Karpaty i Podkarpacie/We wschodnich uskokach Bieszczadów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Karpaty i Podkarpacie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1939
Druk Concordia S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
WE WSCHODNICH USKOKACH BIESZCZADÓW

Kto pragnie ujrzeć prawdziwe Bieszczady, ten musi zboczyć z głównej linii kolejowej — Lwów-Ławoczne i południową odnogą ze Stryju ruszyć na Bolechów, Dolinę i Wygodę. Zielone tam rozparło się państwo lasów! Na glebie ze zwietrzałych piaskowców, łupków i wapieni starokrystalicznych, na niższych pasmach do wysokości 600 metrów wyrastają lasy mieszane o dużej rozmaitości gatunkowej, wyżej do 900 m z przewagą jodły i buku, ale już bez dębów, jeszcze wyżej — bory świerkowe z domieszką jodły i buków, aż w krainie typu podalpejskiego zapanują czyste lasy świerkowe. Koło Strutyna w okolicach Doliny, na runie z bagna, żurawiny, bażyny, łochyni, modrzewnicy, borówek i wełnianki — walczy o byt bór sosnowy, a koło źródlisk Świcy limby dumne i wyniosłe; jednolite lasy zalegają bolechowsko-urycki obwód, gdzie potężnie rozrośnięta buczyna tłumi życie innych drzew i krzewów, rodzących się i ginących w zwartym jej gąszczu i tylko turzyca, szałwia, naparstnica, trędownik, wyklina, rzeżucha i dymnica nie dają się zagłuszyć. Wzdłuż brzegów rzek i potoków na wilgotnej glebie wybujały tam olcha szara i rzadziej — czarna, jesiony, brzozy omszone po torfowiskach i świerki pospolite. Wszędzie gąszcz i bujne życie roślinne. Zatrzymajmy się w ruchliwym Bolechowie, świetnym miejscu do dalekich wypadów, gdyż poza koleją, którą z łatwością dostać się można do dolin Oporu i Świcy, czynna jest tu sprawnie funkcjonująca kolejka leśna. Bolechów — to dawne miasto królewskie — które nieraz szło z dymem szalejących tu pożarów i kilkakrotnie przeżywało srogie napady bandy opryszka Dobosza z Czarnohory, gdyż Ołeksa zuchwały aż pod Skole i Tuchlę zapędzał się z towarzyszami. Słynęło ongiś to ukryte w lasach miasteczko ze swoich solanek i warzelni czynnych do połowy ubiegłego stulecia. Ale i teraz jest ono uprzemysłowione, rozrzucone na znacznej przestrzeni po obu brzegach Sukielu. Z inicjatywy, osobistej pracy i po części z fundacji śp. Stanisława Hancewicza powstał tu zakład wychowawczy dla dziewczynek, a także sklep polski, biblioteka z czytelnią i projektowana kolonia dla dzieci. Dobre gmachy szkoły powszechnej i szkoły leśniczych stoją na skraju cienistego parku miejskiego z pomnikiem Jana III Sobieskiego. Koło szkoły leśniczych założono park dendrologiczny, szkółki drzewne i ogród warzywny, naukowo prowadzony. W otoku starych drzew kryją się zabudowania nadleśnictwa. Po drugiej stronie Sukiela łomoce, zgrzyta i jazgocze tartak państwowy, turkocą motory w garbarniach, elektrowni prywatnej, fabryce bukowych mebli giętych, szpuntów i w młynie. Na rynku i na ulicach nie ustaje ruch i gromadzą się tłumy ludzi. Z małymi wyjatkami, jak na przykład — gmachy rządowe i domy, należące do kolonistów niemieckich, osiadłych tu na początku wieku XIX-go w kolonii — „Nowego Babilonu“, przeznaczonej dla Żydów rolników i — gdy nie znalazło się chętnych odebranej im, zabudowania są nędzne i brudne — jak zawsze tam, gdzie w przewadze lud — który umie tak hałaśliwie reklamować „architekturę“... Tel Avivu. Od północy dobiega do Bolechowa, leżącego w kotlinie, kraina pagórkowata, okryta młodą dąbrową. Na południu rejon szybko się wznosi i przechodzi w lesiste góry, coraz wyższe i dziksze, aż połączą się z Gorganami o surowych wierchach i prawie czarnych płaszczach borów. Malowniczo wygląda Bolechów z okolicznych wzgórz, przecięty białą wstęgą rzeki, zdobny w bukiety wysokich drzew i wieżyczki świątyń. Chodzą tu głuche słuchy o jakimś kościele niegdyś z nieznanych powodów zakopanym. Być może, że istotnie w dawnych czasach zawalił się jakiś kościół, gdy osunęły się głęboko leżące warstwy ziemi i soli. Tego jednak nikt nie badał. Przy podkarpackiej szosie, w pobliżu Bolechowa znajduje się wieś Hoszów ze stojącym śród drzew na wysokim brzegu Świcy klasztorem o.o. bazylianów. W cerkwi zbudowanej w roku 1854 słynie obraz, cudami przypominający Matkę Boską Częstochowska. Cerkiew posiada kilka dobrych obrazów malarzy włoskich. W maju odbywają się tu odpusty, na które ściągają tłumy Bojków. Z klasztoru wspaniałe odkrywają się widoki na Bieszczady, na dolinę Świcy i Sukielu i równiny ciągnące się aż do Dniestru. O trzy kilometry od Bolechowa, koło leśniczówki dyrekcja lasów państwowych założyła pstrągarnię na potoku górskim i hodowlę raków, spotykanych tu w pięknych okazach. Od leśniczówki zaczynają się już góry, okryte lasami. Dość jeszcze pozostało tam mateczników, a więc mają w nich lęgi jelenie, sarny, dziki, żbiki, wilki, borsuki, lisy, jarząbki i słonki, a dalej — bliżej głównego grzbietu wykryto nawet ślady niedźwiedzi. Od Bolechowa aż do Chyrawy wije się śród gór kolejka leśna. Szeroka dolina Sukielu, którą tuż za miastem biegnie jej plant, została od dawna pocięta polami i łąkami. Pasą się tam „bagry i biłanie“ — czarne i białe krowy, „bilesze“ — szczególnie ulubione owce i całe „bicznie“ — stada młodych byczków z bojkowskich wsi Cisowa i Cerkownej. Mali pastuszkowie, leżąc na skarpach wykopu kolejowego, przyglądają się pociągowi i żują „żwankę“ — żywicę jodłową, od czasu do czasu pokrzykując rozgłośnie na swoje jałówki i „drobiata“: „Ahi na tia, jdesz?!“ Łąki znikają wkrótce. Kolejka wbiega do wąskiej doliny górskiej. W Cisowie odchodzi od niej odnoga do doliny Łużanki, serpentynami przecinając wododział. Tam z jego grani oko ogarnia olbrzymią panoramę gór od Oporu do Świcy. Na głównej linii przepływa inna panorama — góry, zalesione bukami, lub nagie, gdzie pasie się bydło. Na jednym z takich ogołoconych szczytów znajduje się podobno dość duże „martwe“ jezioro, głębokie i czarne. W nim, jak mówią Bojki nie tylko niema pstrągów, pospolitych w Sukielu, ale nie pluskają tu nawet nędzne „babki“ i „bebene“. Tam suche świerki żałośnie opuszczają gałęzie ku wodzie i skrzypią na wietrze, ni to żaląc się komuś: „Bidońko moja temna!“
