, Gabryelem, moje dziecko — powiedziała staruszka. Pomimo głupstw które robił, jest to anioł boży. Jemu zawdzięczasz, żem cię tu przyprowadziła.
I Tomasa chciała popchnąć Sagrarię w stronę stryja. Lecz nieszczęśliwa kobieta odwróciła głowę, wtuliła ją jeszcze bardziej w ramiona i odstąpiła, jakby nie mogąc znieść spojrzenia nikogo z członków swej rodziny; twarz ukryła w róg swego płaszcza, by powstrzymać napływające łzy.
— Wejdźmy do domu, ciotko — poradził Gabryel. — To biedne stworzenie nie czuje się tu dobrze.
Na wschody klasztoru przepuścili Sagrarię przed sobą. Wchodziła z twarzą wciąż ukrytą, nie widząc przed sobą nic; lecz nogi jej bezwiednie znajdowały stopnie.
— Przybyłyśmy z Madrytu rano — objaśniała ogrodniczka, wchodząc. — Kazałam jej zaczekać do tej godziny w zajeździe, gdyż nie chciałam, żeby weszła tu przed wieczorem.
— Najlepsza to chwila: Ęstaban jest na chórze, a ty możesz swobodnie urządzić całą sprawę. — Przepędziłam tam trzy dni! Ach, moje dziecko, czego nie widziałam! W jakiem piekle przebywało to biedactwo! I mówią, że jesteśmy chrześcianie? Prędzej szatany. Na szczęście mam znajomych w Madrycie: księża, którzy byli niegdyś w naszej katedrze przypomnieli sobie Tomasę. Musiałam użyć całego ich poparcia, włożyć w dodatku sporo pieniędzy by wyciągnąć nieszczęsną ze szponów dyabła...
Klasztor górny był pusty. Przededrzwiami ojcowskiego mieszkania Sagraria, nagle, wyrwała się z odrętwienia: rzuciła się w tył i zaczęła płakać, jakgdyby wielkie niebezpieczeństwo czekało ją w tym domu.
— Wejdźżeż — nalegała Tomasa. — Jesteś tu u siebie. Musiałaś prędzej czy później powrócić.
I siłą zmusiła ją do przestąpienia progu. W przedsionku łkania Sagrarii ustały. Toczyła błędnemi oczyma na wszystkie strony, jakby dziwiąc się, że aż tu przyszła. Spojrzenia jej badały ze zdumieniem przedmioty, które niespodziewanie znajdowała na dawnem miejscu, jakgdyby czas zatrzymał się w biegu. Rzeczywiście nie zmieniło się nic w tym małym świecie, stworzonym w cieniu katedry — zmieniła się tylko ona — wyjechała w pełnym rozkwicie młodości — powraca stara, zniszczona i chora.
Nastała długa cisza.
— Twój pokój pozostał taki, jakim go zostawiłaś, Sagrario — odezwał się w końcu ze słodyczą Gabryel. Wejdź tam i czekaj aż cię zawołam. Uspokój się, nie płacz. Zaufaj mi. Nie znasz mię wcale, ale ciotka powiedziała ci prawdopodobnie, jak twój los mnie obchodzi. Ojciec twój nadejdzie wkrótce, ukryj się i zachowaj się cicho. Pamiętaj, nie wychodź, póki cię nie zawołam.
Kiedy pozostali sami, ogrodniczka i jej siostrzeniec usłyszeli poprzez zamknięte drzwi stłumione łkania młodej kobiety, która, osunąwszy się na łóżko, napróżno usiłowała łzy powstrzymać.
— Biedactwo! — rzekła ze współczuciem, sama bliska płaczu, Tomasa.
— Jestto dobra dziewczyna, szczerze żałująca za grzechy. Gdyby ojciec był ją zabrał w chwili, kiedy opuścił ją ten gałgan kadet, nie zaznałaby tyle poniżenia i nędzy. A jej zdrowie? Myślę Gabryelu, że ma się ona gorzej, niż ty. Ach ci mężczyźni z ich honorem i innemi tego rodzaju błazeństwami. Prawdziwy honor — to miłosierdzie i litość dla bliźniego, to nie — wyrządzanie krzywdy nikomu. Powiedziałam to któregoś dnia memu miłemu zięciowi. Ten pan rozgniewał się, kiedy mu oświadczyłam, że jadę do Madrytu, ażeby małą odszukać; mówił, że z chwilą, kiedy wejdzie tu Sagraria, uczciwi ludzie nawet nie będą mogli odetchnąć świeżem powietrzem w klasztorze — on przynajmniej nie pozwoli swojej córce wyjść za próg mieszkania. A on, filut, stale kradnie wosk Najświętszej Pannie i przywłaszcza sobie pieniądze dewotek za msze, które się nigdy nie odprawiają.
