Karpaccy górale/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Korzeniowski
Tytuł Karpaccy górale
Podtytuł dramat w trzech aktach
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1916
Druk Druk K. Trębińskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nyma ryby w Czeremosi,
Wsiu pojiła szczuka;
Powisyły Tychończuka
I Rewizorczuka[1].
Pieśń gminna góralska.
AKT PIERWSZY.

SCENA I.
Miejsce przed karczmą we wsi Żabie. Huculi, kobiety i dziewki w świątecznych sukniach; starcy siedzą przy stole, młodzi koło kobiet i dziewcząt, różnie ugrupowani. Ubiór mężczyzn następujący: opięta kurtka bez rękawów, barankowa, włosem na spód, pas szeroki, nabijany żółtymi gwoździkami; spodnie granatowe lub czerwone, na które spuszczona koszula; chodaczki lekkie skórzane, za pasem łyżka, nóż i para pistoletów; włosy długie, spadające w kędziorach na ramiona; kapelusz czarny, okrągły, z dużemi skrzydłami i z piórkiem; na ramionach płaszcz amarantowy, bez rękawów, nie dosięgający do kolan, po brzegach czarnym sznurkiem wyszyty, takimże sznurkiem zawiązany pod szyją. Starzy jednakowo odziani, jak i młodzi. U każdego, bez różnicy wieku, w lewej ręce toporek. Kobiety ubrane, jak Galicyanki. U dziewek w końce warkoczów, zarzuconych na wierzch głowy, wplecione białe kosteczki i amarantowe tasiemki lub wstążki, poza uszy spuszczone, spadają na pierś; rękawy u koszul wyszywane; koszule bez kołnierzów, ale wysoko pod szyją ściągnięte; mnóstwo paciorków i korali z dukaczem. Przy podniesieniu kurtyny słychać nutę znanej kołomyjki, przy akompaniamencie fletu.

Chór kończy pieśń.

Już wam więcej nie zadzwonią
Dzwony Kołomyi[2].

Maksym powstaje od stołu i wychodzi na środek. Ej! przestańcie, do licha! Ja tej pieśni cierpieć nie mogę. Ona zawsze coś złego przepowiada.
Prakseda. Czemuż to, wujciu Maksymie?
Maksym. A ot czemu! Gdy mnie brali w rekruty, jakiś dyabeł wówczas tę pieśń mi zaśpiewał. Za to też piętnaście lat nosiłem karabin i ubierałem się codzień w czarne kamasze. Teraz, gdy mię Niemcy wypuścili, daj im, Boże, zdrowie, i pozwolili obaczyć swoje jodły i połoniny[3], nie chcę, żeby mi się nawet śnił biały mundur. Hej! Fediu! chodź tu! Ty moją mi piosnkę zagraj, a ja, stary, wam zaśpiewam po swojemu.

Fedor występuje z fletem, inni grupują się koło niego, Maksym śpiewa:

Czerwony płaszcz, za pasem broń
I topór, co błyska zdala,
Wesoła myśl, swobodna dłoń,
To strój, to życie górala!


Gdy świeży liść okryje buk
I Czarna Góra[4] sczernieje,
Niech dzwoni flet, niech ryczy róg;
Odżyły nasze nadzieje! —

Pękł rzeki grzbiet, popłynął lód,
Czeremosz szumi po skale;
Nuż w dobry czas kędziory trzód
Weseli kąpcie górale!

Połonin step na szczytach gór;
Tam trawa w pas się podnosi,
Tam ciasnych miedz nie ciągnie sznur,
Tam żaden pan ich nie kosi.

Dla waszych trzód tam paszy dość,
Tam niech się mnożą bogato,
Tam runom ich pozwólcie rość,
Tam idźcie na całe lato.

A gdy już mróz posrebrzy las,
Ładujcie ostrożne konie;
Wy z plonem swym witajcie nas,
My z czarką podamy dłonie.

Chór.  Czerwony płaszcz, za pasem broń
I topór, co błyska zdala,
Wesoła myśl, swobodna dłoń,
To strój, to życie górala!

Starzec. Dziękujemy, Maksymie, dziękujemy. Prawdę powiedziałeś. Tak zawsze bywało, i dobre były czasy.
Jeden z młodych. Alboż teraz złe, ojcze? — Spojrzyjcie na nas, czy to my nie zuchy? a tu spojrzyjcie, czy to nie jagódki?

Chwyta za ręce jedną z dziewek i pokazuje ją starym; ona się wykręca i ucieka.