W Polanicy, dużej wsi na lewym brzegu Sukielu, znajduje się nadleśnictwo w obrębie swoim posiadające prawdziwy kaprys natury. Jest to miejsce niezwykle romantyczne i zagadkowe. Ścieżka od mostku na Sukielu prowadzi przez przełęcz pod Schłą. Na grzbiecie działu wspaniałe, potężne buki stoją w skupionym milczeniu, tajemnicę ukrywając w swym cieniu. Nagle odsłania się głęboka kotlina, a w niej — labirynt nagich skał piaskowcowych o przeróżnych najfantastyczniejszych kształtach. Jest to słynne Bubniszcze! Głębokie groty, tarasy i stopnie, wykute rękami nieznanych olbrzymów, wreszcie studnia, której tunel przewierca potężny masyw litej skały. Na szczytach i pomiędzy skałami wiatr posiał cherlawe sosenki i krzaczastą buczynę. Stąd rozległy odkrywa się widnokrąg, zamknięty zewsząd lesistymi górskimi grzbietami. Na dole widnieją zabudowania wsi Truchanów i Synowódzko, pola, rzadkie skupienia świerków na ogołoconych już górach; we mgle niebieskiej majaczy jak zjawa stożkowaty wierch Paraszki, która w tej okolicy Bieszczadów — od Mizuńki do Skolego i Tuchli — wznosi się jak drogowskaz, jak latarnia morska na oceanie. Skały Bubniszcza tworzą amfiteatr, nad którym tam i sam piętrzy się to iglica „Lalki“ to skała do baszty podobna — „Wiatrak“, to „Wielki Bołd“ ze śladami mozolnej pracy ludzkiej, co tu wyrąbała potężne gzymsy, jakieś głębokie wyżłobienia i „stupaje“ w twardej skale... Co tu było? Świątynia pogańska z ołtarzem nieznanego boga i „żegliszczem“ na szczycie? Czy nie dlatego to właśnie stare wróże przychodzą tu chętnie i coś mruczą tajemnie, a młodzież baraszkuje tu w noc Kupały i ognie pali? Schronisko wielkiej bandy zbójników ruskich czy węgierskich? Pierwotne siedlisko ludzi jaskiniowych? Fantazja nieznanego włodarza tych lasów i skał, który posłał niewolników i jeńców kuć te skały? A może w tym labiryncie był schron najpewniejszy przed najeźdźcami spoza Karpat i Nadniestrza? Może ukrywali się tu ścigani przez sądy koronne owi „latrones, violatores, incendiarii“, na których szyję kat od dawna już ostrzył miecz na wieży stanisławowskiej, przemyskiej czy samborskiej? Gdy się zapytać o to Bojków, wzruszają ramionami. Nie wiedzą nic o swoich „bołdach“. Milczą też skały i tylko echo głosu ludzkiego tłucze się po załomach i kretowiskach labiryntu, aż umilknie gdzieś w haszczach bukowych... Cóż to za dziwy żyją śród tych skał zagadkowych? Jedna, oglądana z daleka staje się posągiem Bogarodzicy, co pochyliła stroskane oblicze nad Boskim Dzieciątkiem, druga — niby potwornie wielka głowa dzielnego króla Sobieskiego, który częstym gościem bywał w tych stronach; tamta — to orzeł, siedzący z opuszczonymi skrzydłami na strzaskanym pionie drzewa, tam znów czyjaś głowa o ostrym, groźnym profilu... Wielki rzeźbiarz — natura wodą, wiatrem i mrozem niby dłutem wykuła te potężne posągi! Trudno porzucić ten zagadkowy piękny zakątek w zielonym lesie bukowym, gdzie cicho dzwoniąc w gąszczu biegnie do Sukielu, a może do Oporu wartki potoczek — czysty jak kryształ i zimny, jak gdyby zrodziła go macierz lodowa.
Niewiele takich skał mamy w Karpatach. Chyba jeszcze w Synowódzku, Odrzykoniu, Rozhurczu, Uryczu i w Busowiskach, ale one wszakże nie wywierają takiego wrażenia i nie budzą tyle niepokojących, natrętnych pytań jak w Bubniszczu.
Z Polanicy kolejka leśna biegnie dalej. Mija niedużą osadę z tartakiem. Od stu już lat mieszkają w niej Niemcy. A na pewno źle im się tu działo, bo ziemia wszędzie jałowa nic nie rodziła, w zimie w dolinie szalały wichry mroźne, żadnych nie było tu dróg. Kraniec świata! Miejsce zatracone! „Ber ho witer“ — mówią o tej okolicy Bojki. Niemcy byli tego samego zdania i osadę swoją nazwali Jamerstalem — doliną płaczu, ale mimo to wszystko przetrzymali i pozostali. Dobrze ubrani pracują na porębach i w tartaku, kobiety w ciemnych sukniach i słomkowych kapeluszach uwijają się koło grząd i bydła. Stąd już niedaleko do wsi Brzazy. Otaczają ją góry, a nad nimi wznoszą się szczyty Kiczory Kamienistej, skąd jak na dłoni widać pasmo Magóry, Czernia i Bukowińca z połoniną na płaskim grzbiecie, z której rozejrzeć można ostrowierchą grań gorgańską. Droga kołowa prowadzi z Brzazy poprzez wododział do doliny Oporu. Potok Sukielec — ściśnięty w skałach, spływa wysokimi wodospadami. Nad jego wąwozem, po pagórkach i jarach rozmieściła się wieś Sukiel ze starą cerkwią drewnianą o pięciostopniowym dachu; a przy niej na uboczu czworoboczna dzwonnica, z galeryjką pod okapem. Droga pnie się w górę poprzez świerkowo-bukowy las. Pogwizdują jarząbki i śmiga chyża „liliczka“ — wiewiórka. Młody, uprzejmy Bojko — woźnica, niedawno z wojska zwolniony — biczem wskazuje przesmyk wilczy. Na wododziale gnije powoli dylowata droga wojenna. Na prawo i na lewo hen — widoki bez kresu: pasmo Magóry, połoniny, lasy zielone i czarne, pola i wsie. Kwilą jastrzębie. Gdzieś w krzakach ryczy groźnie buhaj. Droga przechodzi przez wieś Kamionkę. Za nią odbiega kręta, wąska dolina potoku. Z jednej strony jeżą się złomiska skalne, porosłe jeżynami i buczyną, z drugiej — gaworzy o czymś wysokopienny bór świerkowy, pnący się na same szczyty, gdzie zaczaiło się jezioro „Morskie Oko“, — matecznik pstrągów srebrzystych. Potok Kamionka pluska, syczy cały w kaskadach, pianie i wirach śród bloków kamiennych, gdzie raz po raz, walcząc z bijąca jego strugą, wyskakują chyże pstrągi zdobywając przeszkody. Droga wychodzi na Opór i tuż za mostem urywa się przy szosie — biegnącej wzdłuż szerokiej i wartkiej rzeki i ogromnych kamieniołomów kolejowych.
