Kapitanowie zuchy/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ  VI.

Co najwięcej uderzało Harveya, to wielka nieuwaga i bezplanowość, z jaką niektóre statki snuły się po rozległych przestworach Atlantyku. Okręty rybackie, jak mówił Dan, były pono całkiem zwyczajną rzeczy koleją zależne od uprzejmości i umiejętności swych sąsiadów, jednakże od parowców należałoby oczekiwać czegoś lepszego. Refleksje te wzbudziły się w nim po następnem ciekąwszem spotkaniu — a mianowicie, gdy przez trzy mile ścigał ich jakiś ogromny, stary, niezdarnie wlokący się okręt, jakich używają do przewozu bydła, naładowany aż po sam pokład górny, z którego cuchnęło jak z tysiąca chlewów. Jakiś oficer, nader podniecony, krzyknął na nich przez tubę, sam zaś statek stanął i bezradnie gibał się po falach, z czego korzystając Disko skierował We’re Here pod lejową stronę przybysza i oświadczył szyprowi, co o nim myśli:
— Chodzi wam o to, gdzie się znajdujecie?... hę? Nie warciście być nigdzie! Ej, wy włóczykije, folwarczne wywłoki! wałęsacie się po wielkiem morzu, nie bacząc całkiem na sąsiadów... a ślepia trzymacie w filiżankach z kawą, zamiast w durnych swych łepetach!
Na to szyper zerwał się jak oparzony, stanął na mostku kapitańskim i odciął się też jakąś uwagą dotyczącą oczu samego Diska.
— Przez trzy dni nie mieliśmy żadnych informacyj. Czy przypuszczasz, że możemy płynąć naoślep? — rozwrzeszczał się.
— No-o, jabym potrafił — odpalił mu Disko. — A cóż się stało z waszą ołowianką? Czy umiecie węchem rozpoznać dno morza, czy też wasze bydło zanadto wam zatruwa powietrze?
— Czem wy je żywicie? — zapytał stryj Salters z gorliwą powagą, gdyż zapach chlewów obudził w nim żyłkę gospodarską. — Podobno straszliwie zdechają w podróży. Nie jest-ci to wprawdzie mój zawód, ale wiem cosik i o tem, że drobno pokruszone i rozsypane makuchy...
— Do pioruna! — ozwał się jeden ze skotarzy, odziany w czerwony kabat, wyzierając poza burtę. — Z jakiego to przytułku wypuszczono tego jegomościa z faworytami?
— Młokosie — zaczął Salters, podnosząc się na olinowanie masztu przedniego — pozwól, iż nasamprzód powiem ci, że ja...
Oficer stojący na mostku, zdjął z przesadną grzecznością kapelusz z głowy.
— Proszę mi wybaczyć — ozwał się, — ale prosiłem o podanie mi wymiarów geograficznych miejsca, gdzie się znajdujemy. Gdy ta włochata osobistość, znająca się tak wybornie na gospodarstwie rolnem, łaskawie zamknie nakoniec buzię, wówczas może ten zielony kaczor o tępych jak mur oczach raczy nas oświecić we wspomnianej kwestji.
— Zrobiłeś ze mnie pośmiewuja, Saltersie — wybuchnął gniewem Disko, poczem nie mogąc już dłużej znosić podobnego marnotrawienia słów, nie prawił dalszych morałów, tylko burknął nazwę długości i szerokości geograficznej.
— Ho-ho! Ależ to zgraja warjatów zebrała się na tym bacie! — zawołał szyper, dzwoniąc do maszynowni i rzucając na pokład szonera spory pęk gazet.
— Ze wszystkich kpów, jakich zdarzyło mi się oglądać, nie licząc ciebie, Saltersie, ten człek i jego załoga są chyba najdurniejsi! — mruknął Disko, gdy We’re Here odpłynął kawałek drogi. — Właśnie miałem mu powiedzieć parę słów akuratnej prawdy o tem, co sądzę o takich, którzy niby zgubione dziecko tułają się i błądzą po morzu, a ty musiałeś zara wtrącić trzy grosze o tej jakiejś swojej głupiej paszy dla bydła! Czy to ty nigdy nie potrafisz rozeznać rzeczy jednej od drugiej?
