Kara Boża idzie przez oceany/Część IV/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część IV
Rozdział VII.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Jeszcze urywki z pamiętnika Szczepana Homicza:
(D. 11go września). — Jestem szczęśliwy, jestem prawdziwie szczęśliwy.... Niebo dziś się przedemną roztwarło. Śpiewałbym i tańczył — i śmiałbym się, jak szaleniec. Dzień cały byłem, jak gdyby odurzony szczęściem. Spotkało mnie coś niesłychanego, coś tak dziwnego i nieprawdopodobnego, że prędzej przypuszczałbym, iż złote słońce w dłoń pochwycę, niżby się to zdarzyć mogło.
Mam list od niej.
Sześć słów zaledwo, ale w tych słowach mieści się cała zagadka mojego szczęścia.... Uśmiechają się mi one, jak sześć gwiazd promiennych; śpiewają hymny radosne i pieśni słodkie, jak srebrzyste trele słowika. W nich wszystko moje — życie moje.
List bez podpisu: tylko pierwsza litera imienia i kropki.
Ale w każdej z tych kropek czuć uderzenie jej serca szlachetnego i miłosiernego, serce, które przebacza mi moją zbrodnię.... Zachętę mi śle swoją i życzliwość. To znaczy, że już się nie gniewa na mnie.... Pierwsza odzywa się do mnie; to dowód, że naszej rozłące, którą sama nakazała, kiedyś nastąpić musi koniec.
Powiada mi tym króciutkim listem: — Nie nienawidzę cię! Nie złorzeczę ci! Życiem twojem interesuję się!
Jeszcze jeden krok — i pozwoli mi stanąć w obec siebie....
Czyżby nadzieja, którą mi uczynił Gryziński podczas mojej ostatniej w New Yorku bytności, miara nie być ani szaleństwem ani bluźnierstwem?
....Gadaliśmy długo; wyznałem mu wszystkie bez wyjątku moje troski.
Słuchał uważnie — i myślał długo, wreszcie rzekł:
— Znam ludzi i świat... Możesz polegać na moim rachunku psychologicznym. Biorąc wszystko na uwagę, przychodzę do wniosku, że ta młoda kobieta, jeśli cię jeszcze nie kocha, to kochać będzie.
Rzuciłem mu się na szyję, a on po chwili, uwolniwszy się od moich uścisków, ciągnął dalej:
— Tak jest.... wykazuje to prosty rachunek prawdopodobieństwa. O ile widzę z twego opowiadania, jest to istota szlachetna, idealistka czynu, entuzyastka, aż nazbyt egzaltowana.... Samo przedsięwzięcie przez nią wyprawy po za Ocean w celu rehabilitacyi czci ojca, niewątpliwie w ten lub inny sposób od lat prawie 20 nie żyjącego, samo uparte trwanie przy tej sprawie przez lata jest dowodem — niezwykłej energii, ale i niezwykłej egzaltacyi. Pomyśl, czy panienka o zwykłem, codziennem usposobieniu, z mieszczańskiej bądź co bądź pochodząca sfery, zrobiłaby coś podobnego? Płakałaby, martwiła się, a w najgorszym razie cofnęłaby się od świata i ludzi, zostałaby może zakonnicą, ale nigdyby nie pomyślała o czynie, o wyprawie do Ameryki....
— Przypuśćmy.... Cóż ztąd? — przerwałem mu.
— To, że ta jej egzaltacya, to głębokie poczucie wszystkiego, co szlachetne i wrażliwość na każde poświęcenie, były właśnie najlepszymi obrońcami twojej sprawy w obec jej serduszka. Pomyśl: dwa razy ocaliłeś jej życie, tuzinami całymi można liczyć twoje dla niej poświęcenia; wreszcie na jeden jej rozkaz idziesz w świat, jak przestępca, skazany na wygnanie, bez słowa protestu, z rezygnacyą niewolnika, pomimo bezgranicznej dla niej miłości, która przecież nie jest jej żadną tajemnicą.... Idziesz i w niecałych lat trzy zdobywasz, pchany rozpaczą czy jakąś nieokreśloną nadzieją rzecz mniejsza! — fortunę i rozgłos.... Pomyśl i zastanów się, czy to na jej serce wrażliwe i szlachetne nie powinno oddziałać.... czy nie powinno wywołać najgłębszego wrażenia?
