Kara Boża idzie przez oceany/Część V/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział XIV.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV.

Telegram powyższy, wysłany przez Gryzińskiego z St. Joseph, Mo., do Robbinsa w Eyanston, Ills., wymaga pewnych objaśnień.
Damy je, a to w ten sposób, że opiszemy co się działo nocy poprzedzającej w głuchych zaroślach samotnej i przez lat tyle przez nikogo nie nawiedzanej wysepki „Cat Island”. Była to noc w dziejach wyspy pamiętna; od czasów, gdy szeryf pow. St. Joseph wystrzelał na wysepce bandę zbójecką krwawego Waltona, nie było tu nigdy tak wiele gwaru i tak licznych gości.
Lecz opowiedzmy wypadki po kolei.
Godzina 10ta biła wieczorem w oddali na wieżach kościoła dobrego miasteczka St. Joseph, Mo., gdy łódź starego Morskiego wymknęła się ze schroniska szuwarów na brzegu rzeki i zwolna posuwać się zaczęła, ustronnym kanałem pośród gęstych trzcin, ku wyspie „Cat Island”. Łódź sunęła, jak cień, wiosła Morskiego uderzały o wodę bez szelestu. On rozglądał się w mroku....
Morski był cały wzburzony.
Miał znów przedsięwziąć krok w swem życiu stanowczy. Zdecydował się i będzie działał. Już onegdaj, gdy ujrzał ślady włóczęgi jakichś ludzi po wyspie, powziął zamiar opuszczenia jej. Pojechał do miasta, ażeby się upić i namyśleć, wreszcie rzecz całą ułożyć. Gospoda „Old Rooster“ była jego zwykłą kwaterą w mieście. Tam około północy doręczono mu list bezimienny Kaliskiego i Lainga.
Było to dlań jak gdyby uderzenie maczugą.
Obcy ludzie wiedzą o jego pobycie; wiedzą o jego skarbie. I jedni chcą go okraść, a drudzy niby przestrzegają? Jaki interes mieć mogą w tych ostrzeżeniach? I co są za jedni?! Przestrach paniczny objął Morskiego.... Zamajaczyła mu przed oczyma postać Felsensteina; strach mu gardło ścisnął. Drżał cały. *A może już okradli jego kryjówkę?
I rwał się, chcąc opuścić w nocy gospodę „Old Rooster” — i lecieć na wyspę....
Ale naprawdę był już zbyt ciężko pijany. Zapadł w sen głęboki. Gospodarz „Old Roostra” znał dobrze nawyczki Morskiego, jednego z najlepszych choć niezbyt częstych swych gości. Dał mu pokój oddzielny na noc — i zaopiekował się nim. Dopiero, gdy w piątek wczesnym rankiem obudził się Morski, stanę a mu na nowo ponura kwestya przed oczyma. Co robić? Brały go ciągle strachy, ale już zimniej patrzył teraz na groźby rabunku, w liście zawarte....
— Okradną! przypuśćmy — mówił sam do siebie — ale niech wprzódy znajdą schowek.
Nie tak łatwo wezmą starego na plewy! Chcą, żeby zaraz poleciał na wyspę, pokazał im, gdzie szukać groszy i brylantów. Nie taki on głupi!
W rezultacie Morski przyszedł do wniosku, że czas mu raz na zawsze opuścić „Cat Island” i okolicę. Mógł to zrobić zaraz, nie oglądając się po za siebie.... Zostawi swe skarby w kryjówce — nikt ich me znajdzie! Jest tego pewny. Ma przy sobie, jak zwykle, w gotówce i czekach na okaziciela jakie $5000. W bankach, w różnych miejscach, posiada także pieniądze.... Dziesięć tysięcy ulokował przed 7miu laty na procent w banku nowojorskim, wtedy właśnie, gdy część kosztowności, jakie przypadły nań w udziale z rabunku w „Merchant's Loan Trust Co.”, sprzedał w San Francisco żydowi lichwiarzowi, przybyłemu aż z Melbourne z Australii; pieniędzy tych odtąd nie ruszał, brał tylko, procent. Teraz mu się przydadzą.... Weźmie ze sobą „Sarenkę“ — i wyruszy z nią w świat, do Europy.
Na tej myśli zatrzymał się ostatecznie.