Słoneczne, białe, zadrzewione, zdradzające dobrobyt mieszkańców i jakieś nieuchwytne, ale wyraźnie odmienne ruchy, miasteczko wynurza się nagle. Jest to Skole, stolica „państwa skolskiego“, przeszło od stu lat należącego do austriackich baronów Groedlów, przemysłowców leśnych, władających podobno 45 000 hektarów lasów na polskim terytorium pogranicznym. Obok na 13 000 ha rozparło się inne „państwo“ — Lubieniec Gartenbergów... Skole uznane zastało za wspólną stolicę obu tych „państw“. Tymczasem od dawna tu włodarzyło państwu Polskie i żadne inne. Prof. Papée przytacza ciekawą opowieść o „Skolszczyźnie“: „Było dwóch braci — opowiada sobie lud bojkowski — Stryj i Opór. Jedna ich matka zrodziła — zielony Jawornik Wielki u granic węgierskiej ziemi, i jedna ich czekała droga do łoża sinego Dniestru. Stryj zaraz w drogę wyruszył, bo był starszy i rozważniejszy, a lubił wygodę, przeto szerokie zatoczył półkole mijając trudniejsze przejścia. Ale Opór lekceważył sobie całą podróż i jak chłop, odkładający pracę, spać się położył. Wtem budzi się: słońce już na niebie wysoko, a Stryj za górami daleko. Więc rzucił się pędem na dół, na przełaj, w poprzek gór; przez ciasne wąwozy, po zboczach spadzistych rwie naprzód, góry po drodze rozpiera, szumi, pianą toczy i skały z brzegów strąca — aż wreszcie przeszedł wrota Beskidu i w czystym polu miłego obaczył brata. Tam się ich dwie wody złączyły, a ludzie nazwali to miejsce Synowódzko. Stryj zaś i Opór już odtąd szeroką, wygodną równiną dopłynęli do kresu, zanim się słońce schowało za bory“.
Ta legenda ludowa niemal zupełnie ściśle przedstawia kierunek i charakter dolin obu tych znacznych, a dla tej części Bieszczadów tak ważnych rzek. Stryj biegnie, robiąc niezliczone zakręty i pętle, szeroką doliną, która, użyźniana namułem, stała się jedną z najlepszych w tym ubogim w rolę kraju. Inaczej przedstawia się bieg Oporu spadającego w prawie prostym kierunku z gór. Pędzi on wartko, bieg ma krótszy od swego brata Stryja i nie tak obficie wodą zasilony. Gdy wielkie ulewy lub nadmierne śniegi wypełnią jego koryto, wściekły Opór wyrzuca na zdziary odłamki skał potrzaskanych i zerwanych ze spychów. Pędzi on w głębokich, wąskich wąwozach, o brzegach stromych, częstokroć zupełnie pionowych. Całe dorzecze Oporu ma ten sam charakter i te same krajobrazy, czy wpadające od wschodu Kamionka, Zełemianka, Schły, Różanka i Sławsko, czy też zachodnie dopływy — Hołowczanka i malownicza, pienna, cała w szypotach — Orawa. Najwyższe pasma gór z trzech stron zamykają dorzecze Oporu. Na północy podnoszą lesiste swoje kontury Czarna, Stara Szebela, Korczanki z panującym nad całą krainą szczytem Paraszki, sięgającym 2711 m.; od wschodu jaśnieje i mani ku sobie połoninna grań Zełemina. W tym miejscu stłoczonych ciasno gór, nazywanym „Kłódką“, a w dawnych pergaminach — „Wrotami“, z wysiłkiem wściekłym przebija się Opór. Ledwie-ledwie, przycisnąwszy się do zboczy gór, prześlizguje się tam szosa, ale dla toru kolejowego nie pozostało już tu ani pasemka wolnej ziemi, więc przechodzi on po gzymsie, podmurowanym nad samą rzeką. Dalej wyrasta nieco wyższa od Paraszki majestatyczna Magóra i Sekul ze szczytem Czyrala. Od strony Rusi Podkarpackiej, niby kopiec żałobny, przytłacza okolicę Czarna Ripa, widnieją Błyszcz dwuszczytowy i szmaragdowe Jaworniki, gdzie Stryj i Opór, a z nimi razem Różanka i Sławska białymi, wąskimi wstęgami wybijają się spod ziemi i to kryją się pod szerokimi liśćmi wybujałych podbiałów, to znów połyskują srebrem i szkliwiem na miejscach odkrytych. Od strony zachodniej docierają tu uskoki Doużków i Zwinina. Pomiędzy dopływami Oporu, odgradzając je swymi cielskami, stanęły Kindrat, Tatarówka i Ostry Werch z „Pisaną Krynicą“ w głębokiej i szerokiej grocie. Tam, jak głosi legenda, miał swoje legowisko i czerpał wodę ze źródełka historyczny, a legendarny zarazem Ołeksa Dobosz — „niekoronowany król“, bohater, umiłowanie i postrach Czarnohory. Nad Sławką, Oporem i Hołowczanką podnoszą zielono głowice Trościan i Krzemieniec, gdzie wypływają źródła Butywki mknącej ku Orawie. Wszystko tu cieszy wzrok zielenią, nawet woda rzek na głębszych plosach ma odcień ciemnej śniedzi, na mieliznach zaś — akwamaryny. „Naszy Beskidy zełenyji“ — szepcą Bojki okoliczni i o zielonych śpiewają górach. Jakżeż bogata jest ta szkatuła pełna szmaragdów, chryzoprazów, berylów i chryzolitów! W skupieniu panujących tu zielonoszafirowych jodeł wciął się malachitowy klin buczyny, wyżej — jaśniejsze od jodeł bory świerkowe, a jeszcze wyżej, tuż pod niebem — jaskrawo zielone szmaragdowe kobierce połonin, chociaż i na łagodnych zboczach pomiędzy borami zuchwałymi plamami zieleni biją w oczy łąki pastewne, a na nich, niby wzory wymyślne, — złote kępy arniki, esy-floresy błękitnych gencjan, z rzadka, niby mgiełki różowe, kwitnące krzaki azalij, podszytych pędami pstro nakrapianych storczyków. Kołyszą się tam ponad zielenią traw fioletowe dzwonki dziwnie wybujałe, pnie