Kartka miłości/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Kartka miłości
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Lux
Data wyd. 1923
Druk Druk „Rekord“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Une Page d’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Malignon, leżąc w fotelu, wyciągnął nogi przed wielkim ogniem, który się palił na kominie i oczekiwał spokojnie. Z umysłu spuścił firanki u okien i pozapalał świece. Pierwszy pokój, w którym siedział, żywo był oświecony pająkiem i dwoma świecznikami. W drugim przeciwnie pakowała ciemność; lampka tylko kryształowa, zawieszona u góry, rzucała blade, na wpół przyćmione światło. Malignon spojrzał na zegarek.
— Do djabła! — szepnął — czy dzisiaj znowu każe mi czekać napróżno?
I zlekka ziewnął. Czekał od godziny już, co go wcale nie bawiło. Powstał i rzucił okiem dokoła. Nie podobało mu się ustawienie fotelów; jednę z kanapek przysunął do komina. Świece rzucały różowy odblask na obicie z kretonu; pokój cichy, zamknięty, ogrzewał się powoli; ze dworu dochodził szum wichru. Potem raz jeszcze wszedł do drugiego pokoju i uczuł się zupełnie zadowolniony, pokój ten wydał mu się bardzo dobrze, zupełnie „z szykiem“, przypominał alkowę z tem łóżkiem, co kryło się w rozkosznym cieniu. W chwili, kiedy poprawiał koronki u poduszek, do drzwi szybko zapukano trzy razy. Był to znak umówiony.
— Nakoniec — rzekł głośno z miną tryumfującą.
I pobiegł otworzyć. Julia weszła zasłonięta woalką i otulona futrzanym płaszczem. Podczas kiedy Malignon cicho zamykał drzwi, ona przez chwilę stała nieruchomie tak, że nie można było dostrzec wzruszenia, które tamowało jej mowę. Ale zanim młody człowiek miał czas ująć jej rękę, podniosła zasłonę u kapelusza i pokazała twarz uśmiechniętą, trochę bladą, ale spokojną.
— Patrzcie — zapaliłeś pan światło — zawołała. — Zdawało mi się, że nienawidzisz świec palących się za dnia.
Malignon, który ułożył był sobie, że ją powita namiętnym ruchem, do którego się przygotował, stropił się na te słowa i tłumaczył się, że dzień bardzo był brzydki, z okien, jego widok nieładny, wreszcie że przepadał za nocą.
— Nigdy niewiadomo, czego się trzymać z panem, rzekła żartując z niego. — Przeszłej wiosny na moim balu dziecinnym wytoczyłeś mi cały proces: że zrobiłam piwnicę, że się wchodziło, jak do umarłych... Ale wreszcie dajmy na to, że pański gust zmienił się.
Zachowywała się tak, jakgdyby była z wizytą; udawała pewność siebie, przybierając głos trochę grubszy. Była to jedyna w niej oznaka pomięszania. Chwilami podbródek drżał lekko jak gdyby zawadzało jej coś w gardle. Ale oczy błyszczały; nieroztropny krok, którego się dopuszczała sprawiał jej żywą przyjemność. To zmieniało ją; przychodziła jej na myśl pani de Chermette, która miała kochanka. Mój Boże! zawsze to jednak zabawne.
— Zobaczmyż — jak się tu urządziłeś — rzekła.
I obeszła pokój dokoła. On szedł za nią; myślał nad tem, że powinien był pocałować ją zaraz; teraz nie mógł już musiał czekać. Julia przypatrywała się meblom, spoglądała na ściany, podnosiła głowę, cofała się nie przestając mówić zarazem.
— Nie podoba mi się ten kreton. Niesłychanie pospolity! Zkąd wykopałeś pan ten szkaradny różowy kolor?... Patrzcie krzesło to byłoby niebrzydkie, gdyby nie tak wiele złocenia... I ani jednego obrazu, żadnego cacka; nic, tylko pająk i kandelabry, którym braknie stylu... O, mój, kochany, radzę ci teraz wyśmiewać się jeszcze z mego japońskiego pawilonu!
Śmiała się, mszcząc się za jego dawne szyderstwa, za które zawsze jeszcze miała urazę do niego.
— Piękny masz gust — nie ma co powiedzieć!... Ale czyż nie widzisz, że mój chińczyk z porcelany więcej wart jak te wszystkie sprzęty!... Subjekt handlowy nie chciałby tego różowego kretonu. Marzyłeś chyba o tem, by zachwycić praczkę swoją?