Cały ranek biegał niespokojny, nerwowy? załatwiając różne interesa.... Wtedy to posłał telegram do „Sarenki”, telegram, który był powodem dramatycznego zajścia pomiędzy dwiema pannami. Wszystko załatwił, jak się należy — i wieczorem miał wyjeżdżać do New Yorku po pieniądze, a ztamtąd po swoją pieszczotkę do Kansas City.... Lecz przy obiedzie pił dużo, ażeby zagłuszyć niepokój. Wysączył półkwartową butelkę starej whisky, dwie półbutelki porteru, likier. — i na zakończenie („dla lekkości“, tak sobie myślał) butelkę szampana.
Wstał od stołu, chwiejąc się na nogach, z nową fantazyą — i nowe myśli przypłynęły mu do głowy.
Bo jednak po jakiego dyabła ma zostawić swe pieniądze i brylanty na wyspie? Zawsze to rodzonemu bratu warte najmniej 40,000 dolarów.... Przypomniał sobie, jak ślicznie wyglądały złote monety, żółciutkie, spadające kaskadą z suchym dźwiękiem, gdy się je przelewało przez palce.... Cóż to! Dla czegoby ich nie miał zabrać? To przecież jego.... i wyspa jego. Ma na nią „deed” (akt własności) tu w kieszeni.....
Wstąpił na wódkę — i znów nabrał kurażu.
Może pojechać w dzień, jeśli mu się podoba.... A dla obrony przed możebną zasadzką weźmie ze sobą psa i Negra. A że te pieniądze i te kosztowności pochodzą z New Orleans — tu Morski obejrzał się dokoła, jak gdyby obawiając się, ażeby ktoś nie podchwycił jego myśli — to... to... nikomu nic do tego... Pomimo to zaczął się znów strachać — i przyszło mu do głowy, że bądź co bądź lepiej odbyć wyprawę na wyspę w nocy.
I oto dla czego widzimy go o 10tej wieczorem prześlizgującego się z łodzią przez trzciny i zarośla, oddzielające „Cat Island“ od stałego lądu.
Jest na pół pijany.... Pomimo to zachowuje wszelkie ostrożności — i nasłuchuje bacznie.... Nie! nie słychać nic. Nikt go nie śledzi.... uśmiech złośliwy ukazuje się na ustach Morskiego.
— Niech przyjdą następnej nocy... Znajdą gniazdko próżne — i schowek pusty!
Morski nie myśli już teraz o możebności zasadzki.... Pijacka pewność siebie opanowała nim całym.
Wysepkę znał, jak swą kieszeń: pomimo mroku w chwil parę przebiegł ścieżkę, dzielącą go od polanki i blokhauzu; Murzyna zbudził, światło mu kazał zapalić — i wziąwszy psa za obrożę, polecił Murzynowi iść za sobą.
Głuchoniemy Negr nie okazał żadnego zdziwienia: różne awanturnicze wyprawy odbywał nieraz ze swym panem.
Kierunek drogi Morski wskazał mu znakami. Szli w takim porządku: pies naprzód; Murzyn za nim, niosąc zawieszoną na kiju miedzianą lampę naftową, której kopcący, szeroki płomień rzucał fantastyczne smugi drżącego światła pomiędzy splątaną gąszcz krzewów po obiedwu stronach ścieżki leśnej; w odwodzie kulał sam Morski....
On i Negr byli uzbrojeni w grube pałki, ołowiem nabijane; Morski miał jeszcze dwa rewolwery w kieszeniach — i niósł ostrożnie w ręku jakiś pakuneczek.
Szli w milczeniu... Tylko pies, Zbój, od czasu do czasu szerść jeżył — i warczał z cicha, a ponuro.
Przeczuwał on raczej, niż wietrzył, obecność innych istot ludzkich na wysepce.
Upłynął tak kwadrans drogi...
Wywinęli się wreszcie z plątaniny zarośli. Jeszcze parę smug krzaków — i oto rozściela się przed nimi polanka z owym skalistym pagórkiem a raczej kupą kamieni, której tak często w ostatnich czasach przychodził przyglądać się Morski.
Noc była ciemna; szafirowe niebios sklepienie, uhaftowane gwiazdami, zaledwo rzucało jakiś daleki blask na polankę.
Cisza panowała dokoła.
