Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rozkazy, to jest mandata. Od tego ja mandataryusz, żebym wam kazał brać rekrutów; od tego wy strzelcy, żebyście ich zwietrzyli i wzięli. A co?
Prokop. Wszystko to prawda, wielmożny panie, kiedy chłopcy nic nie wiedzą, kiedy można na nich napaść, jak na lisa w jamie. Ale kiedy się rozbiegną po górach, pozałażą w nory, jak krety, pochowają się w szpary skał, jak jaszczurki, poprzylepiają się do jodeł, jak dzięcioły, jaki dyabeł ich wtenczas znajdzie?
Mandataryusz. Skądże wiedzą, to jest, kto im powiedział?
Prokop. Któż zawsze wszystko wie, jeśli nie panowie, co do Burkutu jadą? Któż zawsze z panami, jeśli nie Antoś Rewizorczuk? Ot i dziś przyszedł z Jaworowa i dawaj trąbić tu, gdzie wszyscy byli, i pili, i śpiewali, że mandat już posłany.
Mandataryusz. To jest do mnie?
Prokop. Tego on nie powiedział, wielmożny panie!
Mandataryusz. A widzisz go, hultaj! — albowiem do kogóż miał przyjść mandat z cyrkułu? he?
Prokop. Zapewne, że... Ale on ani wspomniał wielmożnego pana. Ot tak, jakgdyby tu wielmożnego pana nie było, rozpowiedział wszystkim. Moje chłopcy, widząc, że nie przelewki, dalej w nogi, w góry co do jednego.
Mandataryusz. To źle, to paskudnie. — Każ-że mi dać piwa.
Prokop na stronie. Bodaj cię dyabli wzięli! — Wszystko to ja zapłacę! głośno. Wielmożny panie!
Mandataryusz wypróżniwszy kufel. Albowiem co?
Prokop. Ponieważ on sam rozegnał sposobnych chłopaków, to niech sam idzie. U nas tu nigdy nie będzie posłuszeństwa, ani uszanowania dla starszych, póki on tu będzie. Zdarza się, że się ludzie poswarzą, poczubią tak, iżby z tego mogła się śliczna sprawka wytoczyć przed sąd wielmożnego pana. Nic z tego.