Starzec. Prawda, chłopcze! dla was to i teraz czasy dobre, ale dla was także mogą być i złe. Nam, starym, już wszystko jedno.
Młody. Będzie, co Pan Bóg da, ojcze!
Maksym. Dobrze mówisz. Lubię cię za to. Będzie, co Pan Bóg da. A teraz, kiedy piosenkę pochwalili, szynkarko, daj wódki! ja zapłacę. Pije. Dobra! Dajże jeszcze i ojcom. Pijcie, ojcowie, za zdrowie tych zuchów i tych jagódek.
Młodzi. Dziękujemy.
Prakseda przystępuje i głaszcze go pod brodę. I my dziękujemy, wujciu Maksymie!
Maksym. A nu, dzieci! czyj tu topór najlepszy? Kiedyś, nim mię wzięli w kamasze[5], nikt się nie śmiał próbować z Tychończukiem, a teraz Bóg wie. Precz! odstąpcie! Wiele kroków do tego drzewa?
Kilka głosów. Z dziesięć.
Maksym. Dziesięć — dobrze. Ale pierwej po dawnemu. Dawajcie tu kapelusz. Kto chce ze mną rzucać?
Kilku. Ja — i ja — i my.
Maksym. Dobrze, dobrze. Ochota gorsza od niewoli. A będzie wam wstyd, jak was stary zwycięży. Praksedo, trzymaj! daje jej trzymać kapelusz. Rzućcie tu każdy po pięć krajcarów[6]. Kto odetnie tę oto gałąź o dziesięć kroków, wszystko, co w kapeluszu, to jego.
Prokop. Czekajcie! rzuca cwancygiera[7].
Prakseda. Oho! jaki szczodry! cwancygiera rzucił.
Prokop. Nie turbuj się, moja miła! Wróci on do mnie.
Prakseda. Może i wróci, bo najlepszego między wami niema.
Prokop. I któż to ten najlepszy? he?
Prakseda. He! niby to ty nie wiesz, o kim ja mówię. Gdyby on tu był, jabym swoje korale i swego dukacza[8] wrzuciła.
Prokop. Dla mnie?
Prakseda. Jutro rano — dla ciebie.
Maksym. Czy twój Antoś Rewizorczuk taki zuch? O! patrzcie, jak poczerwieniała — pewnie zgadłem. Prakseda daje znak potwierdzenia, z figlarnym uśmiechem. Kiedy tak, zaczekajmyż na Antosia.
Prokop. A toż znowu co? Gromadzie czekać na jednego? starszym na młodzika?
Młody. Nie do smaku mu topór Antosia.
Prakseda. Cwancygier to pieniądze.
Kilku. Boi się.
Prokop. Nu, czekajcież, jeżeli chcecie. Na stronie. Przeklęty młokos!
Młody. Niedługo będziecie czekać — patrzcie — otoż i on!
Antoś wchodzi szybko. Co się tu robi? Co ty masz w ręku? Praksedo!
Prakseda. Potrzymaj, Antosiu! — daje mu kapelusz, sama zdejmuje korale i rzuca — tylko mię nie zawiedź, niech cię Pan Bóg broni! grozi.
Antoś. Co to znaczy?
Maksym. Zakład, Antosiu! Kto tę gałąź odetnie o dziesięć kroków, weźmie wszystko, co w kapeluszu.
Prakseda. I moje korale — pamiętaj!
Antoś. Zgoda — tylko o dziesięć, to mało; dwadzieścia.
Prokop. I ja o dwadzieścia.
Inni. I my, i my.
Antoś. Staremu można i o dziesięć.
Maksym. Nie chcę. I ja, jak wszyscy. Nie trafię — powiecie, że stary, i basta. Trafiłbym o dziesięć, tobyście powiedzieli: niewielka sztuka! Nie, nie chcę. A potem wziąłbym korale Praksedy, które pewno nie dla mnie.
Prakseda. Nie dla ciebie, wujaszku, nie!
Maksym. Odmierzcie kroki. Ja zaczynam.
Odmierzają. Maksym staje i rzuca topór.
Wszyscy. Chybił!
Stary za stołem. Chodź, bracie Maksymie, do nas za stół. Już to nie nasza robota.
Kilka głosów. Któż teraz?
Maksym. Niech Prakseda naznacza.
Antoś. Praksedo! mnie na ostatku.
Prakseda woła. Fedio! Ten rzuca.
Kilku. Chybił!
Prakseda. Czarny! Ten rzuca.
Inni. Chybił!
Kilku. To za daleko! My nie chcemy.
Prokop. Puszczajcież mnie. Praksedo! wołaj.
Prakseda. Strzelec! zausznik[9] mandataryusza! Prokop występuje. Ach! to wy, Prokopie? Wszyscy śmieją się. Prokop rzuca topór.
Jeden z młodych. Zadrasnął gałąź, ale nie odciął. Szkoda!
Prakseda. Szkoda cwancygiera. Może go pan mandataryusz dał za jakie porządne kłamstwo.
Antoś. Milcz, Praksedo!
Prokop. I ja mówię: milcz! Teraz się śmiejesz, wkrótce możesz płakać.