Nagle.... nastąpiło coś niespodziewanego. Pies Zbój ryknął dziko — i rzucił się naprzód w mrok.... Jednocześnie obok niosącego światło Murzyna, wyrósł z krzaków jakiś cień wysoki — i na gołą czaszkę głuchoniemego spadło z głuchym odgłosem coś ciężkiego. Jeden jęk — i Murzyn leżał na ziemi, bezwładny i nieruchomy. Z rąk jego wymknął się drążek z lampą, która spadła na krzak sąsiedni. Szeroki płomień naftowy objął prawie w tej chwili cienkie pręcie krzaka — i z suchym traskiem zaczęły z nich wysuwać się w górę języki ogniste.
Trwało to zaledwo sekund kilka.
Morski zatrzymał się, oszołomiony, nie będąc w stanie zoryentować się.... Tuż przed nim zapalał się krzak ognisty i leżało bezwładne ciało Murzyna; dalej z mroku dochodziły urywane naszczekiwania i ponure warczenie psa, jak gdyby z kimś walczącego..... Morski sięgnął po rewolwer.
Ale w tej chwili ujęły go za kark cztery silne dłonie.
Sparaliżowanemu z przestrachu, wykręcono ręce w tył.
— Kajdanki! — zakomenderował głos urywany.
I Morski uczuł, że na ręce założono mu żelazne łańcuszki. Jeszcze jedna chwila... Uderzony pięścią w kark, upadł na ziemię; w tejże chwili skrępowano mu ręce i nogi. Był w mocy wrogów; ale żył jeszcze....
W chwili upadku wysunął mu się z ręki pakiecik, który przedtem niósł tak ostrożnie. Teraz leżał on o parę kroków od coraz to szerzej zajmującego się płomieniem krzaku. Pakiecik był owinięty w żółty papier — i zamglone oczy Morskiego widziały go wyraźnie.
Dotąd wrażenia tak szybko zmieniały się w mózgu Morskiego, że nie był w stanie sam sobie zdać z nich sprawy.... Ale teraz przejął go strach, strach śmiertelny.
Pot lodowaty wystąpił mu na czoło.
Z mroku, z krzaków, dochodziły odgłosy walki zaciekłej z psem.... Dwaj draby, którzy dopiero co ubezwładnili Morskiego, chcieli biedź w tamtą stronę; ale powstrzymał ich nieomal ryk, który się wyrwał z jego piersi, trwogą spartej.
— Dynamit... tam... w paczce... przy krzaku... — bełkotał.
I wzrokiem wskazywał żółty przedmiot, teraz wyraźnie widoczny w pobliżu buchającego już ogniem krzaku.
Draby zrozumieli. I im przez plecy dreszcz przeszedł.
Paczka z dynamitem szybko usuniętą została na bok.... Morski teraz z wzruszenia zemdlał.
W tej samej chwili na przedzie rozległy się dwa szybko po sobie następujące wystrzały rewolwerowe. Jeden z drabów (był to Szymek Zawalidroga) porwał drąg z pochodnią, upuszczony przez Murzyna, i skoczył naprzód; drugi („adwokat” Laing) podążył za nim....
Za chwilę o kroków kilkanaście ujrzeli niezwykły obraz:
Ogromny pies Morskiego, Zbój, drgał na ziemi, szeroko rozciągnięty, zdychający, cały posoką zbroczony... Obok klęczał Bolo D. Kaliski, w odzieży potarganej i podarte], z rękami od pazurów psa sinemi i z krwawą raną na policzku: tuż stała Stefka w ubraniu męzkiem, a w ręku jej dymił się jeszcze rewolwer. Mdłe światło lampy naftowej oświetlało fantastycznymi refleksami ten obraz ponury.
Przybyli zrozumieli rzecz odrazu: KalisKi musiał wytrzymać z psem walkę, której zwierzę padło ofiarą.
— To ona zastrzeliła tego wściekłego dyabła — rzekł Kaliski, wskazując na Stefkę — Zagryzłby nenie chyba.
— Zuch baba! — mruknął Szymek.
A Stefka śmiała się, zadowolona z pochwały, pokazując zdrowe, białe zęby z pod czerwonych warg.
Kaliski dźwignął się teraz z ziemi i podczas, gdy Stefka zaczęła mu obmywać krew z twarzy i przewiązywać ranę chustką, on któtkim i urywanym tonem wydawał rozkazy. W jego słowach brzmiała siła woli; nie zwracał teraz uwagi na dotkliwy ból fizyczny.
Rozkazy w jednej chwili wykonano.