Malignon, mocno zadraśnięty, nie odpowiadał nic. Próbował wprowadzić do drugiego pokoju. Julia zatrzymała się na progu, mówiąc, że nie wchodzi tam, gdzie tak ciemno. Zresztą, i tak widziała dosyć; pokój wart był salonu. Wszystko to pochodziło z przedmieścia świętego Antoniego. Zawieszona lampka szczególnie zabawiła ją. Bez miłosierdzia z niej drwiła, wciąż wracając do tej lampki, kupionej na tandecie, do tego marzenia biednych robotnic co nie mają mebli swoich. Podobne lampki znajdowały się we wszystkich bazarach po siedm franków pięćdziesiąt.
— Zapłaciłem za nią dziewięćdziesiąt franków — zawołał Malignon zniecierpliwiony.
Zdawała się być zachwycona, że go rozgniewała. Uspokoił się i zapytał podstępnie:
— Nie zdejmujesz płaszcza?
— Owszem — odpowiedziała; — tak gorąco tutaj!
Zdjęła nawet kapelusz, który on zaniósł wraz z futrem na łóżko. Kiedy wrócił, znalazł ją siedzącą przed ogniem i rozglądającą się jeszcze po pokoju. Spoważniała; chciała pokazać pojednawcze usposobienie.
— Brzydko tu bardzo, ale panu nie źle być musi. Oba pokoje mogłyby być zupełnie ładne.
— Oh! dla tego co zamyślam z nich zrobić! — wyrzekł niedbale.
Zaledwie wymówił te głupie słowa, już ich pożałował. Niemożna było być więcej gburowatym, ani też bardziej niezręcznym. Julia spuściła głowę w uczuciu boleśnego zakłopotania. Na chwilę zapomniała była, po co tu przyszła. Malignon chciał przynajmniej skorzystać z zakłopotania tego.
— Julio — szepnął — pochylając się ku niej.
Giestem ręki kazała mu usiąść. Stało się to u morskich kąpieli, w Trouville. Malignon, znudzony widokiem oceanu, powziął pyszną myśl zakochania się. Od trzech lat już żyli z sobą na poufało zaczepnej stopie. Jednego wieczora wziął ją za rękę. Nie pogniewała się; żartował z początku. Potem, z głową pustą, z sercem wolnem, wyobraziła sobie, że go kocha. Dotąd robiła mniej więcej wszystkto, co robiły jej przyjaciółki; ale brakowało tylko miłości, ciekawość i potrzeba naśladownictwa pchnęły ją na tę drogę. Z początku, gdyby młody człowiek okazał się natarczywym, byłaby niechybnie uległa. Ale on miał na tyle zarozumiałości, że chciał pokonać ją rozumem swoim, i pozwolił przyzwyczaić się do roli kokietki, którą odgrywała. To też za pierwszą próbą z jego strony, kiedy pewnej nocy patrzyli razem na morze, wypędziła go zadziwiona i rozgniewana że psuł ten romans, który ją bawił. W Paryżu Malignon postanowił być zręczniejszym. Zbliżył się znowu do niej w peryodzie znudzenia, pod koniec męczącej zimy, kiedy zwykłe przyjemności, obiady, bale, pierwsze reprezentacye zaczynały nużyć monotonnością swoją. Pomieszkanie, umyślnie urządzone w jakimś nieznanym zakątku miasta, tajemniczość takiej schadzki, podejrzany smak intrygi znęciły ją. Wydało się jej to oryginalnem, trzeba było spróbować. A czuła w sobie tak wielki spokój, że wcale nie była więcej zmięszana teraz u Malignona, jak poprzednio u malarzy, u których kwestowała obrazy na dobroczynne cele.
Julio, Julio — powtarzał młody człowiek, usiłując nadać głosowi swemu dźwięk pieszczotliwy.
— Bądź rozsądny — odpowiedziała mu poprostu.
I wziąwszy z komina zasłonę chińską, mówiła dalej z zupełną swobodą, jak gdyby się znajdowała we własnym salonie.
— Wiesz pan, — że mieliśmy dzisiaj rano powtórzenie... Boję się, żem nieszczęśliwy zrobiła wybór, zapraszając, panią Berhier. Robi z Matyldy istotę płaczliwą, nieznośną... Ten monolog tak ładny, kiedy przemawia do swej sakiewki: „Biedna mała, przed chwilą całowałam cię“... otoż ona recytuje to jak pensyonarka, co się wyuczyła powinszowania... Bardzo jestem niespokojna.