Antoś. Tylko jej nie groź. Ona moja; a ja, ty wiesz o tem, nie zaraz się zlęknę. — No, Praksedo!
Prakseda. Antoś!
Pokazuje mu z umizgiem korale.
Prokop. Czekajcie! A jeśli i on nie odetnie! Mój topór drasnął gałąź.
Wszyscy. Starzy rozsądzą.
Prakseda tupa nogą. Obejdzie się. — Któż wam powiedział, że nie odetnie?
Antoś. Na bok! rzuca topór. Niektórzy biegną i przynoszą gałąź.
Młody. Patrzcie — jak brzytwą odciął.
Prakseda rzuca mu się na szyję. Antoś oddaje jej korale. Ona wydobywa cwancygiera, pokazuje go strzelcowi, który przy śmiechu innych odwraca się.
Antoś. Gosposiu! za te wszystkie krajcary piwa! Pijcie, chłopcy! Kto wie, co jutro będzie? Dzisiaj nasze, a jutro może być cesarskie! Pije, potem porywa Praksedę. Fediu! graj! tańcuje.
Młodzi niespokojni zatrzymują go. Przestań. Antosiu! powiedz — ty coś wiesz.
Antoś. Pewnie, że wiem. Posłuchajcie. Byłem w Jaworowie. Tam spotkałem znajomych panów, którzy jadą do Burkutu[10]. Przeszłego lata służyłem im[11]. Dobrzy to panowie! Ja ich lubiłem, i oni mnie lubili. Chodzili ze mną na wyścigi na Czarną Górę, oni na koniach, a ja piechotą. Niejednego cwancygiera dali mi za to, żem spuszczał jodłę z góry, rzucał za nią topór, doganiał ją i, uchwyciwszy za toporzysko, zatrzymywał na miejscu. Wszak i wy to umiecie.
Młodzi. No, to nie każdy potrafi.
Prokop. Ale cóż ci oni powiedzieli?
Antoś. Oho! ciekawy jesteś? Wasze żniwo się zbliża. Tyś strzelec, ale ty nie wyciągasz lisa z nory, nie ścigasz sarny po jarach, nie mocujesz się z niedźwiedziem na połoninach; ty, bratku, łowisz Hucuła i oddajesz go Niemcom. Idź precz! Co ja im powiem to tobie na ucho powie mandataryusz.
Prokop. Może już i powiedział.
Jeden z młodych. Antosiu! zmiłuj się, co oni ci powiedzieli?
Drugi młody. Mów, dla Boga! bo mi się zdaje, że już niemiecka ręka łaskocze mię po szyi.
Antoś. Ot, co powiedzieli. Pan Jan Melbachowski jak mię obaczył, rzekł: — „A co? Antosiu? bieda niedaleko. U nas już biorą rekrutów“.
Młodzi. Rekrutów?
Kobiety. Rekrutów!
Dziewki. Rekrutów! — Ach! mój Boże!
Antoś. „Mandaty[12] już i do nas posłane“ — mówił panu Janowi krajshauptman[13] w Kołomyi. — „Strzeż się, Antosiu! Szkodaby ciebie“ — rzekła pani Melbachowska. Ja odpowiedziałem: — „Wola Boska, wola cesarska, wielmożna pani! Ale ja się nie boję; mnie prawo broni: jam jeden u matki“.
Prokop. Na stronie. Niewiele ci to pomoże.
Pierwszy młody. Szczęśliwyś, Antosiu! A ja nie jedynak.
Drugi młody. Dyabeł tam będzie jedynakiem, kiedy potrzeba. U mnie braci i sióstr, jak jagniąt w oborze.
Inni. Źle, źle.
Maksym. Odprowadza ich na przód sceny. Tyś nie jeden u matki, a ty nie jeden u ojca.
Kilku. Oj! nie! Maksymku!
Maksym. I cóż stąd? A patrzcie-no, chłopcy, co to tu wokoło.
Kilku. A cóż ma być? Góry.
Maksym. A w górach puszcze, w których noga żadnego Niemca nie była; a w górach skały i urwiska, że możesz leżeć pod kamieniem, i koło ciebie stu Niemców przejedzie, a żaden cię nie obaczy; a w górach jodły, jedna na drugiej od pięciudziesiąt lat zwalone, gdzie was nawet gończy pies nie znajdzie, nie dopiero strażnik tabaczny. A co, głupie głowy? wielka wam turbacya?[14]...
Młody. Dziękujemy, Maksymie, za dobre słowo.
Inni. Chłopcy! nie traćmy czasu. Bywajcie zdrowi, ojcowie! bywajcie zdrowe, matki! bywajcie zdrowe, dziewczęta! Wychodzą.
Starzec. Pora i nam do domu. Dziękujemy za piwo, Antosiu! Wstają i rozchodzą się.
Antoś pokazując na Prokopa. Jemu podziękujcie, ojcowie! to jego cwancygier. Praksedo! idź ty do domu, ja pójdę do matki. Wychodzą.
Dziewki, wziąwszy się za ręce, śpiewając, odchodzą.

