Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

piero przychodzisz? Wtenczas trzeba było przyjść, kiedy go brali, i nie dać; trzeba było zębami przegryźć jego sznury, podać mu w ręce topór, żeby im łby rozpłatał. Wzięli go, powiadam ci, związali, w rekruty poprowadzili.
Prakseda. O, ja nieszczęśliwa!
Marta powstaje. A tak, teraz nieszczęśliwa! A czemuś tam koło karczmy została, czemuś myślała o tańcach? Chciałaś, żeby cię pochwalili, wtenczas, kiedy z rąk matki brali syna, kiedy tobie wydzierali kochanka i męża? Znajdziesz ty drugiego takiego, powiedz, ha? Choć nie takiego, ty może znajdziesz; dla matki tylko on był jeden jedyny.
Prakseda, ocierając łzy. Cicho, matko! nie płacz. Strata nasza jest równa, ale nierówne siły. Słuchaj mię: ja ci go przyprowadzę, ja ci go oddam. Bóg mię skarze, jeśli wplotę choć jedną wstążeczkę we włosy, jeśli choć jedna paciorka będzie na mojej szyi jeśli skosztuję choćby ziarnko soli póty, póki ci go, matko, nie wrócę, nie oddam.
Marta pieści ją. Praksedo! duszko! rybko moja, moja ty śliczna czarnobrewa! O, idź, idź, odbierz go od nich! Albo nie — słuchaj! zakradnij się tylko cicho i rozwiąż jego sznury, a obaczysz, jak on ich głowy o skały roztrzaska. Po chwili. O Boże mój! mnie się w głowie miesza! Wszystko to napróżno. Chodź tu, moja córko! Ty teraz moje jedyne dziecię.
Prakseda płacząc. Matko! jakże to było?
Marta. Ot patrzaj, jak to było! On tu siedział, a ja tak usiadłam i położyłam jego głowę na kolanach; i pierwej jeszcze ja sama, ja, odebrałam mu pistolety, odsunęłam tam jego topór. On biedak był zmęczony; dobrze mu było na kolanach matki, i zasnął; a oni tymczasem weszli cicho, jak dzikie koty, i orła mojego schwycili.

Zakrywa się.