Powtarzam tu słowa Gryzińskiego. Istotnie ja sam, do tego czasu, nigdy jeszcze nie pomyślałem o niczem podobnem.
— I nie biorę tu jeszcze w rachubę zalet twoich osobistych — ciągnął dalej Gryziński — bo przecież do kroćset stutysięcy fur beczek jesteś, bądź co bądź, chłopiec, jak malowanie (Roześmiałem się na ten sąd przesadny). — Co do mnie, jestem solennie przekonany, że już podczas waszego ostatniego widzenia w parowie, żywiła dla ciebie jakieś gorętsze, może zresztą nieświadome uczucie.
— Czemuż mi tedy kazała iść precz?...
— Dla tego właśnie, że cię kochała.... ty.... wielki żółtodzióbku w sprawach miłości! — zaśmiał się głośnio Gryziński.
Kazałem dać drugą butelkę wina (znajdowaliśmy się w restauracyi hotelowej) — i począłem stawiać nowe zarzuty i kwestye. Wspomniałem o pierwszym narzeczonym Jadwigi, Konradzie Felsensteinie. Ale Gryzińskiego tem wcale nie stropiłem.
— Nie myśl o nim — rzekł — tak jak ona już od lat czterech nie myśli.... Było to uczucie pierwsze, przelotne, miraż uczucia raczej. W innych warunkach skleiłaby się ztąd miłość spokojna, beznamiętna, wystarczająca na całe życie dla dwojga istot dobrych i rozumnych. Pod wpływem fatalnego wypadku prysło to wszystko i nie pozostawiło śladu.... u niej przynajmniej. Czy słyszałeś kiedy, ażeby ona o nim wspominała?
— Nie....
— Otóż widzisz.... Sąd mój tedy jest krótki i ostateczny. Jeśli odpychała ciebie dotąd, jeśli nie chciała ci żadnej dać nadziei, główną tego przyczyną jest to, iż jej egzaltowana główka uroiła sobie, jako pierwszy i najgłówniejszy obowiązek — załatwienie tej sprawy ojca.... Dopóki z tem nie dojdzie do jakiegoś rezultatu, dopóty ciągle nie będzie uważała się za wolną i uprawnioną do rozporządzenia sobą według własnej woli, do pójścia za głosem własnego uczucia.... Egzaltacya! egzaltacya!
Tu Gryziński urwał.... Przez dłuższą chwilę dumał o czemś, aż wreszcie rzekł powoli:
— Chociaż właśnie w tem może być twoja szansa....
— Mów, mów, na miłość Boga! — zawołałem — Jaka szansa?
— Bardzo prosta.... Przyczyń się ty do rozwiązania tej ponurej zagadki jej życia; rozplącz węzły jej tajemnicy — i przyjdź do niej z owem rozwiązaniem, a przekonasz się, nie będzie wtedy mowy o dawnym, zresztą przedawnionym już dzisiaj zakazie oglądania jej oblicza. Z wdzięczności przyjmie cię z otwartemi rękoma, — ba! — taka entuzyastka gotowa sobie nawet odrazu wyrozumować, że obowiązek czy tam Opatrzność każę jej wynagrodzić bohatera, który spełnił wielkie dzieło, własną jej prześliczną osóbką...
Gryziński mówił na pół żartobliwie. Pomimo to przed mojemi oczyma otwierały się nowe, dotąd niewidziane horyzonty.
— I jakże to zrobić? — zapytałem.
Gryziński uśmiechnął się.
— Acha, podobała ci się kombinacya!... Jak zrobić? To tak odrazu powiedzieć trudno.... Sprawę należy zbadać do gruntu, zobaczyć, co w niej jest. A do rozwikłania jej ty właśnie masz wszystkie szanse — niepospolitą energię, inteligencyę, a przedewszystkiem pieniądze... W Ameryce pieniądze to wszystko. Powiadasz mi, że jesteś wart w tej chwili, nie licząc nadziei na przyszłość, coś około 150 tysięcy dolarów. Otóż, czy gotów jesteś trzecią część tej sumy poświęcić na koszta tej sprawy?