Gdzieś daleko ich pogonią
Z łańcuchem na szyi,
Już im więcej nie zadzwonią
Dzwony Kołomyi.

Pieśń coraz dalej ginie. Wszyscy się rozeszli. Zostaje tylko Prokop, stojący na stronie w zamyśleniu.
Prokop po chwili. Rób, co chcesz, nic nie pomoże. Wychowaj razem psa z wilkiem; jak poczują siły, pogryzą się. Tylu tu jest chłopców żwawych, młodych, którzy mnie, starszego, uważają; gdy między nich wejdę, pokłonią się i poczęstują. Z nimi to mnie dobrze, mogę pogadać i poweselić się. Ten przeklęty młokos, jak tylko przyjdzie, podniesie głowę, nos zadrze i z góry na mnie popatrzy, zaraz mi się tak robi, jak gdyby nam dwom na świecie Bożym było ciasno. — I dyabli go wiedzą, za co go wszyscy tak uważają? Gdzie się pokaże, każdy zaraz na niego obraca oczy. Niechże dziewki — no, nie dziw: dwadzieścia trzy lat, rumiane lice, czarny wąsik, bujne kędziory! Ale czemuż i starzy słuchają, kiedy mówi? po chwili — Rekruty! hm! — Gdyby to ostrzydz go, jak barana, odjąć mu ten przeklęty topór, gdyby to wetknąć mu w rękę karabin i oblepić ciasnym mundurem, żeby wyglądał, jak pobielany[15] Niemiec! hej! toby dobrze było, ażby mi lżej się zrobiło na sercu. Zastanawia się. Ale cóż? trudno, trudno! Nie da się i dziesięciu; a przytem onże jeden u matki. — Ale otóż i pan mandataryusz. On na to niechaj znajdzie radę. Oho? musi coś wiedzieć, bo idzie pomaleńku i gębą rucha. On, jak wół, kiedy się czem dobrem napasie, spokojnie leży i przeżuwa — tylkoby popijał.
Mandataryusz wchodzi zwolna. A co, Prokopie?
Prokop. Nie wiem, wielmożny panie!
Mandataryusz. A ja wiem; to jest: mandat przyszedł z cyrkułu, albowiem kazano brać rekrutów.
Prokop. Rekrutów? — a skąd ich wziąć, wielmożny panie?
Mandataryusz. Jakto, skąd ich wziąć? — albowiem że u nas mało chłopaków, to jest, zdatnych nosić karabin? — każ mi wynieść piwa.
Prokop stuka do karczmy i podaje kufel z piwem. Prawda, wielmożny panie! — ale gdzież oni? Ani jednego nie znajdziesz.
Mandataryusz, popijając. Od czegóż wy, to jest strzelcy rządowi? albowiem inni Huculi robią pańszczyznę, to jest dwanaście dni na rok, czepiają się po górach, walą jodły i robią tratwy. Wam nie potrzeba spławiać się do Kut, byleście spełniali moje rozkazy, to jest mandata. Od tego ja mandataryusz, żebym wam kazał brać rekrutów; od tego wy strzelcy, żebyście ich zwietrzyli i wzięli. A co?
Prokop. Wszystko to prawda, wielmożny panie, kiedy chłopcy nic nie wiedzą, kiedy można na nich napaść, jak na lisa w jamie. Ale kiedy się rozbiegną po górach, pozałażą w nory, jak krety, pochowają się w szpary skał, jak jaszczurki, poprzylepiają się do jodeł, jak dzięcioły, jaki dyabeł ich wtenczas znajdzie?
Mandataryusz. Skądże wiedzą, to jest, kto im powiedział?
Prokop. Któż zawsze wszystko wie, jeśli nie panowie, co do Burkutu jadą? Któż zawsze z panami, jeśli nie Antoś Rewizorczuk? Ot i dziś przyszedł z Jaworowa i dawaj trąbić tu, gdzie wszyscy byli, i pili, i śpiewali, że mandat już posłany.
Mandataryusz. To jest do mnie?
Prokop. Tego on nie powiedział, wielmożny panie!
Mandataryusz. A widzisz go, hultaj! — albowiem do kogóż miał przyjść mandat z cyrkułu? he?
Prokop. Zapewne, że... Ale on ani wspomniał wielmożnego pana. Ot tak, jakgdyby tu wielmożnego pana nie było, rozpowiedział wszystkim. Moje chłopcy, widząc, że nie przelewki, dalej w nogi, w góry co do jednego.
Mandataryusz. To źle, to paskudnie. — Każ-że mi dać piwa.
Prokop na stronie. Bodaj cię dyabli wzięli! — Wszystko to ja zapłacę! głośno. Wielmożny panie!
Mandataryusz wypróżniwszy kufel. Albowiem co?
Prokop. Ponieważ on sam rozegnał sposobnych chłopaków, to niech sam idzie. U nas tu nigdy nie będzie posłuszeństwa, ani uszanowania dla starszych, póki on tu będzie. Zdarza się, że się ludzie poswarzą, poczubią tak, iżby z tego mogła się śliczna sprawka wytoczyć przed sąd wielmożnego pana. Nic z tego. Gdzie kłótnia, tam i on; przyjdzie, słowo powie i — zgoda. A czyż to jego rzecz kłótnie godzić? czy to do niego należy rządzić, czy do mandataryusza?
Mandataryusz. Albowiem, naturalnie, do mandataryusza.
Prokop. Kiedy tu, naprzykład, ot jak dziś w niedzielę, lub we święto, siedzą przed karczmą starzy, młodzi, kobiety i dziewki, patrzaj, niech się tylko pokaże, wszyscy na niego wytrzeszczają oczy, każdy się mu pokłoni, każdy powita. Czyż to jemu tu powinni się wszyscy kłaniać?
Mandataryusz, czupurząc się. Naturalnie, że nie jemu.
Prokop. Kiedy przyjdzie gdzie którego posłać: ot naprzykład, kiedy jaki pan z cyrkułu jedzie do Burkutu i trzeba mu dać ludzi do posługi, chodzisz, wołasz, każesz, mówisz, że pan mandataryusz kazał — nie słuchają, niema, daśby[16]. Niechże jedzie jaki pan, jego znajomy, a on tylko piśnie, oho! dwudziestu Hucułów z końmi jawi się prędzej, niż Ojcze nasz zmówisz.
Mandataryusz. Hm! to on taki? — każże mi dać piwa.
Prokop. Dziś, naprzykład, gadał, że on jedynak, że on sobie żartuje z mandatu i z mandataryusza.
Mandataryusz. Niechże z mandatu, ale z mandataryusza? O! hultaj!
Prokop. Jego koniecznie, wielmożny panie, potrzeba oddać w rekruty.
Mandataryusz. To jest, masz racyę[17], oddać, koniecznie oddać.
Prokop. Cóż stąd, że on jeden u matki? Można napisać, że hultaj, że rozgania rekrutów, że z Węgier kontrabandę przekrada, że strażników bije.
Mandataryusz. Że z mandatów się naśmiewa.
Prokop. Że nie słucha swojej zwierzchności.
Mandataryusz. Że jego wszyscy słuchają, a nie mandataryusza.
Prokop. Może wielmożny pan każe sobie dać jeszcze piwa?
Mandataryusz. To jest, dawaj, a jego bierz. Już ja sam napiszę relacyę[18].
Prokop. Dobrze, wielmożny panie! — Trzebaż mi się gracko zwijać, żeby go schwytać. To istny niedźwiedź; żeby czasem jego pazury nie ugrzęzły w mojej głowie.
Mandataryusz. Idź, postępuj caute, et prudenter[19], a ja tymczasem pójdę i trochę się położę, albowiem interesa rządowe zmęczyły mię.