— A pani Guirand? — spytał, przysuwając krzesełka swe i biorąc ją za rękę.
— Oh! ta jest wyborna... Wynalazłam doskonałą panią de Lery; będzie grała z zapałem i dowcipem.
Pozostawiła w dłoni jego rękę swą, którą on całowł raz po raz, czego zdawała się nie spostrzegać.
— Ale to najgorzej że sam nie możesz być przy tem. Najprzód poduczyłbyś trochę panią Berthier; a potem niepodobna jest byśmy doszli do jakiejś dobrej całości, jeżeli nigdy nie przyjdziesz.
Tymczasem udało mu się objąć ją wpół.
— Ponieważ umiem rolę moją... szepnął.
— Oh! to bardzo dobrze, tylko trzeba urządzić scenę... — Niegrzeczny jesteś, że nie chcesz poświęcić nam parę poranków swoich.
Nie mogła mówić dalej; grad pocałunków spadł jej na szyję. Musiała wówczas dostrzec że trzyma ją w objęciu swojem, odepchnęła go, lekko uderzając chińską zasłoną, którą trzymała w ręku. Zapewne postanowiła sobie, że nie pozwoli mu posunąć się dalej. Biała jej twarz rumieniła się od ognia, usta zacisnęły z wyrazem zadziwienia i ciekawości. Naprawdę, to miało być wszystko! Trzebaby dojść do końca; i strach ją przejmował.
— Zostaw mię — jąkała, uśmiechając się z przymusem — pogniewam się znowu.
Ale jemu zdawało się, że wzruszył ją. Myślał na zimno: „Jeżeli dozwolę jej wyjść tak, jak przyszła, to ją stracę.“ Słowa były bez użyteczne, ujął znowu ręce i chciał otoczyć ramieniem. Na chwilę zdawała się poddawać mu. Potrzebowała zamknąć tylko oczy, a wiedziałaby. Miała ochotę do tego; zastanawiała się nad tem z zupełną przytomnością. Zdawało się jej jednak, że ktoś wołał: nie. To ona sama wołała, zanim jeszcze sama sobie odpowiedziała.
— Nie, nie — powtarzała. — puść mię... Nie chcę, nie chcę. On zawsze nic nie mówiąc ciągnął ją do drugiego pokoju: wówczas gwałtownie wyrwała mu się z ramion. Szła nie za popędem własnej żądzy, ale ulegając szczególnym wpływom; gniewała się na siebie i na niego. Zmieszana mówiła urywanemi słowami. Ah! jak źle odpłacał się jej za ufność. Czegóż się spodziewał, postępując tak grubiańsko? Nazwała go nawet podłym. Nigdy już jej nie ujrzy. On pozwalał jej mówić, chcąc żeby sama siebie ogłuszyła, ścigał ją tymczasem z uśmiechem złośliwym a głupim. Zaczęła się wreszcie jąkać i zasłoniła fotelem; nagle uczuła się zwyciężoną; zrozumiała że należy do niego, za nim jeszcze wyciągnął ręce po nią. Była to jedna z najnieprzyjemniejszych chwil w życiu jej.
I stali naprzeciw siebie z twarzą zmienioną, i straszną, w tem usłyszeli hałas jakiś. Z początku nie zrozumieli, co to było, ktoś otworzył drzwi, przebiegł pokój i głos jakiś zawołał na nich:
— Uciekajcie, uciekajcie... znajdą was, znajdą was.
Była to Helena. Oboje z osłupieniem patrzyli na nią. Zdziwienie ich tak było wielkie, że przy niem zapomnieli o kłopotliwem położeniu swojem. Julia nie zażenowała się.
— Uciekajcie — powtarzała Helena. Mąż twój przyjdzie za dwie minuty.
— Mój mąż? — wyjąkała młoda kobieta, mój mąż?... Dla czego — z jakiego powodu?
Ogłupiała. Wszystko się jej plątało w głowie. Wydawało jej się niesłychanem, że Helena tam się znalazła i mówiła jej o mężu... Ale ta zniecierpliwiła się wreszcie.
— Ah! jeżeli myślisz, że mam czas do wytłomaczenia ci... Przyjdzie zaraz. Ostrzegam cię. Uchodźcie prędko, uchodźcie oboje.
Julia gwałtownego nareszcie doznała wzruszenia. Wzburzona zaczęła biegać po pokoju; mówiła szybko, bez ładu i związku.