Po krótkiej przerwie spytała:
— Czy mam zawołać Estabana?
— Zawołaj go, ciotko.
— Dobrze, przyślę ci go, ale co do mnie nie chcę być świadkiem waszej rozmowy. Znasz mnie i znasz swego brata: albo zacznę beczeć, albo spoliczkuję go za upór. Samemu łatwiej ci go będzie przekonać.
Gabryel przesiedział w niepewności pół godziny, patrząc przez okna na pusty klasztor. Katedra była jeszcze więcej ponura, niż zazwyczaj — żadne dziecko nie bawiło się w Claveriasie. Nareszcie ukazał się Estaban.
— Co ci jest, Gabryelu? Ciotka mówiła mi, że chcesz widzieć się ze mną. Mam nadzieję, że nie jest ci gorzej?
— Nie. Proszę cię usiądź. Muszę z tobą pomówić. — Vara de Palo siadł, patrząc na brata niespokojnem okiem. Przestraszała go poważna twarz jego. Przytem Gabryel, jakgdyby pragnąc zebrać myśli, milczał czas jakiś.
— Mówżeż. Powiedz mi zaraz o co chodzi. Przerażasz mnie.
— Bracie mój — zaczął chory, tonem poważnym — wiesz, jak od czasu powrotu szanowałem, ciążącą na twem życiu, tajemnicę. Powiedziałeś mi: „córka moja umarła“ i zaznaczyłeś, że nie chcesz nic o niej słyszeć. Czyż do tej pory nie starałem się sumiennie żadnem przypomnieniem nie rozkrwawiać rany twego serca?
— Tak. Ale czegóż chcesz teraz. Dlaczego zaczynasz mówić dzisiaj o rzeczach, które sprawiają mi tyle bólu?
— Nie rób tak ponurej miny, Estabanie; wysłuchaj mnie ze spokojem i nie opieraj się w swoich przesądach. Bądź mężczyzną i zgódź się na postępowanie według wskazówek rozsądnych. Mamy wierzenia odmienne. Nie chodzi mi o wierzenia religijne, zostawmy je na stronie; mówię tylko o zasadach społecznych. Ty, wierzysz, że rodzina jest dziełem Boga, że źródło jej jest nadprzyrodzone. Ja wierzę, że jest ona instytucyą ludzką, powstałą z potrzeb gatunku. Ty osobnika, który się wymyka z pod praw rodziny i opuszcza swoje stanowiło skazujesz, bezwzględnie; ja współczuję jego słabości i odpuszczam winę. Niejednakowo też rozumiemy honor. Ty masz honor kastylski, honor barbarzyński, więcej okrutny i więcej żałobny, niż sama hańba. To honor teatralny, którego odruchy nie pochodzą z serca, który stosuje się tylko do tego, co świat powie, do imponowania wspaniałością i szlachetnością raczej innym, niż samemu sobie. Dla wiarołomnej żony śmierć, zabójstwo, zemstę; dla zbiegłej córki — pogardę i zapomnienie. Taką jest wasza ewangelia! Ja mam inną. — Dla żony, gwałcącej swe obowiązki — pogardę i zapomnienie; dla córki — kość kości, a krew krwi naszej — pobłażliwość, pomoc, słodycz, pieszczotę, ażeby skłonić ją do powrotu... Tak, Estabanie, wierzenia nasze dzielą nas; wieki całe wznoszą się między nami. Ale jesteś moim bratem, kochasz mnie i ja cię kocham; wiesz, że pragnę twego dobra; wiesz, że kochałem naszych biednych rodziców, tak jak i ty ich kochałeś. A więc w imię tego wszystkiego oświadczam ci, że podobne położenie dłużej trwać nie może, że nie powinieneś żyć dłużej w zatwardziałości, z tem, co nazywasz swoją godnością, nieczuły na wspomnienie córki. Ty, tak dobry, ty, który mnie przygarnąłeś w najcięższej chwili życia mego, czyż możesz spać spokojnie, czyż snów twoich nie mąci mysi o dziecku? Alboż wiesz, czy ono nie umiera z głodu wtedy, kiedy ty się pożywiasz? Czyż wiesz, że nie leży w szpitalu, kiedy ty korzystasz z domu, w którym mieszkali nasi rodzice.