się rozchodnik i kwitnie bogato różanecznik alpejski. Na te kwieciste polany wynurzają się z kniei dziki szczeciniaste i chrząkając szukają ostów rozrosłych i szerokolistnych paproci — nazywanych tu „językami jelenimi“. Na najwyższych szczytach panują mchy i widłaki, nad nimi zaś wyrastają wysokie krzaczki kamionek i borówek, okrytych jagodami niespotykanej nigdzie wielkości (Papée). Płynie tam daleki orli skwir i sunie cień jastrzębi, nad łąkami zataczających koliska szerokie. W jodłowych borach tokują na wiosnę i łopoczą skrzydłami na zapadach oszalałe głuszce, w jesieni całymi stadkami przelatują kwiczoły po jałowcach żerujące, i rozpierzchają się w przerażeniu, gdy w pościgu za wiewiórką, ze zgrzytem mocnych pazurków z konarów drzewa drapieżna ześlizgnie się kuna. Na tajemnych polanach, do których z doliny Oporu i Orawy nie sięgnie oko ludzkie, odbywają się na jesieni rycerskie turnieje jeleni w dni rykowiska i gony kozłów bodliwych, goniących płochliwe sarny. Po matecznikach w zimie i w lecie świecą się „lampy“ wilcze i rysie ślepie. Biada zającom, a nawet lisom przebiegłym i nieufnym borsukom, gdy oko w oko z drapieżcami na wąskiej staną perci! Bandyci gór — szary i centkowany — sieją postrach dokoła i trudno ustrzec przed nimi jelenia, łanię i sarnę, a nawet kierdel owczy i młode „bizunki“ — jałówki niemądre jeszcze i zapędliwe. Żaden pastuch nie ochroni ich na „borłach“ — błotach i na samotnych „borołach“ wystających tam i sam skałach czerwonawych, i to nie tylko jakiś tam głupawy „durbak“ albo „bagłaj“ — niedołęga, ale nawet sam gazda, baca czy watah bywały, bo wszędzie zwęszą i dosięgną owiec i krów wilk nigdy niesyty i żądny krwawej uczty ryś... „Boh ich skare!“ Pastuchy szukający nowych pastwisk, „worogitnyki“ — czarownicy i znachory myszkujący śród zielonych gruni, gdzie wypatrują ziele na febrę — „dyrgawycię“ i na tyfus — „biszgę“; kłusownicy i przemytnicy rozpowiadają, że widzieli tam „girj“ — ślad burego kudłaczu, a nawet ten i ów z nich natknął się na jego „hajno“, ukryte pod wywrotem, posuszem i ziemią przysypane. Jakiś śmiałek, wdrapawszy się na smerek począł nawet „tujkać” na niedźwiedzia, lecz władca gór nie raczył zwrócić na niego uwagi. Zuchwały bowiem pomiędzy Skolem a Tuchlą zamieszkuje ludek — ci górale ze Sławska, Różanki, Wołosianki, Tucholki, Smorza, Libuchory, Komarników, Klimca, Wyżłowa, Oporca, Matkowa i z Husnego spod Pikuja. Niemało tam osiadło przed wiekami szlachty drobnej — niebogatej, która z biegiem czasu wiarę i mowę zmieniła, lecz nie mogła się wyzbyć gorącego i hardego serca polskiego. O nich za czasów królewskich dowiadywano się wtedy, gdy ogłaszano pospolite ruszenie, lub gdy jeden magnat obmyślał najazd na drugiego. Na pierwszy odgłos pobudki wojennej zgłaszali się do chorągwi i rot bitni, do wszelkich trudów nawykli, odważni i zuchwali. Nie jeden z nich krew przelał na sławnym polu Grunwaldzkim, a i w innych wojnach gromadnie brali udział herbowi panowie spod Skolego, Tuchli i Doliny. Sporo ich tam było, lecz po części się wyszczerbiła tamtejsza szlachta, po części przeniosła się do Turki, gdzie miała krewniaków i pobratymców, częściowo zubożała do reszty, do szlachectwa przyznać się wstydziła, schłopiała i wsiąkła w społeczeństwo bojkowskie, czemu sprzyjała przynależność do cerkwi grecko-katolickiej, co jakoś nieznacznie samo przez się przyszło. Z. Sticher w swej pracy o gwarach ruskich na Zachód od Oporu zwraca uwagę na różnice, jakie zachodzą między mową karpackiej szlachty zagrodowej i gwarami sąsiadujących z tą szlachtą chłopów. Okazuje się, że górska szlachta zagrodowa mówi gwarami bardziej zbliżonymi do gwar dolinnych niż okoliczni chłopi. Nie działał tu na pewno wpływ literackiego języka ukraińskiego, bo sprzeciwiałby się on gwarom dolinnym. Element polski występuje dość wyraźnie w słownictwie szlachty zagrodowej, lecz jednocześnie jest również silnie wyrażony we wsiach chłopskich. Można by więc przypuszczać, że gwary dolinne powstały drogą zmian mowy polskiej, używanej tu przez pierwotnych osadników dolinnych, którzy byli Polakami przybywającymi tu z różnych dzielnic Rzeczypospolitej — jak się to działo na przestrzeni wieków. Daleko silniej niż ojczysta mowa u tej starej szlachty zagrodowej utrwaliło się coś innego — a bardziej istotnego. Bo oto gdzieś na dnie duszy, niby żar pod popiołem — tliły się jakieś wspominki, niejasne echo dawnej tradycji polskiej, niewidzialne nici, łączące tę szlachtę schłopiałą, „zruszczoną“ z macierzą. Bo oto ledwie przebrzmiały głosy znad Sanu, Stryja i Dniestru, nawołujące do powrotu do polskości, do tworzenia związków szlachty podkarpackiej — podnieśli głowy utrudzone „panowie“ skolscy i tucholscy i usłyszeli tajemne poszepty swych serc: „Polakami jesteście, solą tej ziemi i jedynymi jej władcami!“ Bez namysłu więc przyłączać się poczęli do pobratymców, jak dawniej, gdy to na wojenkę chadzali. Ba, nauczyły ich dawne, burzliwe dzieje, że ino śmiały zwycięża!