— Oh! mój Boże — Oh! mój Boże!.. Dziękuję ci. Gdzie mój płaszcz? Co za niedorzeczność, ten ciemny pokój! Daj mi płaszcz, przynieś świece, niech znajdę mój płaszcz... Moja kochana, przebacz — jeżeli nie dziękuję ci... Nie wiem, gdzie są rękawy; nic nie wiem, nie mogę już...
Strach paraliżował ją Helena musiała dopomóc jej włożyć płaszcz. Kapelusz włożyła krzywo, nie zawiązała nawet wstążek. Ale co najgorsza, stracono całą minutę na szukaniu zasłonki od kapelusza, która była spadla pod łóżko... Jąkała się, drżącemi rękami przetrząsała kieszenie i spoglądała dokoła, czy nie zapomniała czego, coby ją skompromitować mogło.
— Co za nauka! co za nauka!... Ah! to już koniec na tem z pewnością!
Malignon bardzo blady głupią miał minę. Czuł się znienawidzonym i śmiesznym. To jedno tylko dobrze pojmował, że stanowczo nie wiodło mu się.
— A zatem sądzicie panie, że i ja także powinienem odejść?...
Nie potrafił zdobyć się na inne pytanie.
Nie odpowiedziano mu. Wziął przeto laskę i udając krew zimną, rozmawiał dalej. Czasu było dosyć. Właśnie, były tu jeszcze wschody inne dla służby; nikt tędy nie chodził już teraz, ale można było przejść. Dorożka pani Deberle została była przed drzwiami, oboje zatem pojadą nadbrzeżem.
— Uspokójże się pani — powtarzał. — Wszystko się bardzo dobrze układa... Tędy, proszę.
Otworzył drzwi, zkąd widać było szereg trzech małych pokoików, czarnych i zniszczonych. Wilgotne powietrze zawiało stamtąd. Julia za nim stąpiła w ten przybytek brudu i nędzy, po raz ostatni wybuchła oburzeniem, mówiąc na głos.
— Jak mogłam tu przyjść! Co za obrzydliwość!... Nigdy sobie nie daruję tego.
— Spiesz się — mówiła Helena tak niespokojna jak i ona.
I wypychała ją. Młoda kobieta, płacząc, rzuciła się jej wówczas na szyję. Była to reakcya nerwowa. Wstydziła się, chciałaby się bronić: powiedzieć dla czego była tu u tego człowieka. Wreszcie, instynktownym ruchem podniosła suknię, jak gdyby miała przechodzić rynsztok. Malignon szedł naprzód, końcem buta odrzucając gruzy, leżące na schodach. Drzwi zamknęły się za nimi.
Helena tymczasem stała na środku saloniku. Nadsłuchiwała. Zrobiła się cisza koło niej, wielka cisza, przerywana tylko trzaskaniem tlejącej głowni. W uszach jej dzwoniło, nie słyszała nic. Po chwili, która wydała się jej nieskończenie długa, nagły turkot powozu dał się słyszeć. To dorożka Julii odjeżdżała. Odetchnęła wówczas swobodniej. Myśl, że nie będzie miała wiecznego wyrzutu za nikczemny postępek, napełniała ją uczuciem zadowolenia i nieokreślonej wdzięczności. Czuła ulgę i wielkie rozrzewnienie, ale zarazem tak była słaba, że nie miała już sił oddalić się, kiedy przyszła kolej na nią. Przychodziło jej zresztą na myśl, że Henryk nadejdzie zaraz i że musi tam znaleść kogoś. Zapukano, otworzyła natychmiast.
Zafrasowany listem bez podpisu, który był odebrał, Henryk wchodził blady z niespokojności. Spostrzegłszy ją — wykrzyknął.
— Ty!... Mój Boże! to ty!
W krzyku tym więcej było zadziwienia niż radości. Nie rachował wcale na podobną schadzkę, wyznaczoną taką śmiałością. Po chwili jednak męska żądza budzić się w nim zaczęła na tę niespodziankę, ofiarowaną w tak tajemniczem schronieniu.
— Kochasz mię, kochasz mię — szeptał. Nakoniec mam cię, ja com nie zrozumiał tego!
Otworzył ramiona, chciał ją objąć. Helena, która uśmiechem powitała była go, teraz zbladła i cofnęła się. Czekała na niego, to prawda, sądziła, że pomówią z sobą chwilę, że ułoży historyjkę jaką. Teraz dopiero zrozumiała położenie swoje. Henryk sądził, że go wezwała na schadzkę. Tego nigdy nie chciała. Oburzała się na tę myśl.
