Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maksym. I cóż stąd? A patrzcie-no, chłopcy, co to tu wokoło.
Kilku. A cóż ma być? Góry.
Maksym. A w górach puszcze, w których noga żadnego Niemca nie była; a w górach skały i urwiska, że możesz leżeć pod kamieniem, i koło ciebie stu Niemców przejedzie, a żaden cię nie obaczy; a w górach jodły, jedna na drugiej od pięciudziesiąt lat zwalone, gdzie was nawet gończy pies nie znajdzie, nie dopiero strażnik tabaczny. A co, głupie głowy? wielka wam turbacya?[1]...
Młody. Dziękujemy, Maksymie, za dobre słowo.
Inni. Chłopcy! nie traćmy czasu. Bywajcie zdrowi, ojcowie! bywajcie zdrowe, matki! bywajcie zdrowe, dziewczęta! Wychodzą.
Starzec. Pora i nam do domu. Dziękujemy za piwo, Antosiu! Wstają i rozchodzą się.
Antoś pokazując na Prokopa. Jemu podziękujcie, ojcowie! to jego cwancygier. Praksedo! idź ty do domu, ja pójdę do matki. Wychodzą.
Dziewki, wziąwszy się za ręce, śpiewając, odchodzą.

Gdzieś daleko ich pogonią
Z łańcuchem na szyi,
Już im więcej nie zadzwonią
Dzwony Kołomyi.

Pieśń coraz dalej ginie. Wszyscy się rozeszli. Zostaje tylko Prokop, stojący na stronie w zamyśleniu.

Prokop po chwili. Rób, co chcesz, nic nie pomoże. Wychowaj razem psa z wilkiem; jak poczują siły, pogryzą się. Tylu tu jest chłopców żwawych, młodych, którzy mnie, starszego, uważają; gdy między nich wejdę, pokłonią się i poczęstują. Z nimi to mnie dobrze, mogę pogadać i poweselić się. Ten przeklęty młokos, jak tylko przyjdzie, podniesie głowę, nos za-

  1. Kłopot, zmartwienie.