∗             ∗

Zakątek Karpat, przecięty Oporem i Orawą, bodaj najdłużej pozostawał niezaludnionym. Badacze współcześni wątpią, by przełęczami wschodnich Bieszczadów mogli wdzierać się tu w w. XIII Tatarzy pod wodzą „bezbożnego i niegodziwego Telebugi“. Jeszcze mniej prawdopodobne przedstawiają się pochody węgierskich wojsk mniej więcej w tym również czasie i przekroczenie tej grani przez Ludwika Węgierskiego, gdy w r. 1352 miał dążyć spod Bełza do Munkacza przez te „Alpes fortissimae“. Tylko ruski kniaź Świętosław, w w. XI kryjąc się w dolinie Oporu został napadnięty i zamordowany przez ludzi Świętopełka. Bywał tu też kniaź Daniło, gdy wracał od króla Beli IV w r. 1241 a pierwsze osiedle, które tu znalazł, było Synowódzko. Tyle, jak dowodzi prof. Papée, ustalić udało się z historii tego kraju i dopiero w ostatnich latach w. XIV. na widownię dziejową wynurzają się z borów i puszcz Skole i Tuchla, a to w akcie Władysława Jagiełły, nadającym „wiernym a miłym“ sercu królewskiemu Wołochom — „braciom Myce i Iwankowi prawo do założenia wsi w górach, lasach i „polach pustych“, nazywanych Skolem i Tuchlą. Pierwszą ich wieś z woli króla Skolem też nazwano. Zaludnili ją Myka i Iwanko swymi ludźmi z Marmoroszu i Siedmiogrodu oraz góralami podkarpackimi, którzy przybywali tu z północy ze swymi stadami. Rządzili się oni według prawa wołoskiego, stanowiąc osobną krainę, nominalnie staroście stryjskiemu podległą. Na czele gminy skolskiej stał wójt — „kniaź“, drugi sprawował rządy w Tuchli od połowy XV w.; z biegiem zaś czasu, gdy powstały Hrebenów, Korostów, Sławsko — inni wyznaczani byli „kniaziowie“, a nad wszystkimi dozór miał „krajnik“. Taki system zapożyczyli Wołosi u Sasów siedmiogrodzkich wraz z architekturą i rzeźbą ich domów. Potomkowie Myki i Iwanka przybrali sobie nazwisko Skolskich, i przyjęli obyczaje i wiarę sąsiednich górali. W w. XV-ym do tego rodu weszli już Kryniccy z Drohobycza. Od razu zaczęły się waśnie, sądy i podziały. Dwie siostry — Chojda ze Skolego i Tacia z Krynicy prowadziły przeciwko sobie zacięty proces sądowy i prawowały się ze starostą stryjskim Zakliką Tarłem. Kryniccy coraz bardziej umocniają się w Skolszczyźnie, a do ich grona dochodzą coraz to nowe rody Kruszelnickich, Korczyńskich, Hołyńskich, Turzańskich, Matkowskich, Monasterskich i innych. Nieustanna waśń wre w tym jałowym, kamienistym kącie Bieszczadów. Rozdrobnienie posiadłości spowodowało nędzę, zadłużenie i zbrodnie. Z tego skorzystali bogatsi sąsiedzi i poczęli różnymi sposobami zagarniać i urywać szczątki dawnej włości, „miłych“ Jagielle Myki i Iwanka. Miesza się w ich spory starosta Tarło, po nim Jan Tarnowski, kasztelan krakowski i hetman polny, który przejął lasy, odstąpione mu przez zubożałych Skolskich; ubiegał się o tę schedę potężny wojewoda krakowski i starosta przemyski Piotr Kmita, aż wreszcie panem tego kraju górskiego stał się Tarnowski, po nim zaś książę Ostrogski. Daje on początek nowej erze dla Tucholszczyzny rzucając do niej falę osadników. Tucholszczyzna, licząca w połowie w. XVI zaledwie sześć wiosek, w ciągu 35 lat zwiększa ich liczbę do dwudziestu trzech. Osadnikami byli znów Wołosi, Słowacy, kmiecie z królewszczyzny samborskiej i kilka zbiedniałych czy awanturniczych rodzin szlacheckich, jak na przykład, Komarniccy. Wtedy też powstała najwyżej położona, bo na wysokości aż 900 metrów, najdziksza wioska Tysowiec, której pierwszymi mieszkańcami byli zbiegowie z więzień węgierskich i wygnańcy. W Tuchli zbudowano zamek, a Skolemu nadano prawo miejskie i krótkotrwałą zresztą nazwę „Aleksandria“. I tam też był zamek warowny, który nawet miał być „dobry do obrony całego państwa przeciw napadom Węgrów i Siedmiogrodzian“; powstał tam ponadto kościół i ratusz, wreszcie wpuszczono Żydów, którzy od pierwszych lat Skolego wycisnęli na nim piętno brudnego miasteczka. Wkrótce potem Tucholszczyzna przerąbała sobie wyjście na świat — drogę przez góry na Munkacz. W r. 1594 czterdziestotysięczna horda tatarska, podpaliwszy Stryj i Dolinę, a unikając rozprawy z hetmanem Zamoyskim pod Samborem, runęła doliną Oporu przez Bieszczady, gdzie górskiego przejścia dzielnie bronił pop ruski... z sześciu góralami, a dwu innych Tucholców-Komarnickich w nocy napadło na tabor nieprzyjacielski i uprowadziło konia tureckiego i pięć wielbłądów, ofiarowując je potem potężnym sąsiadom Zamoyskiemu, Ostrogskiemu i Mniszchowi. Nad Oporem pozostały zgliszcza i mogiły... Drugą klęskę zadał tej ziemi Stadnicki-„Diabeł“, który dla walki z Opalińskimi sprowadzał tu swawolne chorągwie Węgierskie Gabriela Batorego; grasowały tam również setnie Lisowczyków, posłanych na Węgry. Walki z luźnymi watahami, sabatami i opryszkami zarubieżnymi, surowe i bujne życie pasterskie i łowieckie przekształciły Tucholców na wojowników i żołnierzy starostów stryjskich i rot pospolitego ruszenia. Niektórzy ze Skolszczan i Tucholców służyli nawet w chorągwiach ostrogskich, ale też widziano ich w zajazdach i małych wojnach domowych przeciwko popom i monasterowi w Synowódzku, w zwadzie pomiędzy Baranowskim a Komarnickimi, w napadzie na Smorze, a także w najeździe zbrojnym starosty jaworowskiego — Jana Sobieskiego, przyszłego króla polskiego, na dobra wojewodziny Konstancji Koniecpolskiej, co z powodzeniem i „wiktorią“ wykonali. Potem na dwór skolski zjeżdżali się dyplomaci węgierscy i francuscy i planowali różne „demarches“, by króla Jana uwikłać i przez Marysieńkę działać na znakomitego wojownika. Narobili też nielada „larum“ panowie Poniatowski, i przybyli tu z