— Henryku, błagam cię... Zostaw mię...
Ale on chwycił ją za ręce i powoli ciągnął do siebie, jak gdyby chcąc natychmiast zwyciężyć pocałunkiem. Miłość; jego rosła najprzód powoli; potem nagłe zerwanie poufałych stosunków przytłumiło ją, ale teraz wybuchła tem gwałtowniej, że zaczynał już zapominać Helenę. Krew zalała mu policzki; widząc tę twarz płonącą, którą znała już i której się obawiała, Helena broniła się. Dwa razy już patrzał na nią temi strasznemi oczami.
— Zostaw mię, przestraszasz mnie... Przysięgam ci, że mylisz się.
Znowu zdawał się być zdziwiony.
— Wszakże to ty sama pisałaś? — zapytał.
Zawahała się chwilę. Co mówić, co odpowiedzieć?
— Tak — szepnęła nakoniec. Nie mogła przecie zdradzić Julii, uratowawszy ją poprzednio. Przed nią była jak gdyby przepaść, do której sama osuwała się powoli. Henryk spoglądał teraz na pokoje, dziwił się szczególnemu oświeceniu i obiciu. I ośmielił się wreszcie zapytać:
— Jesteś tu u siebie
Ona milczała.
— List twój ogromnie zaniepokoił mię... Heleno, ukrywasz coś przedemną. Zlituj się, uspokój mię.
Nie słuchała go; myślała o tem że ma słuszność, przypuszczając że mu wyznaczyła spotkanie. Cóżby tu robiła, po co czekałaby na niego. Nie mogła wymyślić żadnej historyi. Nie bardzo już nawet sama była pewna, że go nie wezwała tutaj na schadzkę. Jakieś koło, opasywało ją, znikała w niem powoli.
On nalegał na nią co raz bardziej. Rozpytywał ją z blizka, usta na ustach, by dowiedzieć się prawdy.
— Czekałaś na mnie, czekałaś?
Poddała się wówczas, bezsilna, złamana znużeniem i tą słodyczą jego, zgodziła się mówić to, co on powie, chcieć tego, czego on chcieć będzie.
— Czekałam na ciebie, Henryku. Usta ich zbliżyły się jeszcze do siebie.
— Ale po cóż ten list?... I znajduję ciebie tutaj... U kogóż tu jesteśmy?
— Nie pytaj mnie, nie staraj się nigdy dowiedzieć o tem... Musisz mi to przyrzec... To ja, jestem przy tobie, widzisz to przecie. I czegóż chcesz więcej?
— Kochasz mię?
— Tak, kocham cię.
— Jesteś moją, Heleno, moją zupełnie?
— Tak, zupełnie.
Usta przy ustach, pocałowali się. Ona zapomniała o wszystkiem, poddawała się wyższej sile. Teraz wydawało jej się to naturalnem i koniecznem. Wielki spokój spłynął na nią: uczucia i wspomnienia młodości zbudziły się nagle. Pewnego dnia zimą jak teraz, kiedy była młodą dziewczyną, na ulicy Petites-Maries, omal nie umarła w zamkniętym pokoju, przed wielkim ogniem z węgli przygotowanych do prasowania. Innego dnia znowu, latem, okna były otwarte, i zabłąkana zziębła, wpadłszy do pokoju, obleciała go dokoła. Dla czego myślała o śmierci swojej, dla czego przypomniał się jej ten ptak? W rozkosznem unicestwieniu całej swej istoty, czuła się smutną i wspominała dziecinne czasy.
— Ależ zmoczona jesteś — szepnął Henryk. — Przybyłaś tu pieszo?
Zniżył głos — mówiąc do niej ty, i szeptał na ucho, jak gdyby bojąc się, by go kto nie usłyszał. Teraz, kiedy mu się oddawała, żądze jego drżały przed nią otaczał ją pieszczota gorącą a nieśmiałą, nie mógł się odważyć, opóźniał chwilę. Po bratersku troszczył się o jej zdrowie potrzebował zajmować się nią, zajmować w drobiazgach, w szczegółach.
— Przemoczyłaś nogi, zaszkodzi ci to — powtarzał. — Mój Boże! czy to jest sens biegać po ulicach w takich trzewikach!