Rozchodzą się.
SCENA II.
Izba w chacie Antosia.

Marta stojąc we drzwiach. Ej, synu! ej, Antosiu, moje ty oko w głowie!
Antoś wchodzi. Co, dobra matko?
Marta całuje go. Jakżem ja dawno ciebie nie widziała!
Antoś. Pięć dni, matko! Czy to tak wiele?
Marta. Dla matki pięć godzin za wiele, a ty tego nie pojmujesz. Uderza go zlekka po twarzy. O niewdzięczniku!
Antoś. Matko! ja was kocham więcej, niż siebie, więcej, niż życie, więcej, niż Praksedę.
Marta. Mój ty gołąbku! moje ty złoto! ja wierzę twojemu sercu; i ty wiesz, że bez ciebie dusznoby mi było na świecie. — A jaka głowa gorąca! Siądź, mój kotku! Zmęczyłeś się.
Antoś. Biegłem prędko, matko! Pięć dni was nie widziałem.
Marta. A mówiłeś, że to niewiele. Widzisz, kłamco!
Antoś. Biegłem do was i do Praksedy.
Marta zdejmuje z niego płaszcz. Dobra dziewczyna. Niech was Bóg błogosławi! Dajże i te pistolety, one cię gniotą.

Wyjmuje pistolety i kładzie zdaleka na ławie.