turczańskiego Ilnicki, Wysoczański oraz cała gromada Jaworskich, gdy to rozpędzili na cztery wiatry doroczny jarmark w Skolem. Należała Tucholszczyzna do Radziwiłłowej, Zasławskich, Czartoryskich, Lubomirskich i Potockich; wzbogacała się i ubożała, aby znowu podnieść głowę, chociaż powodziło się tam przeważnie Żydom, a klęski spadały wyłącznie na Tucholców i Skolszczan. Istniała w Skolem huta żelazna, obsługiwana przez górników-Czechów. „Państwo skolskie“ prosperowało w w. XVII i po rozbiorze Polski, lecz, jak pisze pewien urzędnik austriacki: „w chowie owiec, w spławianiu drzewa, w hucie żelaznej mieszkańcy znajdują obfite utrzymanie, gdyby tylko chcieli pracować, ale u nich przestawanie na małym służy tylko za pokrywkę lenistwu“. Tucholcy podczas wojen Napoleońskich służyli w wojsku polskim i w oddziałach byłego generała Kościuszkowskiego — Wojciecha Toczyskiego. W r. 1831 Tucholszczyznę nabył hr. Kinsky z Czech, który począł trzebić lasy, przecierając je na tartakach i... szerzyć germanizację, a wtedy Bojki-Tucholcy i Polacy-Tucholcy zanosić poczęli w świątyniach modły o ratunek wspólnej ojczyzny. Od Kinsky’ch „państwo skolskie“ przeszło do baronów Groedlów, którzy założyli na Demni, na przedmieściu Skolego olbrzymi tartak. Po pożarze w r. 1888 miasteczko przebudowało się gruntownie i nowego nabrało wyglądu. Taką to burzliwą i ciekawą przeszłość miała Tucholszczyzna, a jej niepospolite dzieje wyodrębniają ją spośród innych ziem Bojkowszczyzny. Coś swojskiego wyczuwa się jak w historii Skolego i Tuchli, tak również w jego społeczeństwie, w chatach Tucholców i w ich oczach śmiałych, pełnych słońca zielonej wierchowiny. W wolnej Polsce można byłoby gorące iskry wykrzesać z potomków panów Skolskich, Krynickich, Korczyńskich, Hołyńskich i Monasterskich, jak to umieli czynić Ostrogscy, Sobieski, gen. Toczyski i mądra a dobrotliwa Izabella — księżna Lubomirska. Taka jest Tucholszczyzna. W północnej jej części osiedlili się Bojki, ale w ich krwi nie zgasły tradycje, wigor i polot dawnych czasów; od Skolego i Tuchołki aż do granicy rozsiedli się Tucholcy, którzy, jak to wypływa z pracy E. Kucharskiego, zapewne Alanów mają za swych praszczurów i — Polaków. Krzepki to lud i rosły, o twarzach ściągłych, nosach prostych lub garbatych, włosach przeważnie płowych i ciemno-piwnych oczach. Mają oni dobre pastwiska, a nawet rolę miejscami lepszą od Bojków i Łemków, więc w pewnym żyjąc dostatku, inaczej na świat patrzą i inaczej czują. Inaczej też mieszkają i nieco odmienniej się noszą. Nie znają zagród pod jedną strzechą, bo oborę i stajnię stawiają osobno, na uboczu. Chałupy budują z dwuokienną izbą mieszkalną pośrodku. Po bokach jej znajdują się sień i komora z drzwiami od zewnątrz. Piramidalne dachy bez szczytów pokrywają od góry słomą, wystające zaś okapy poszywają dranicami lub gontami. Tucholcy stawiają swoje chaty na podmurowaniu i zdobią je inaczej, niż Łemkowie i Bojki, bo podpierają nisko opuszczone strzechy rzeźbionymi słupkami, a przed domem budują werandki; drzwi robią łukowate — a nieraz framugi, ramy okien i oddrzwia — zdobią zawiłym ornamentem, rzeźbionym w rozety i festony na modłę siedmiogrodzką. Od zewnątrz ściany są gliną oblepione; gazdynie bielą je wapnem. Kurne piece nie nadają ponurego wyglądu wnętrzu izb, gdyż Tucholczanki sprzątają, obkurzają i bielą nie tylko piec, ale ściany też i powałę. Dumą rodziny jest zawsze zabytkowy, dziedziczny stół. Właściwie jest to skrzynia, nieraz rzezana lub „pisana“ z grubą stolnicą z jednego kawałka jaworu lub dębu. Taka skrzynia zawsze starsza jest od samego domu, szanowana i utrzymywana czysto. Góral-Tucholec, który przede wszystkim jest pasterzem i drwalem, nosi kapelusze przeważnie niskie i płaskie z szerokimi rondami, zdobiąc je w święta barwną krajką, świecącym się guzikiem lub piórem pawim. Długą koszulę na modłę bojkowską wypuszcza na spodnie, przepasując ją szerokim pasem, spinanym trzema sprzążkami. Przód koszuli na piersi drobniutko się fałduje i zdobi ściegami z kolorowych włóczek. Guziki wyrabiane są ze zwierciadlanego szkła w mosiężnej oprawie. Mankiety sfałdowane są w „dudki“. Zwierzchnie ubranie — sirak, łejbik i spodnie niczym nie odróżniają się od bojkowskich: gładkie są bez ozdób i haftów. Kobiety ubierają się też po bojkowsku z tą tylko odmianą, że małą chustkę, tworzącą rodzaj czepca, zdobią dużymi błyszczącymi szpilkami i „uszkami“ — dwiema długimi wstążkami. Koszule prawie takie same jak u gazdów; rozpór mają koło prawego ramienia lub na piersi i czerwone ozdoby włóczkowe u góry. Spódnice kroju bojkowskiego zakończone są u dołu ciemnoszarym pasem haftowanym, a na padole — koronką z grubych nici surowych. Tak też zdobią Tucholczanki znacznie krótszą od spódnicy „piukę“ — fartuch płócienny, sfałdowany w pasie i upiększony wzorzystymi ściegami. Na szyi noszą na modłę huculską „sylanki“ — plecionki z jaskrawych paciorków. Dziewuchy nie mają „uszek“, ale za to bardzo pięknie zdobią sobie głowy białymi chustkami w kształcie zawoju wschodniego. Gdzie niegdzie można odnaleźć wpływ huculskich elegantek: wzorzyste zapaski zamiast fartuchów. Również stary zwyczaj huculski obcinania mężatkom włosów przeniknął z biegiem czasu do Skolszczyzny i Tucholszczyzny, a odbywa się jak i w Czarnohorze przy oczepinach, gdy to urocza Tucholczanka udając rozpacz zawodzi głośno: „horeż meni, ridneńka moja maty!“ Zwyczaj ten prawie już zniknął jak i ten, co nakazywał gazdom ich włosy długie w warkoczyki zaplatać drobniutko (Kopernicki, Łuczakowski i Sygenyi).