— Wszystkie twoje wysiłki, Gabryelu, są próżne — odpowiedział Estaban z ponurym wyrazem twarzy. — Nie uzyskasz odemnie nic. Nie mów mi więcej o tem stworzeniu, za wiele przez nie cierpiałem; złamała całe moje istnienie. Czyś pomyślał o tem, że rodzina Lunów przez wieki cale świeciła przykładem cnoty, była przedmiotem szacunku całego świata — nawet arcybiskupów. I nagle spadliśmy na sam dół, wystawiono nas na pośmiewisko. Ach, jak strasznie cierpiałem. Wiele razy, zamknięty w tem mieszkaniu, płakałem ze wściekłości myśląc o żonie, tej nieszczęśliwej, która umarła, ze wstydu. Biedna, zeszła z tego świata, ażeby nie widzieć mego żalu i nie znosić dłużej pogardy ludzkiej. Chcesz, żebym o tęm wszystkiem zapomniał? A wreszcie cokolwiek powiesz, Gabryelu, honor jest honorem. Nie zniósłbym, żeby myślano o nas: „Lunowie są to ludzie bez wstydu“. I mieliby racyę, gdybym przyjął pod swój dach upadłą dziewczynę. Dlatego też błagam cię, w imię naszej wzajemnej miłości, Die nalegaj bracie: zrobisz mi wielką przykrość, a nie uzyskasz tego, czego pragniesz.
— Jednakże — podjął znów Gabryel — wasza religia uczy, że dzieci są darem Boga. Jakież więc macie prawo odtrącać je i wyklinać, kiedy zrobią wam przykrość. Nie, Estabanie! Miłość ojcowska powinna być silniejsza, niż przesądy społeczne. Przecież to nasze dzieci odradzają nas przez wieki całe; nasze dzieci unieśmiertelniają nas. Niezajmowanie się temi istotami, które są naszem dziełem, odmawianie im pomocy w zmartwieniu, jest pewnego rodzaju samobójstwem.
— Nie przekonasz mnie! — krzyknął Esteban gwałtownie. — Nie chcę! nie chcę!
— A więc pozwól sobie powiedzieć, że postępowanie twoje jest podłe! Jeśli jesteś tak wrażliwy na honor, na ten niemądry honor, którego obraza zmywa się krwią, dlaczegożeś nie odszukał łupieżcy, który ukradł ci córkę? Dlaczegoś go nie zabił, jak ojciec ze starego melodramatu? Jesteś człowiekiem spokojnym, nie uczyłeś się sztuki zabijania bliźnich, a ten osobnik umie obchodzić się z bronią. Z drugiej strony, jeślibyś, opierając się na tem, co nazywasz swojem prawem, szukał zemsty nie w prawidłowym pojedynku, jego potężna rodzina wściekałaby się na ciebie. Tak węc wyrzekłeś się odwetu tylko przez instynkt samozachowawczy, z bojaźni przed galerami. Oszczędzasz zbrodniarza, a potępiasz ofiarę. Tak, powtarzam ci, to jest nikczemne,
Vara de Palo, z uporem potrząsając głową, wołał:
— Nie przekonasz mnie, nie przekonasz mnie! Ona mnie opuściła i ja ją opuszczę!
— Gdyby opuściła cię, otrzymawszy błogosławieństwo księdza przed ołtarzem, byłbyś zadowolony, przyjąłbyś ją otwartemi rękami za każdym razem, kiedy zechciałaby cię widzieć. Ale opuściła cię, by być nikczemnie oszukaną, żeby wpaść w nędzę i hańbę. Czyż nieszczęśliwa nie zasługuje podług ciebie na większe współczucie, niż szczęśliwa. Zastanów się, Estabanie, jakim sposobem upadła ta biedna dziewczyna. Czegoś ją nauczył? Czyś przygotował ją do obrony wobec niegodziwości mężczyzn? Twoja żona i ty, dawaliście jej przykład nadzwyczajnego szacunku dla bogactwa i dla urodzenia, kiedyście upoważnili tego żółtodzioba do przychodzenia do was, kiedy z dumą przyjmowaliście względy, jakimi otaczał waszą córkę. Czyż można dziwić się dziewczynie, która pokochała go, wierząc, że znalazła uosobienie wszystkich ludzkich doskonałości. Później, kiedy przyszły nieuniknione następstw a nierówności socyalnych, nie była w stanie wyrzec się swej miłości: jest to jedna z tych natur wspaniałych, które buntują się przeciw tyranii przesądów kosztem wszystkich poniżeń. Ostatecznie upadła zwyciężona. Czyjaż w tem wina? Przedewszystkiem wasza, boście jej nie uprzedzili; wasza, bo, oślepieni ambicyą, pozwoliliście jej marzyć nad brzegiem przepaści. Nieszczęsna zapłaciła za drogo za swoją nieostrożność i wasze zaślepienie: upadła. Trzeba ją podnieść. I ty pierwszy, Estabanie, winieneś zacząć to dzieło sprawiedliwości.