Posadził ją przed ogniem. Uśmiechała się, nie broniąc, pozwoliła mu zdjąć obuwie z mokrych nóg. Małe jej pokojowe, trzewiczki popękały w kałużach pasażu Wód i ciężkie były jak gąbki. Zdjął je i ustawił po dwóch stronach kominka. Pończoszki także były mokre, poplamione błotem aż do kostek. Ruchem gniewnym, ale zarazem pełnym czułości ściągnął je — powtarzając:
— Takim to sposobem dostaje się kataru. Grzej się teraz.
I przysunął taburet. Śnieżnej białości nogi rumieniły się przed płomieniem. W saloniku było trochę duszno. W głębi, pokój z wielkiem łóżkiem spał spokojnie. Jedna ze stron portyery opadła i na wpół zasłoniła drzwi. W saloniku świece paliły się wysokim płomieniem i wydawały zapach, który przypominał koniec wieczora. Chwilami, ze dworu dochodził szum ulewy i przerywał wielką ciszę.
— Tak, zimno mi, to prawda — szepnęła i dreszcz ją, przeszedł, pomimo wielkiego ciepła.
Nogi jej były zlodowaciałe. Chciał koniecznie wziąć je w swe ręce. Ręce jego pałały, a więc rozgrzeją je natychmiast.
— Czujesz je. Nogi twe, tak małe są, że mogę je całe osłonić ręką.
Pokusa nadto była wielka, ucałował je. Zadrżała.
— Nie, nie, grzej się... Jak będzie ci ciepło...
Oboje utracili świadomość czasu i miejsca. Nieokreślone uczucie mówiło im, że późna już była godzina w tej długiej zimowej nocy. Świece dopalały się w uśpionym pokoju i zdawały się mówić im, że czuwali już od bardzo dawna. Dokoła nich roztaczała się pustynia; żaden szmer, żaden głos ludzki nie przerywał ciszy. Byli po za światem, gdzieś na morzu, a tysiące mil dzieliło ich od lądów. O węzłach, łączących ich z rzeczami i ludźmi, zapomnieli całkowicie, tak że zdawało im się, że tu się urodzili, w tej chwili właśnie, i tu mają zaraz umrzeć we wzajemnym uścisku.
Nie mieli już słów nawet. Słowa nie oddawały ich uczuć.Może być, że się znali gdzieś indziej, ale tamto nie szło już w rachunek. Chwila teraźniejsza tylko istniała, i używali jej powoli, nie mówiąc o miłości swojej, przyzwyczajeni już jedno do drugiego, jak gdyby po dziesięciu latach małżeństwa.
— Ciepło ci!
— Oh; tak, dziękuję.
Niespokojność jakaś zdjęła ją; pochyliła się.
— Trzewiki moje nie wyschną.
On zapewnił ją, że owszem, wziął w rękę trzewiczki, i oparł je o żelazo kominka — mówiąc głosem bardzo cichym:
— Tak dobrze, wyschną, upewniam cię.
Odwrócił się, jeszcze ucałował jej nogi. Żar, który napełniał ognisko palił ich oboje. Ona nie opierała się już pieszczotom jego, które się stawały coraz natarczywsze. Wszystko, co ją otaczało, znikało przed nią, jej własne istnienie było dla niej zagadką, jedno tylko wspomnienie młodości pozostało: pokój, w którym tak było gorąco jak tutaj, i wielki piec z żelazkami, nad którym się pochylała. I pamiętała, że wówczas czuła takie unicestwienie istoty swojej, i że uczucie to nie było mniej przyjemne, że pocałunki którymi Henryk obsypywał ją, zadawały jej śmierć powolną, nie więcej rozkoszną jak tamta. Kiedy nagle pochwycił ją w ramiona, niepokój ogarnął ją raz jeszcze. Zdawało, się jej, że ktoś krzyknął, że zapominała o kimś, co łkał w cieniu. Ale trwało to jedno mgnienie tylko, potoczyła wzrokiem do koła, nie ujrzała nikogo. Pokój ten był jej nieznany, żaden przedmiot tu nie przemawiał do niej. Gwałtowna ulewa sprawiała przeciągły szum. Helena, jak gdyby snem zmorzona, osunęła się na ramię Henryka... Za nimi druga połowa portyery opadła.
Kiedy Helena wróciła bosemi nogami, szukając trzewików przed gasnącym ogniem, pomyślała sobie, że dnia tego kochali się mniej niż kiedy, miłość ich wzajemna nigdy jeszcze nie była mniejszą jak dnia tego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.