Strona:Józef Korzeniowski - Karpaccy górale.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gier kontrabandę przekrada, że strażników bije.
Mandataryusz. Że z mandatów się naśmiewa.
Prokop. Że nie słucha swojej zwierzchności.
Mandataryusz. Że jego wszyscy słuchają, a nie mandataryusza.
Prokop. Może wielmożny pan każe sobie dać jeszcze piwa?
Mandataryusz. To jest, dawaj, a jego bierz. Już ja sam napiszę relacyę[1].
Prokop. Dobrze, wielmożny panie! — Trzebaż mi się gracko zwijać, żeby go schwytać. To istny niedźwiedź; żeby czasem jego pazury nie ugrzęzły w mojej głowie.
Mandataryusz. Idź, postępuj caute, et prudenter[2], a ja tymczasem pójdę i trochę się położę, albowiem interesa rządowe zmęczyły mię.

Rozchodzą się.
SCENA II.
Izba w chacie Antosia.

Marta stojąc we drzwiach. Ej, synu! ej, Antosiu, moje ty oko w głowie!
Antoś wchodzi. Co, dobra matko?
Marta całuje go. Jakżem ja dawno ciebie nie widziała!
Antoś. Pięć dni, matko! Czy to tak wiele?
Marta. Dla matki pięć godzin za wiele, a ty tego nie pojmujesz. Uderza go zlekka po twarzy. O niewdzięczniku!
Antoś. Matko! ja was kocham więcej, niż siebie, więcej, niż życie, więcej, niż Praksedę.

Marta. Mój ty gołąbku! moje ty złoto! ja wierzę

  1. Zdanie sprawy z czegoś, sprawozdanie urzędowe.
  2. Przezornie i roztropnie (łac.).