Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Antoś. Staremu można i o dziesięć.
Maksym. Nie chcę. I ja, jak wszyscy. Nie trafię — powiecie, że stary, i basta. Trafiłbym o dziesięć, tobyście powiedzieli: niewielka sztuka! Nie, nie chcę. A potem wziąłbym korale Praksedy, które pewno nie dla mnie.
Prakseda. Nie dla ciebie, wujaszku, nie!
Maksym. Odmierzcie kroki. Ja zaczynam.
Odmierzają. Maksym staje i rzuca topór.
Wszyscy. Chybił!
Stary za stołem. Chodź, bracie Maksymie, do nas za stół. Już to nie nasza robota.
Kilka głosów. Któż teraz?
Maksym. Niech Prakseda naznacza.
Antoś. Praksedo! mnie na ostatku.
Prakseda woła. Fedio! Ten rzuca.
Kilku. Chybił!
Prakseda. Czarny! Ten rzuca.
Inni. Chybił!
Kilku. To za daleko! My nie chcemy.
Prokop. Puszczajcież mnie. Praksedo! wołaj.
Prakseda. Strzelec! zausznik[1] mandataryusza! Prokop występuje. Ach! to wy, Prokopie? Wszyscy śmieją się. Prokop rzuca topór.
Jeden z młodych. Zadrasnął gałąź, ale nie odciął. Szkoda!
Prakseda. Szkoda cwancygiera. Może go pan mandataryusz dał za jakie porządne kłamstwo.
Antoś. Milcz, Praksedo!
Prokop. I ja mówię: milcz! Teraz się śmiejesz, wkrótce możesz płakać.
Antoś. Tylko jej nie groź. Ona moja; a ja, ty wiesz o tem, nie zaraz się zlęknę. — No, Praksedo!
Prakseda. Antoś!

Pokazuje mu z umizgiem korale.

  1. Powiernik, pomocnik zaufany.