— Wszystko, jeśli potrzeba...
— A więc sprawa jest prosta: Idź pomiędzy specyalistów, którzy bawią się odgadywaniem najzawilszych tajemnic — i płać. Dawaj wskazówki — i płać! Nie cofaj się przed żadnym wydatkiem. A tajemnicę ziemi wydrzesz, jeśli jest w ziemi, powietrzu — jeśli się pod chmurami ukryła....
— Ależ ona już prawie od trzech lat zatrudnia tym interesem agencyę detektywów Foxa i Goggina w New Orleans i nic ztąd...
— O, to nie argument — odpowiedział mi Gryziński — Widzisz, w Ameryce, detektywi prywatni i ich agencye rosną, jak grzyby po deszczu.... To też są agencye i agencye; są detektywi i partacze.... Zdarzają się agencye, stanowiące potęgę policyjną i obracające milionami; są i agencye do niczego lub gorzej, wprost oszukańcze.... I kto mi zaręczy, że właśnie ci pp. Fox i Goggin, którzy przez lat trzy potrafią od biednej dziewczyny wyciągać pieniądze, nic nie robiąc, nie są takimi oszustami?
Istotnie, zaczęło mi się to wydawać możebnem.
— I wiesz, co jabym na twojem mieiscu zrobił? — ciągnął dalej Gryziński.
— Co?
— Najpierw, pojechałbym do New Orleans i postarałbym się poznać bliżej z owymi Foxem i Gogginem, a przedewszystkiem wydostałbym od nich, w ten lub inny sposób, kopie raportów, składanych przez nich od lat trzech Jadwidze.... Jeśli to istotnie szubrawcy, zachód będzie żaden: kilkadziesiąt dolarów w zęby — i wydadzą ci wszystko bez gadania.
— Zrobię to.... — rzekłem — a następnie dopiero zobaczę.... postanowię.
Odpowiedź moja nie była stanowczą, a wynikło to ztąd, że po pierwszej chwili zapału dla projektu Gryzińskiego, nastręczyły mi się pewne wątpliwości: Czy właściwem będzie tak brutalnie mieszać się w jej interesa nieupoważnionemu? Czy szlachetnie byłoby liczyć nie na jej swobodne, niczem nieskrępowane uczucie, ale na obowiązkową niejako wdzięczność po oddaniu jej usługi? Czy nie byłby to raczej niegodny przymus moralny itd. itd? Wiedziałem dobrze, że na te kwestye odpowiedziałby mi zwycięzko „doktor”; ale jest w nim zawsze kawał sofisty.... Wolę to wszystko przemyśleć sam.
Powtórzyłem, tedy Gryzińskiemu:
— Zobaczę i pomyślę.... A tymczasem mam do ciebie, doktorze, jedną prośbę.
— Sto.
— Czy w razie, gdybym się zdecydował rozpocząć akcyę, zgodziłbyś się mi w tem pomagać?
Stary potarł kilka razy łysinę ręką, wreszcie rzekł:
— A no, zgoda.... Mam teraz wprawdzie tu w New Yorku, jako adwokat, trochę polskiej, słowackiej i żydowskiej praktyki, ale — mniejsza o to. Idzie!
Podaliśmy sobie ręce na zgodę — i na tem się skończyło.
....Umyślnie tak dokładnie zapisuję tę rozmowę z Gryzińskim, ona bowiem rozpoczyna, czuję to dobrze, nową w mojem życiu epokę. Istotnie uczyniłem, jak radził „dr.” — i wstąpiłem do New Orleans po kopie raportów Foxa i Goggina. Dostałem je bez trudu, za $100 cash, co dowodzi chyba, że Gryziński sądził tych jegomościów trafnie.
Potem przez dni parę biłem się z myślami....
Wreszcie przyszedł dziś ten liścik od niej wonny, uroczy, w paru słowach tak serdeczny. Przyszedł i wlał mi w duszę nadzieję. Poznałem jej pismo odrazu.... W 10 minut po przybyciu tego listu, byłem zdecydowany.
— Będę działał! — rzekłem sam do siebie.
I wysłałem zaraz do New Yorku depesze następującą: „Dr. Gryziński. — Przyjeżdżaj natychmiast!”
Czekam go teraz z niecierpliwością.