Estaban, siedząc ciągle z głową pochyloną, zaprzeczał ruchami.
— Bracie mój rzekł wtedy Gabryel z powagą ponieważ upierasz się w swej odmowie, pozostaje mi powiedzieć ci jedno jeszcze: odchodzę od ciebie. Każdy ma swoje skrupuły. Ty boisz się obmowy świata; ja boję się własnego sumienia. Byłbym złodziejem, gdybym jadł twój chleb wtedy, kiedy twoja córka jest głodna, gdybym dbał o swoje zdrowie wtedy, kiedy ona, być może, więcej chora odemnie, nie znajduje ręki pomocnej. Jeśli ona się wraca tu, jestem w domu jej ojca intruzem, zabierającym pieczołowitość i dobrobyt, jej należny. Bracie mój, każdy ma swoją moralność: ty twoją dostałeś w spadku — ja moją stworzyłem sam dla siebie i chociaż ma ona mniejsze wymagania jest jednam bardziej surową. W imię tej moralności mówię: „Estabanie, weź swoją córkę, albo ja cię opuszczę“. Tak, wrócę do świata, który zacznie mnie znów prześladować, jak wściekłe zwierzę; powrócę do szpitala lub więzienia; pójdę umierać, jak pies w rowie przy drodze. Nie wiem co się ze mną stanie, wiem tylko, że dzisiaj odchodzę.
Estaban wstał z gestem, pełnym rozpaczy.
— Czy zwaryowałeś, Gabryelu! Chcesz mnie porzucić i mówisz to tak spokojnie? Ależ twoja obecność w moim domu po tylu nieszczęściach stała się jedyną radością mego życia. Przyzwyczaiłem się do twego widoku, muszę cię pielęgnować — jesteś całą moją rodziną. Przed twym powrotem nie myślałem już o niczem, żyłem bez nadziei; teraz marzyłem, że uzdrowię cię i dodam sił. Nie, nie, ty nie odejdziesz! Jeśli mnie opuścisz, pozostanie mi tylko śmierć.
— Uspokój się, Estabanie. Rozmawiajmy, jak mężczyźni, bez krzyków i płaczów. Patrz, zachowałem zupełnie zimną krew. A więc powtarzam ci, jeśli nie ustąpisz na moją prośbę, porzucam cię natychmiast.
— Gdzież ona jest, że bronisz tak gorąco jej sprawy? Widziałeś ją? Rozmawiałeś z nią? Czy jest w Toledo?...
Kiedy biedny ojciec zadawał te wszystkie pytania, oczy jego napełniły się łzami. Gabryel zrozumiał, że ponury upór tego człowieka łamał się, uważał, że nastąpiła najstosowniejsza chwila do zakończenia sprawy. Nagle otworzył na rozścież drzwi pokoju, w którym ukryta była Sagraria.
— Wyjdź — powiedział. — Proś o przebaczenie ojca.
Vara da Palo, widząc na środku pokoju klęczącą kobietę, zda się, został porażony zdumieniem. Następnie oczy utkwił w Gabryelu, jakgdyby pytając, co to za jedna? Była tak zmieniona, że nie poznał jej wcale.
Sagraria jęczała: — Przebacz, przebacz!...
Smutny głos córki obudził w sercu ojca czule wspomnienia i bezwiedne współczucie a wobec po drobnej ruiny ludzkiej, człowiek nie miał już odwagi być dłużej bezlitosnym.
— Dobrze — wymówił przygnębiony. — Zabierzesz ją Gabryelu! Niech się stanie twoja wola! Pozostanie tu, ponieważ żądasz tego... Ale nie chcę jej widzieć! Ty będziesz z nią razem. Odejdę... ja...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.




  1. Kołnierz, noszony przez duchownych.
  2. Miara
  3. arya miejscowego tańca w prowincyi malaga.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: anonimowy.