Życie Tucholców nie było i nie jest łatwe. Stwierdza to dokument z r. 1692, wspominając, że w tej zapadłej śród gór krainie tylko „steriles dominantur avenae“. Istotnie owies pozostaje po dziś dzień najgłówniejszym tu zbożem, gdyż pszenica udaje się rzadko, chyba wyłącznie nad dolnym Oporem i Orawą; żyto dojrzewa niekiedy tylko na polach nadbrzeżnych. Gospodarka rolna polepszyła się jednak od założenia niemieckich osad — Annaberg i Felicienthal w pobliżu Smorza. Te katolickie, a więc zupełnie spolszczone wsie przetrwały do naszych czasów i zdążyły już znacznie podupaść. Wojna to spowodowała i ciężkie warunki pracy. Nie byle jakiego bowiem wymaga wysiłku życie rolnika w tym kraju! Pola jego pną się po pochyłych płaszczyznach zboczy górskich. Zwożąc plon na dwu kołach w czasie... „od Maty do Maty“, to znaczy od Wniebowzięcia do Narodzenia N. Panny, Tucholec musi wlec uwiązany do osi świerk, jako hamulec, bo para wołów, choćby najtęższych, nie dałaby sobie rady na stromym zjeździe.
W lecie pławi się ta kraina leśna w słońcu gorącym — i dolina Oporu i Orawy, i wąwozy Butywli i Hołowczanki; toteż przybywają tu letnicy, na których czekają malownicze wille w Skolem w Korostowie, Hrebenowie, Zełemiance i Tuchli. Znakomite kąpiele w czystym warcie rzek górskich, porywające wycieczki na szczyty okoliczne, do borów i malowniczych dolin, w zimie — doskonałe tereny narciarskie: jak w Sławsku, skąd odbywają się wyprawy na Trościan z Orszowcem na Zielony Wierch i Ilsę — tak też w Lawocznem i Beskidzie, ze Szczytami Uszcza, Bukowiec Tarnawski, Maradyków, Masiowe i Wierch Menczułowski; wszystko to czyni skolsko-tucholską połać naszej ojczyzny wymarzonym terenem dla wypoczynku wakacyjnego, turystyki, sportu narciarskiego, wędkarskiego i myśliwskiego, a nawet dla założenia tu uzdrowisk klimatycznych i balneologicznych, gdyż górale coś tam przebąkują o „kisłych“, „tuchłych“ i słonych źródłach, co pozwala przypuszczać, że poszukiwania szczaw, siarkowych wód i solanek mogłyby dać i w tych okolicach wyniki pomyślne.
Ze Skolego i Tuchli — najlepiej zaś ze Sławska przekraczając dolinę Różanki a następnie Mizuńki — można się dostać grzbietami do doliny Ilnicy, lewego dopływu Świcy. Ostatnie tu i najwyższe docierają uskoki Bieszczadów, a z ich grani widać lesisty i skalny grzbiet Gorganów, zaczynających się tuż za Mizuńką. Widać stąd Chom, długi garb Arszycy i pograniczny Gorgan Wyszkowski. Z doliny Ilnicy nietrudne przejście doprowadza do nadrubieżnej z Rusią Podkarpacką lesistej Hyczy, gdzie poczyna się rzeka Świca, pędząca ku Dniestrowi, gdzie gaworzą tajemniczym pogwarem limby — niedobitki. Liczne potoki spływają z głównego grzbietu i wpadają do Świcy — trzy Magły, Czarna Rostoka, Terza, Gorgan, Sina Magóra Bukowinka, Menczuł i inne, które źródła swoje mają w tym węźle bieszczadsko-gorgańskim, gdzie okryte lasami lub już chciwą ogołocone siekierą wznoszą się szczyty Jaworowej Kiczery i Ukierni, Lisaka i Sywany i gorgańskie wierchy: Pustoszak, Ilemski Gorgan, Sokołów i Niagryn przecięty okopami z czasów wielkiej wojny grzbiet Jajka Ilemskiego, Czorny Horb, Kruhla Młaka, Jaworowa Kiczerka, Gorgan Wyszkowski, Prysłop, Bukowinka i Dziki Bar. Czorny i Dziki! Takie to są nazwy, odpowiadające rzeczywistości i bezpośredniemu wrażeniu. Bory świerkowe, miejscami partie sosnowe tają w swym gąszczu niezbadanym czarny mrok. Z niego w dni „hodyny“ — niepogody wysnuwają się zwoje i zwały mgieł, od czego staje się „bridniawo“ i zimno. Drwale porzucają roboty na zrębach, pastuchy żując czerwoną „bagrinkę“ żywiczną, podsycają watry i włażą do szałasów zostawiając stada na opiece kosmatych „gaw“ — złych i czujnych psów. Ciężko wzdychają ludzie, bo w tej godzinie mglistej i niepogodnej dokucza im dotkliwie „żurba“ — tęsknota, zatruta goryczą i trucizną złej „hodyny”. „Banno“, tęskno pastuchom bojkowskim, milczą więc i patrzą na szare, nieradosne niebo i usiłują rozpalić w fajkach „bagę“ — niedopaloną tabakę — mocną i „durmanną“. Niżej, pod pasmem świerkowego boru, rosną lasy świerkowo-bukowe, do półpionów tonące w gęstym podszyciu, gdzie gnieżdżą się głuszce, słonki i jarząbki. Nad Świcą i potokami łączącymi się z jej wartem, stoi skłębiony gąszcz olch szarych, ponad którymi raz po raz strzeli wyżej jesion i grab. Po porzuconych płajach i perciach na berdach skradają się kozły ostrożne, na wyrąbanych polanach pasą się łanie i rozdymają nozdrza węsząc byka, żerującego w zaroślach. W bukowych haszczach z fukaniem i sapaniem przesunie się sznur dzików i zapadnie do wilgotnej rozłogi. W mroku puszczy, wyszedłszy z matecznika pęta się niedźwiedź, mrowisk szukając i dziupli, gdzie dzikie roje złożyły woskowinę z miodem wonnym, jakiego nie znają doliny.
Świca rwie i szumi. Tam rozleje się szeroko po kamienistym zdziarze, gdzie rozrosły się bujnie lepiężniki białe, błotne kniecie, ciemne skrzypy leśne i łopuchowate liście i różowe kwiaty miłosny; tu zwęża się nagle, staje się wąskim potokiem, roziskrzonym na szypotach i krętych załomach. Nad gnijącą, porzuconą klauzą, tuż nad prądem stoi malownicze schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego, myśliwski pawilon firmy „Sylwinia“, nieco dalej — gajówka przy kolejce leśnej. W wąskiej kotlinie dmie świeży wiatr i niesie żywiczne zapachy. Z wirów Świcy wyskakują drapieżne pstrągi, chwytają owady i walczą z prądem i szypotami dążąc ku źródliskom i wyciekom rzeki. Kwilą jastrzębie, a Bojki, śledząc ich lot Spiralny, mruczą: „Galia, galia!
