Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 1.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na światło dzienne wszystkie małe jego przywary: pogrzebany prałat przestawał być niebezpiecznym, a nicowanie nieboszczyka mogło być poczytane, jako pochwała żyjącego następcy i jego ulubieńców. Ale kiedy wymawiano imię panującej Eminencyi, wszyscy milkli nagle, podnosząc rękę do czapki, jakgdyby Książe Kościoła mógł ich widzieć, z sąsiadującego z klasztorem, pałacu.
Najśmielsi ograniczali się do opowiadania o kłótniach kanoników, do wyliczania tych, którzy kłaniali się sobie na chórze i tych, którzy, wymawiając słowa pisma świętego, patrzyli na siebie, jak wściekłe psy, gotowe do kąsania. Opowiadano również z zachwytem o polemice, jaką skarbnik prowadził z doktoratem od trzech lat na szpaltach dziennika w Madrycie, w kwestyi czy potop był powszechny czy też częściowy, zbijając się wzajemnie w artykułach, drukowanych raz na cztery miesiące.
Gabryel potrafił wytworzyć sobie na Claveriasie przyjaciół. Ci poszukiwali go, cieszyli się z jego obecności. Wywierał on na swoje otoczenie wpływ, jaki mają, nawet nic nie mówiąc, ludzie stworzeni na prowodyrów. Wieczorem zbierano się u dzwonnnika, ale jeśli dopisywała pogoda, a spotkanie miało miejsce na świeżem powietrzu, w galeryi leżącej nad drzwiami „Przebaczenia“. Poranki spędzano u szewca. Był to człowiek mały, żólty i chorowity z wieczną migreną, którą leczył, obwijając głowę mokremi chustkami, że wyglądał jak w turbnie.
Szewc był najbiedniejszym ze wszystkich mieszkanców Claveriasu. Nie miał żadnego zajęcia w kościele; pokazywał Olbrzymy bez wynagrodzenia,