Antoś. Nie, matko! broń nie cięży góralowi, a topór zrósł się z jego ręką.
Marta odsuwa topór po ławie i siada. Teraz ci niepotrzebny. Siądź tu, synku! połóż głowę na moich kolanach — ot tak! Antoś siada na nizkiej ławeczce, tyłem do drzwi środkowych, kładzie głowę na kolanach matki, przymyka oczy i po chwili zasypia. Widzisz, hultaju! pięć dni biegałeś po górach, a gdyś powrócił, pierwej pobiegłeś do karczmy, niż do domu, bo ci pilniej było widzieć Praksedę, niż mnie. A ja tak dawno głowy twojej nie czesałam, tak dawno nie całowałam twoich kruczych włosów! Bawi się jego kędziorami — w tymże czasie Prokop i inni strzelcy pokazują się we drzwiach otwartych i kryją się w cichości, oczekując chwili. Moja ty miła główko! jabym oczy wydarła temu, ktoby cię pozbawił jednego włoska. Ale wara komukolwiek ściągnąć do tych kędziorów! Dałam memu dziecku silną rękę i śmiałe serce. Wiedzą ludzie, jaka matka cię urodziła. Kto tylko spojrzy ci w oczy, kto posłyszy twój głos, każdy mówi: to orzeł karpacki. Przysłuchuje się, Ale cóż to? oddech jego głośniejszy — milczy — zasnęło biedne dzieciątko moje. Daj ci, Boże, zdrowie, moja ty pociecho!

Nachyla twarz ku jego głowie i, objąwszy ją zlekka rękami, milczy. W tejże chwili strzelcy wchodzą cicho, opadają Antosia i krępują go sznurami. Jeden z nich rzuca się na jego broń i jej pilnuje.

Marta zrywa się z krzykiem. O wy, rozbójniki!
Antoś potrząsa się, oni odskakują i znowu go chwytają. Czego chcecie ode mnie?
Prokop. Pójdziesz, bratku, nosić karabin — nic więcej.
Marta. Co? karabin? memu dziecku karabin? nie doczekacie tego! Jakiem prawem? kiedy on u mnie jeden, jak jedno słońce na niebie! Oj! ty psie gończy! tyś zawsze na niego naszczekiwał.
Prokop. Teraz już nie będę, matko! Już niedźwiedź związany, jak baran. Nie turbujcie[20] się; będzie z niego dobry żołnierz.
Antoś. Głupcze! za wcześnie się radujesz. Nie bój się, matko! Prawo wyraźne i wszystkim wiadome; oni go nie skręcą i nie połkną. Jam jedynak — puszczajcie mnie.

Szarpie się, ale napróżno.

Prokop. Oho! jakiś ty rozumny, jak mandataryusz. A tego nie wiesz, że ciebie opisali, jak hultaja: żeś rozpędził wszystkich rekrutów, że przekradasz tytuń.
Antoś. Rozwiąż mi ręce — i wtenczas mi to powiedz.
Prokop. Nie głupim.
Antoś. Matko! jam cię tak kochał, a tyś mi odebrała broń i topór, tyś mię ukołysała na kolanach i śpiącego w ręce ich oddała!
Marta. Ach! ja nieszczęśliwa!
Prokop. Dalej z nim! — prowadźcie go!
Marta rzuca się na szyję syna. Z moich rąk nikt go nie weźmie! Czyście wy zapomnieli, że dla mnie bez niego niema dnia, niema nieba? Odważcie się odedrzeć go ode mnie, jeśli chcecie, aby moje pazury w oczach waszych utonęły! Ja was przeklnę! — puszczajcie go!
Prokop. Puszczaj go ty sama, głupia starucho! pożegnaj się z nim! już on nie twój.
Marta. On nie mój? Chyba ta ręka, którą mnie szarpiesz, nie twoja; chyba ten psi język, którym skłamałeś, także nie twój. Trzymaj się mnie, synu, trzymaj się, moje dziecko, jakeś się trzymał wówczas, nimeś przyszedł na świat. Niech nas razem wloką. Są starsi od tych hultajów, co może zrozumieją głos matki. To są psy, tam to może ludzie i uczują po ludzku.
Prokop. Ej! dosyć tego. Precz, stara czarownico! Odrywa jej ręce; gdy to nic nie pomaga, chwyta za włosy i odciąga. Marta pada, chce się jeszcze podnieść, on ją nogą potrąca i woła: Nuże, mazgaje! czego czekacie? prowadźcie go!
Antoś z rozpaczą. Ha! — No, prowadźcie mnie! Ty, matko, bądź zdrowa, czekaj na mnie. Do Prokopa: Ale i ty mnie czekaj — do ciebie to pewno wrócę.
Prokop. Dobrze, dobrze — obaczymy.