Na zlewie Świcy i Ilnicy przytuliła się pomiędzy górami osada Ludwikówka, przecięta droga i torem kolejki, wykradającej puszczy najlepsze świerki, i Wełdzirz, ongiś znany z rudy miedzianej, dziś — stolica drwali i kłusowników odwiecznych. Cały ten kraj ciąży ku Wygodzie gdzie łączą się ze sobą Mizuńka i Świca — a gdzie żydowskie towarzystwo leśne Sylwinia przeciera na wielkim tartaku drzewo bieszczadzkie i gorgańskie i rzuca je na dalekie rynki, które nic nie wiedzą o matecznikach i szczytach Bieszczadów i groźnych, dzikich Gorganów. Szosa i kolej łączą Wygodę z Doliną. Stara to osada polska, posiadająca już w w. XIV parafię katolicką i zamek, zaniedbany przez dzierżawców książąt Ostrogskich. Zamek zniszczyli chciwi dzierżawcy, a ileż to lasów wytrzebili, ciągnąc zysk z porębów i potażarni, wywożąc drzewo, popioły i smołę do Gdańska. Nie ominęli też solanek okolicznych i mieli tu czynne warzelnie, gdzie „kamienie solne“ osobnymi „klejnami“ doliniańskimi znaczyli, tak, jak to też i Śreniawici w Delatynie czynili. W Dolinie jej starosta, pan Jerzy Krasicki, obłąkaniec ponury i niebezpieczny, trzymał w swoim prywatnym więzieniu od r. 1625 do 1629-go łańcuchami skutego „wywołańca“ Mikołaja Białoskórskiego. Ten, jak głosi mandat królewski, chociaż skazany był na infamię i proskrypcję za zdradę stanu, drwił sobie z wyroków i bezkarnie nadal łotrowski pędził żywot, aż go starosta podstępem pojmał i uwięził, aczkolwiek ponoć miał doń „prywatny rankor“. Jest to możliwe, bo przecież pan Jerzy w r. 1619 w jasny Boży dzień z gospody w Przemyślu porwał i w Dubieckim zamku w lochu osadził bogatego mieszczanina gdańskiego — Teodora Schulemberga. W pobliskim Mizuniu w w. XVIII-ym jeszcze cyganie wytapiali żelazo z „krasnego kamienia“ i „rudy darniowej“, a proboszcz doliniański, niejaki ksiądz Piotr, chwalił cały kraj pomiędzy Bolechowem a Ceniawą, jako posiadający „dobry na rany, świerzby i czyraki tłuszcz ziemny“, który mu łowcy, „po górach ryskający w kubłakach przynosili“.
Z Doliny kolej, prowadząca do Stryja, mija Morszyn, — słynne uzdrowisko, polski Karlsbad, bezcenny skarb naszej ojczyzny. W starannie utrzymanym parku, gdzie dają cień stare świerki, jodły, modrzewie, buki i gruby, rozrzucono zakłady zdrojowe, łazienki, kąpiele borowinowe, pawilon pijalni, plac spacerowy, artystyczne kwietniki i kilka will. Liczne ścieżki ułatwiają dalsze przechadzki po malowniczych, lesistych wzgórzach. Na terenie parku biją źródła słynnego Bonifacego o gorzko-słonej wodzie leczniczej i „zdrój pod Matką Boską“, popularna „morszynka“, radioczynna woda stołowa. Ładny kościołek i współczesne, nieraz o bardzo wysokich zaletach architektonicznych wille stoją w otoku drzew na wąskiej i długiej morszyńskiej polanie, ze wszystkich stron otoczonej gęstymi lasami, przeciętymi teraz szosą i torem kolejowym. Przez Morszyn przebiega w kamienistym łożysku potok Bereźnica, płynący tu z puszcz bolechowskich. Zewsząd obstąpiły „polski Karlsbad“ lasy niniowskie, lisowickie, zadereweckie, grabnickie i inne ich kompleksy i rewiry — zwarte i potężne. Prześlizgują się tam dróżki i ścieżki na najwyższą górę okoliczną Wedernicę i dalej ku dolinom Stryja, Oporu i Sukiela. Coś opowiada o lasach i górach niemilknąca nigdy Bereźnica, dzwoniąc i szemrząc na kamieniach. Na pewno pragnie a nie może zrozumiałą dla ludzi mową powierzyć wielkiej tajemnicy, ukrytej w kniei.
Nie tylko jednak gazy, wosk skalny i jeziora ropy leżą w ukryciu w głębi ziemi podkarpackiej. W różnych i licznych miejscach — w Truskawcu, Morszynie, Iwoniczu, Rymanowie, Krynicy, Szczawnicy, Żegiestowie, Muszynie i w innych zakątkach tego pięknego kraju wybijające na powierzchnie ziemi źródła wynoszą cudowną wodę leczniczą. Powstały tam i powstają zakłady lecznicze, przynoszące schorowanej ludności zdrowie i siły. Przeróżne są te źródła mineralne. Solanki zwykłe, wody jodowo-bromowe i gorzkie, różnego składu chemicznego, zależnego od pokładów soli, które w minionych okresach geologicznych złożyły tu wysychające lub cofające się morza. Są to wody o wysokiej najczęściej koncentracji i wielkiej sile leczniczej. Nie ustępują one najlepszym, rozreklamowanym i popularnym od dawna uzdrowiskom zagranicznym i powinny rychło już stać się źródłem dobrobytu i bogactwa tej części Polski, jak gdyby stworzonej, żeby stać się ośrodkiem zdrowotnym. Wszystko się bowiem złożyło na to. Walory lecznicze wód, klimat, urocze miejscowości okoliczne, malowniczość i łagodność krajobrazu, obfitość lasów różnego gatunku, podgórskie lub wysokogórskie położenie i dogodne warunki dla turystyki oraz letnich i zimowych sportów. Na tym też terenie znajdują się inne źródła, a mianowicie gazowe szczawy i wody radioaktywne, działające cudotwórczo na pewne kategorie chorób ustrojowych. Jak zostało już ustalone, Podkarpacie mogłoby i powinno się stać ośrodkiem zdrowotnym dla całej Polski, a nawet zagranicy, gdyż posiada wszystkie naturalne warunki, potrzebne do tego. Jednocześnie powinno ono stać się również ulubionym terenem turystycznym i sportowym, tym bardziej, że przylega do turystycznego pasa Rusi Podkarpackiej i Słowacji, co znacznie rozszerza zasiąg wszelkich wycieczek. Taka sytuacja Podkarpacia czyni z niego ważną placówkę dla przedsiębiorczości państwowej i prywatnej, która nie może nie dać pożądanych zysków, gdy dokonane zostaną urządzenia potrzebne inwestycje, jak drogi, hotele, sanatoria, urządzenia sportowe, wzorowe zakłady lecznicze, łazienki itd. Wtedy ruszy ku zielonym spychom Beskidu Niskiego i Bieszczadów fala ludzi szukających zdrowia dla ciała i ducha, zaludni Podkarpacie w letnim i zimowym sezonie, ożywi ten kraj, zmuszony do rozpoczęcia różnych robót, i wzbogaci jego ludność, która doszedłszy do dobrobytu powróci do dawnej ufności i przyjaźni dla jedynej dziedziczki tej ziemi — Polski.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.