Murzynowi, który był tylko mocno ogłuszony, włożono kajdanki na ręce i nogi, ażeby się nie mógł ruszać — i pozostawiono go na miejscu. Płomienie, które ogarniały już sąsiednie krzaki, zagaszono. Wreszcie Morski został przeniesiony przez Szymka i Lainga ku owej kupie kamieni, która widniała na polance.
Tam go złożono na ziemi.
Kaliski z piekielnym uśmiechem pochylił się teraz nad sperloną potem twarzą Morskiego, który podczas przenoszenia przyszedł już do przytomności. Oświetlił ją pochodnią i przypatrywał się przez chwilę.
— A... pan Morski — szepnął głosem syczącym — Znaliśmy się w New Yorku... Raz mnie w kawiarni nazwałeś szpiegiem; potem w Chicago chciałeś mi zrobić awanturę. Twój szatański pies usiłował mnie zagryźć... Porachujemy się!
W spojrzeniu jego była złość piekielna.
Ohydnie wyglądała jego twarz podarta, do połowy owinięta szmatą skrwawioną. Morski aż zadrżał i oczy zamknął na ten widok.
Kaliski podniósł się — i dalej dawał roporządzenia.
Najpierw zrewidowano Morskiego i odebrano mu wszystko, co miał przy sobie: rewowery, pieniądze, papiery.... Kaliski obejrzał wszystko; do gotówki się uśmiechnął, na czeki skrzywił. Potem kazał nieopodal od miejsca, gdzie leżał stary, nanieść stos suchych gałęzi. Zapalono je — i płomień zaczął buchać w górę, rozświetlając tę ponurą scenę. Potem zdjęto kajdanki z nóg Morskiego. Laing i Zawalidroga przytrzymali starca, a Kaliski zdjął mu z nóg obuwie...
— Jestem dziś twoim lokajem, jaśnie wielmożny panie Morski... — mruczał przytem z piekielną ironią.
Jednocześnie Stefka wydęła z ognia smolistą, płonącą żagiew — i czekała.
Morski spoglądał na to wszystko przerażony, oczyma, które niemal wychodziły mu z orbit. Ręce, na których leżał, zwinięte pod grzbiet, trzeszczały mu w stawach; czuł ból dotkliwy od łańcuszka kajdan, który wpijał się mu w plecy.
Zrozumiał: chcieli mu przypalać nogi, ażeby wydobyć od niego jakieś wyznanie. Jakie? — Naturalnie, o miejscu, gdzie jest schowany jego skarb... Błyskawica oświetliła teraz umysł Morskiego.
Zdawało mu się, że spada gdzieś głęboko w przestrzeli.
Fakta niedługo dały na siebie czekać. Stwierdziły one najstraszniejsze przypuszczenia Morskiego. Kaliski zabrał głos i powiedział krótko, w słowach stanowczych, czego od niego żąda.... Pieniądze! pieniądze i kosztowności z New Orleans — oto czego chce. Są schowane gdzieś tutaj, to fakt. Morski ma wskazać kryjówkę, zaraz, w tej chwili — a nie... to...
Złowrogi uśmiech rozświecił ponure oblicze Kaliskiego.
— Nie powiem.... — wyjęknął Morski.
Wtedy Stefka zbliżyła się z żagwią. Pochyliła się nad Morskim, a jej czerwone usta uśmiechały się do starca lubieżnie... „Nie?“ — zapytała. Jeden miękki ruch jej kształnej, obnażonej po łokieć ręki — i żagiew ognista dotknęła się nagiej pięty starca, najpierw jednej, potem drugiej...
I zaczęła się straszna scena.
Płomień objął miłośnie skórę nogi; zaskwierczało przypalone żywe ciało.... Ryk nieludzki wyrwał się z gardła torturowanego. Natężył on wszystkie siły, ażeby się wyrwać z rąk siepaczy.... Rwał się, ale napróżno. Zaciskał zęby i język krwawił. Żyły naprężyły mu się na czole, jak postronki.... Okropnie wyglądał.
Upłynęło tak sekund parę.
Trzej mężczyźni pobledli, jak trupy, na widok tej męczarni, tylko Stefka śmiała się, jak szalona — i obserwowała ciekawie, jak na skórze nogi od żaru wyrastały bąble i pękały; jak każdy nerw i muskuł drżał w obnażonem ciele.
— Dosyć... — wyrwał się wreszcie z ust Morskiego jęk — wszystko powiem....
Kaliski dał znak, Stefka odjęła żagiew.
— Mów — rzekł.
— Zaraz... tylko odpocznę.