Wychodzi za nimi.

Marta po chwili podnosi się na kolana. Co się tu stało? Jak mi ciemno w oczach! ogląda się wokoło. Och! wzięli go! Cóż począć? Pobiedz za nimi, wydrzeć go z ich rąk? — oj! daremnie! Pójść do starszych, zawołać: oddajcie mi syna! krzyknąć tak, aby ten krzyk matki Bóg w niebie usłyszał i serca ich zmiękczył — i to daremnie! — oni wszyscy z kamienia. Przeklęte, opłakane życie! Niema nikogo, coby się nad starą kobietą zmiłował! coby ukarał matkę, która sama swojego jedynaka w ręce zbójców oddała! Zlitujcie się! zabijcie mnie! pada twarzą do ziemi.
Prakseda wbiega. Matko! matko! co ja słyszę? gdzie on?
Marta podnosi głowę. Ach! gdzie on? — Teraz dopiero przychodzisz? Wtenczas trzeba było przyjść, kiedy go brali, i nie dać; trzeba było zębami przegryźć jego sznury, podać mu w ręce topór, żeby im łby rozpłatał. Wzięli go, powiadam ci, związali, w rekruty poprowadzili.
Prakseda. O, ja nieszczęśliwa!
Marta powstaje. A tak, teraz nieszczęśliwa! A czemuś tam koło karczmy została, czemuś myślała o tańcach? Chciałaś, żeby cię pochwalili, wtenczas, kiedy z rąk matki brali syna, kiedy tobie wydzierali kochanka i męża? Znajdziesz ty drugiego takiego, powiedz, ha? Choć nie takiego, ty może znajdziesz; dla matki tylko on był jeden jedyny.
Prakseda, ocierając łzy. Cicho, matko! nie płacz. Strata nasza jest równa, ale nierówne siły. Słuchaj mię: ja ci go przyprowadzę, ja ci go oddam. Bóg mię skarze, jeśli wplotę choć jedną wstążeczkę we włosy, jeśli choć jedna paciorka będzie na mojej szyi jeśli skosztuję choćby ziarnko soli póty, póki ci go, matko, nie wrócę, nie oddam.
Marta pieści ją. Praksedo! duszko! rybko moja, moja ty śliczna czarnobrewa! O, idź, idź, odbierz go od nich! Albo nie — słuchaj! zakradnij się tylko cicho i rozwiąż jego sznury, a obaczysz, jak on ich głowy o skały roztrzaska. Po chwili. O Boże mój! mnie się w głowie miesza! Wszystko to napróżno. Chodź tu, moja córko! Ty teraz moje jedyne dziecię.
Prakseda płacząc. Matko! jakże to było?
Marta. Ot patrzaj, jak to było! On tu siedział, a ja tak usiadłam i położyłam jego głowę na kolanach; i pierwej jeszcze ja sama, ja, odebrałam mu pistolety, odsunęłam tam jego topór. On biedak był zmęczony; dobrze mu było na kolanach matki, i zasnął; a oni tymczasem weszli cicho, jak dzikie koty, i orła mojego schwycili.

Zakrywa się.