(Nazajutrz). — Ubiłem dziś dobry interes. Jennings już od pewnego czasu propono wał mi, ażebym mu odprzedał mój udział w naszej fabryce. Idzie ona wprawdzie świetnie ale dla mnie sprzedaż jej bądź co bądź byłaby interesem. Mam na warsztacie parę nowych wynalazków i ulepszeń z dziedziny elektryczności. Otóż Jennings twierdzi, że korzystniejszem mi będzie poświęcać czas i pracę w tamtym kierunku.
— Tam są miliony! — woła z entuzyazmem.
I gotów jest brać udział czynem i kapitałem w eksploatacyi tych przyszłych wynalazców. Obiecuje nawet stworzyć w tym celu specyalne konsorcyum finansistów.
Dotąd nie decydowałem się....
Dziś gdy potrzebuję mieć wolne ręce, przyszedłem do Jenningsa i powiedziałem mu:
— Idzie!
O mało co nie zwaryował z radości.... Jutro sporządzimy akt. Dziś zrobiliśmy obrachunek. Pokazało się, że na tej operacyi znów zarabiam 25,000 dolarów.
(Jeszcze o dzień później). — Opatrzność sama zaczyna czuwać nademną! Wolą Opatrzności jest widocznie, ażeby prawda po latach 20tu się wykryła, a krew niewinnego została pomszczoną.... i ażeby to wszystko stało się za mojem pośrednictwem.
Oto fakta:
Dziś rano czytałem przy kawie gazety angielskie — i oto naraz znajduję artykuł o krwawem zajściu w szulerni na State ulicy. Nazwisko jednej z osób, działających w tym dramacie, zkądś mi znajome. John Dix.... Boże! wszakże to pseudonim Kaliskiego. Uciekł...
Nie skończyłem jeszcze czytać artykułu, gdy wtem — dzwonek.
Po chwili służący wprowadza do mego gabinetu naczelnika mego chicagoskiego biura detektywów (nb. co do uczciwości i dzielności tego człowieka nie można mieć żadnej wątpliwości, to nie Fox ani Goggin z New Orleans). Jest to jegomość o wyglądzie ministeryalnym, zawsze nadzwyczaj poważny....
Tym razem uśmiecha się do mnie. Musi mieć coś nadzwyczaj ważnego!
Istotnie.
Podaje mi gazetę z zakreślonym czerwonym ołówkiem artykułem, który dopiero co sam czytałem, — a nadto dużą kopertę. Na kopercie jest napis: „Brulion listu w języku niemieckim, znalezionego w mieszkaniu zbiegłego z Chicago krupiera Johna Dixa (inaczej Bolo L. Kaliski).”
Rozrywam kopertę.
Przerzucam wzrokiem pokreślone, brudne kartki brulionu — i sam oczom swoim nie wierzę....
List to niesłychanej dla mnie wagi!
Dowód to nieprzepłacony — i nieoszacowany. Zawiera on wszystko: i wymienione nazwisko sprawcy zbrodni z przed lat 20tu i przyznanie się Kaliskiego do zamachu na życie Jadwigi — i nawet wzmiankę o jakichś dowodach przeciw owemu baronowi Felsensteinowi, co do winy którego od czasu owego gwałtownego, widzenia się z Kaliskim w hoteliku „Papy“ Cummingsa, miałem moralne przeświadczenie....
Na twarzy mojej musiało się wybić jasno jakieś wielkie uradowanie, bo aż mój poważny gość raczył się uśmiechnąć.
— Jest to istotnie majstersztyk jednego z naszych agentów — wycedził przez zęby.
Nie pytałem go o szczegóły, ale on sam uważał za właściwe udzielić mi parę słów objaśnienia.
— Wczoraj o godz. wpół do 11ej zdarzył się wypadek Kaliskiego; w 10 minut potem mieliśmy raport o tej sprawie w naszem biurze... Widzi pan ztąd, jak czuwaliśmy nad pańskim człowiekiem. W pięć minut potem powstał plan zdobycia chociaż cząstki papierów zbiegłego złoczyńcy.... papierów, o które panu tak szło. Plan ten powziął jeden z naszych ludzi. Rzecz opierał na tem przypuszczeniu, iż John Dix alias Kaliski nie zechce w obecnych tarapatach powrócić do swego umeblowanego pokoju — i że policya, bądź co bądź, nie zna jego adresu. Plan ten — zresztą nie zawierający w sobie nic występnego — został wykonany i o godz. 5ej rano nasz agent był w posiadaniu tego brulionu.... Mniemam, że ma on dla pana pewną wagę!