Twarz Kaliskiego zapaliła się gniewem. Dał znak Stefce; ten znak zrozumiał torturowany starzec.
— Już... już... — zaczął śpiesznie — tam pod kamieniem....
Wskazał leżący u stóp pagórka, zaledwo widoczny w mdłem oświetleniu ogniska, głaz potężny.
— Wysadźcie to dynamitem....
Kaliski spojrzał nań nieufnie. Zdawało mu się nieprawdopodobnem, ażeby pod ogromnym kamieniem było schowanko Morskiego; wietrzył jakiś podstęp.
— Pamiętaj — rzekł surowo — że nas nie wyprowadzisz w pole... Jeśli cokolwiek okaże się fałszem, drzazgi ci będziem wbijali za paznogcie....
Dreszcz przebiegł całe ciało starca.
— Róbcie — wyszeptał — jak mówię...
I znów zemdlał.
Pokazało się, że groźba Kaliskiego była zbyteczna... Po odrzuceniu kamienia na bok przy pomocy dynamitu (przydała się tutaj pa czka z dynamitem, którą niósł Morski), w wyrwanej ziemi ukazała się pokrywa żelaznej kasetki, a w niej — $16,000 złotem i bogate kosztowności....
Kaliski tryumfował.
Polowanie się udało. Wprawdzie Bolo L. liczył, że gotówki będzie więcej.... ale to nic! brylanty (oglądał je okiem znawcy) to wyrównywały. Razem z gotówką znalezioną przy Morskim, dochodziło to ogółem do 40 tysięcy dolarów. Stosownie do umowy, on i Stefka dostaną ⅝ tej sumy, to jest $25,000; Szymek 28 czyli $10,000 (za to odda na ostateczną własność Kaliskiemu skradziony mu jeszcze w Pennsylvanii pamiętnik Ślaskiego i inne papiery); reszta będzie dla Lainga.
Ma się rozumieć, udział każdego z nich składać się będzie z gotówki i z brylantów...
Kaliski już z góry sobie obiecywał, że przy ocenianiu brylantów oszuka kompanów... On zresztą zabierze czeki i papiery wartościowe; może i z tego coś będzie.... Rozejdą się teraz każdy w swoją stronę (naturalnie! on ze Stefką razem) — i będzie wszystko dobrze. Przy pomocy papierów Ślaskiego „obłuska“ nieraz jeszcze Felsensteina, a przecież i szpiegostwo także coś warte.
Różowe horyzonty otwierały się przed Kaliskim, a i przed jego towarzyszami także.... A przecież od Kapitolu do Tarpei, od najwyższego tryumfu do najgłębszego upadku — krok tylko.
Sprawdzili to i oni...... na swej własnej skórze.
Już od dziesięciu minut wszyscy, pochyleni nad denerwująco dzwoniącemi złotem! sztukami złota i nad kosztownościami, zajmowali się podziałem zdobyczy, nie zważając na jęki leżącego nieopodal Morskiego, gdy oto nagle zabrzmiał w powietrzu krotki świst....
Sześć par silnych rąk trzymało ich za karki.
Zanim zdołali się zoryentować i wyrozumieć, o co idzie, już wszyscy trzej mężczyźni leżeli na ziemi skrępowani, a Stefkę, miotającą się ze swą ognistą żagwią, trzymało za ręce dwóch detektywów, pomocników Gryzińskiego.
Wprawa i praktyka policyantów chicagoskich okazała się tutaj w całym blasku.
Losy zmieniły się.
Ogary, polujący na Morskiego, zostali z kolei zwierzyną; ze zwycięzców stali się — zwyciężeni.
I oto dla czego Gryziński mógł następnego poranka telegrafować do Robbinsa o całkowi tem zwycięztwie.
Istotnie w blokhauzie Morskiego, w tureckim parlorze „Sarenki” i sąsiednich izbach, pod strażą detektywów z Chicago, leżeli pokotem, powiązani: Kaliski, Zawalidroga i Laing. Morskiego z popalonemi nogami doglądał Negr głuchoniemy, którego uwolniono od kajdan... Stefka zamknięta była w buduarze „Sarenki”.
Co do Gryzińskiego, ten znów przeistoczony w majora Griffitha udał się do St. Joseph, ażeby najpierw zatelegrafować i napisać do Robbinsa, a potem odbyć pewne tajemne poszukiwania w sąsiedniej willi, już opuszczonej odtąd na zawsze przez starego doktora Murzyna z Georgii.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.