Maksym wchodzi. Oj matko! matko! ciężka twoja bieda.
Marta. Ach! to wy, kumie? Wzięli go!
Maksym. Wiem, matko, wiem! Widziałem, jak im było pilno. Czemprędzej okuli go w kajdany i na tratwie odprawili do Kut[21].
Marta. Co? w kajdany mego jedynaka? To nieprawda! Puszczajcie mnie! ja pójdę sama!
Maksym. Bóg z tobą! On już w Krzyworówni[22]. Dziś w wieczór będzie w Kosowie[23]. Czeremosz pełny, szumi, pieni się i poniósł bystro twego syna. Nie tobie, starucho, zbiedz z jego falami. Uspokój się. I rzeki nie uprosisz, żeby się zatrzymała, i ludzi nie umodlisz, żeby rozkuli jego kajdany.
Prakseda. Matko! wujciu! posłuchajcie mnie. Ja młoda i niedoświadczona; oprócz wierzchołków gór naszych nic jeszcze nie widziałam na świecie. Ale ja go kocham. Matko! dla mnie i dla ciebie bez niego niema życia na ziemi, dlatego moja rada będzie dobra. Czego zabraknie głowie, to doda serce; bo, choć tu mało, ale tu pełno; jest miłość, jest śmiałość, jest potrzeba mieć go, lub umrzeć. Matko! jam ci się zaklęła, że ci go oddam, i tak będzie; tylko mnie puszczajcie i nie mówcie nikomu, gdziem poszła. Powiedzcie, żem pobiegła w góry, rzuciła się ze skały i głowę sobie rozbiła o kamienie. Ludzie uwierzą, bo wiedzą, że ja szalona, i że on wart takiej miłości. A tymczasem pójdę. Choć ziemia ich szeroka, ale nogi moje zdrowe i oko bystre. Ja go znajdę, i ty, matko, będziesz go miała.
Marta. Praksedo! moje ty zdrowie! o! biegnij prędko, żeby go gdzie daleko nie zapędzili.
Maksym. Słuchaj, Praksedo! Serce twoje dobre, ale rozum twój krótki. Czy ty wiesz, ile u nich ziemi? czy wiesz, dokąd go poślą służyć? czy wiesz, jakim językiem tam mówić będą, gdzie on będzie tęsknił za matką i za tobą? wieszże ty, dziewczyno, ile u nich ludzi nosi karabin i jak jednego między stem tysięcy wyszukać? — Oj! głupia głowo! pójdziesz i przepadniesz i nogi schodzisz i oczy wypatrzysz i wszystko darmo. Ale chęć twoja dobra i myśl rozumna. Pójdziesz, dziewczyno, ale pójdziesz ze mną. Jam ich kraje wszerz i wzdłuż przewędrował i wiem, jak w armii dopytać się żołnierza.
Marta. Kumie! o, Bóg wam zapłaci! Mnie tak siły opadły, że wam i dobrem słowem podziękować nie mogę. Siada i płacze.
Prakseda. Wujciu! ty doprawdy chcesz iść ze mną?
Maksym. Oho! czym to ja cię kiedy oszukał?
Prakseda rzuca mu się na szyję. Wujciu! mój złoty! mój najmilszy! o! prędzej, prędzej chodźmy!
Maksym. Chodźmy, kochana dziewko! Bywaj zdrowa, matko! bądź cierpliwa i ufaj w Bogu.
Prakseda pada jej do nóg. Matko, błogosław!

Marta ją żegna, zasłona spada.








  1. Niema ryb w Czeremoszu, wszystkie zjadł szczupak; powieszono Tychończuka i Rewizorczuka; z tej to piosenki ruskiej wziął Korzeniowski nazwiska swych bohaterów, Maksyma i Antosia.
  2. Miasto w Galicyi Wschodniej, nad Prutem, siedlisko władz sądowych i administracyjnych.
  3. Obszerne i bogate pastwiska na wierzchołkach gór, nie dochodzących do takiej wysokości, jak Kręta i Czarna, nazywają się w tamtejszym języku połoniny (Przyp. Aut.).
  4. Łańcuch Karpat na granicy węgierskiej w blizkości Żabiego, skąd Prut bierze początek.
  5. t. j. do wojska.
  6. 5 krajcarów = 10 halerzy dzisiejszych = 8 groszy.
  7. cwancygier = 20 krajcarom.
  8. Dukacz — złoty pieniądz lub medal, noszony przez kobiety u korali na piersiach.
  9. Powiernik, pomocnik zaufany.
  10. Woda mineralna, podobna do kaukaskiego Narzanu, mająca tylko cokolwiek więcej siarki, nazywa się Burkut. Miejsce to leży o dwie lub trzy godziny drogi od węgierskiej granicy, przechodzącej tam przez górę Czepczyn (Przyp. Aut.).
  11. Ostatnie miasteczko pod górami jest Kosów. Stamtąd dwa dni drogi konno do Burkutu. Między Kosowem a Burkutem leżą trzy wioski góralskie po Czeremoszu: Jaworów, Krzyworównia i ostatnia wieś Żabie, gdzie pomieściłem scenę mego dramatu. Wielkie to i malownicze osady. Huculi ze wszystkich trzech wiosek zbierają się zwykle w Jaworowie i tam oczekują przejeżdżających. Najmują się oni z końmi do przewozu i zostają potem na usługach panów, za trzy lub cztery cwancygiery (Przyp. Aut.).
  12. Urzędowe rozkazy piśmienne.
  13. Naczelnik powiatu, dawny urząd w Galicyi z czasów rządów biurokratycznych.
  14. Kłopot, zmartwienie.
  15. W wojsku austryackiem noszono wówczas białe mundury
  16. Daśby, znaczy niema, ale później dast Bih. — Wyrazu tego niema w Galicyi, niema na Wołyniu; zjawia się on znowu w półtawskiej i charkowskiej gubernii (Przyp. Aut.).
  17. słuszność.
  18. Zdanie sprawy z czegoś, sprawozdanie urzędowe.
  19. Przezornie i roztropnie (łac.).
  20. Kłopoczcie się, martwcie się.
  21. Miasteczko nad Czeremoszem.
  22. Wieś nad Czarnym Czeremoszem, poniżej Żabiego.
  23. Wieś na północo-wschód od Żabiego, dziś znana miejscowość lecznicza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Korzeniowski.