Naturalnie! — przypuszczam.... To też głośno dziękowałem szefowi biura detektywów. Ponieważ zaś już teraz rozumiem dobrze, że w Ameryce wdzięczność mierzy się najłatwiej i najwłaściwiej dolarami, przeto wyjąłem z kieszeni moją książeczkę czekową i doręczyłem dzielnemu człowiekowi czek na $300.
— To dla waszego biura — rzekłem.
— A to specyalne honoraryum dla waszego detektywa — dodałem, doręczając mu oddzielnie trzy złote 20dolarówki.
Szef detektywów był olśniony.
Dziękował mi głośno i chciał już wychodzić.... We drzwiach jednak zatrzymał się — i zapytał:
— Czy pan życzy sobie wiedzieć, co się dalej dziać będzie z Dixem-Kaliskim? Policya go wprawdzie poszukuje, ale czy kiedykolwiek znajdzie, można o tem wątpić.... Zresztą Kaliski na pewno umknął z miasta.
— O, tak — odrzekłem — Proszę go śledzić.... Chcę w każdym razie wiedzieć, gdzie się podział i co robi.
Serdecznie żegnany, opuścił szef detektywów mój gabinet.
Ja rzuciłem się znów do czytania listu Kaliskiego. Czytałem go dwa, trzy, pięć, dziesięć razy....
Kiedyż nareszcie przyjedzie Gryziński?...
(Nazajutrz). — Całą noc dziś nie spałem.... Kombinowałem. Przesuwały mi się przez głowę tysiączne wizye, pomysły, fantazye. Już... — już.... byłem na tropie sprawców zbrodni z przed lat 20tu; już trzymałem w ręku wszystkie dowody ich winy, — gdy oto naraz wszystko się rwało.... nici pryskały... i budziłem się, potem gorącym zlany, bez niczego. Miałem sen dziwny.
Śniło mi się więzienie stanowe, a właściwie kamieniołomy przy więzieniu stanowem; podobno w niektórych Stanach południowych więźniów zatrudniają jeszcze w takich kamieniołomach. W liczbie skazańców znajdował się jeden, starzec umęczony, wyczerpany trudem, zabity na duchu, Polak... Sen kazał mi się wcielić w jego duszę, czuć jego cierpienia, przeżywać razem z nim jego tęsknotę do Polski. I dziwna rzecz, twarz tego starca tak mi była podobną do twarzy Jadwigi. Reszta szczegółów rozpływa mi się we mgle....
Ten sen — nie wiem, dla czego — zrobił na mnie głębokie wrażenie.
Bóg wiara, sen mara! — chociaż.... opowiem o tym śnie Gryzińskiemu.
.... Znów wielkie odkrycie dziś zrobiłem. Właściwie, jeśli go nie uczyniłem wczoraj, wina w tem tylko moja własna. Było to wydrukowane w gazetach, a tylko moja nieuwaga, moje roztargnienie i zajęcie się listem Kaliskiego nie pozwoliło mi zwrócić uwagi na ten ważny szczegół.
Człowiekiem, którego postrzelił Kaliski, jest Morski.
Dziwne bywają zrządzenia losów!
Napisałem w tej chwili do mojej agencyi te słowa:

„.... Ofiara zamachu Dixa-Kaliskiego, farmer Morski, jest dla mnie osobistością nadzwyczaj ważną. Proszę ani na chwilę nie spuszczać go z oczu. Ja chciałbym zobaczyć się z nim w szpitalu, jak tylko to będzie możebnem. Proszę nie żałować ani pieniędzy ani trudów. Bardzo ważne!
H.

Zaledwo to wysłałem, znów dzwonek.
Otwieram sam — depesza. Gryziński donosi, że za dwa tygodnie będzie w Chicago. Chwała Ci, Panie! Nareszcie wejdziemy na drogę czynu....


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.