Harvey, Dan i reszta załogi, rozweseleni na dobre, stanęli nieopodal, dając sobie znaki porozumiewawcze. Jednakże Disko i Salters wadzili się z sobą nie na żarty aż do samego wieczora. Salters usiłował dowieść, że okręt przewożący bydło jest właściwie pływającą oborą, Disko zaś twierdził z uporem, że nawet, gdyby tak się rzecz miała, to jednak przyzwoitość i cześć rybacka wymagały tego, by „rozeznać rzecz jedną od drugiej“. Długi Dżek przez czas jakiś w milczeniu przysłuchiwał się kłótni (gniew szypra to nieszczęście dla załogi), aż nakoniec, już po wieczerzy, ozwał się z za stoła:
— Ech, ktoby se tam głowę zaprzątał tem, co oni tam o nas gadać bedom?
— Ej, bo też bedą o nas mieli co opowiadać przez wiele lat!... W tem cała bieda! — sarknął Disko. — Och, te makuchy! i to jeszcze czemś posypane!
— Juści ze solą, a nie czem innem — podchwycił niepoprawny stryj Salters, zaczytany w gazecie nowojorskiej, gdzie były wiadomości gospodarcze z przed paru tygodni.
— To cios śmiertelny dla mojej rybackiej i marynarskiej ambicyji! — mówił dalej Disko.
— Ja ta na to całkiem inakszej patrzę — rzekł Długi Dżek, biorąc na siebie rolę rozjemcy. — Poźryj ino, Disko! Kiejby tak jakisik inny statek... jakisik pasażerski płynął se w takom pogodę i spotkał takiego zawalidrogę... to czy podałby mu wszyćkie jakie potrza rachonki... podałby mu, pedam wszyćko co potrza?... pogadałby mu dokumentnie, na rozum, o sterowaniu i inszych sprawach morskich?... Juści że nie!... Zapomnij, że więc o tem! Dyć i to prawda, że oni nie zapomną. Oddałeś im pięknem za nadobne... tęgoś im przysolił... w dwa ognie-ście ich wzięni... i dwa razy-śmy wyszli cało.
Dan kopnął Harveva pod stołem, a Harvey zachłysnął się zawartością swej czarki. — A jakże, jakże — ozwał się Salters, czując, że honor jego doznał pewnej satysfakcji. — Dyć zanim-em zacząn z nimi gadać, pedziałem im, że to nie moja sprawa.
— Jest w tem racyja — wtrącił się Tom Platt, obeznany z etykietą i dyscypliną — jest w tem racyja; powinieneś był, Disku, zabronić mu mówić już wtedy, kiej wedle twej rachuby zanosiło się na to, że rozmowa będzie taka... jaka być nie powinna...
— Ino żem nie wiedział, że ona taka będzie — odpowiedział Disko, widząc że nie pozostało mu nic innego jak tylko wycofać się z honorem. — Nie mogłem tego zrobić...
— Co znowu! Dyć można było to zrobić — ozwał się Salters — przecie jesteś nad nami szyprem. Jabym tu na kużdy twój znak zara z chęcią przerwał tę gawędę... nie z przekonania, ani też inszych pobudek, ale żeby dać dobry przykład tym dwu naszym utrapionym chłopakom.
— Czy nie mówiłem ci, Harveyu — szepnął Dan — że wszystko na nas się skrupi nim się spostrzeżemy? Zawdy on wyjedzie z tymi „utrapionymi chłopakami!“ ale onego widowiska tobym ci nie chciał stracić, nawet gdyby mi ochfiarowano pół partu rybackiego... i to samo wielgie płastugi!
— W kużdym razie trza było rzecz jedną rozeznawać od drugiej, — oświadczył Disko. Błysk nowych dowodzeń zaświecił w oczach Saltersa, który właśnie nabijał fajkę pokrajanym tytoniem.
— Jest to nielada cnota utrzymać w kużdej rzeczy rozeznanie — rozgadał się Długi Dżek, usiłując zażegnać burzę. — O tem przekonał się Steyning, kiej posłał Counahana jako szypra na statku Marilla D. Kuhn zamiast by miał nim być Cap; Newton miał rwanie w kościach i nie mógł jechać. A onego myśmy przezywali „Counahan Żeglarz.“
— Gdy Nick Counahan bawił na okręcie, nie było nocy, by nie widziano go zalanego rumem — ozwał się Tom Platt, bawiąc się ołowianką. — Miał on zwyczaj wałęsać się koło domów handlowych w Bostonie i szukać takiego pana, któryby go zrobił kapitanem holownika za jego zasługi. Sam Coy, ten z Atlantic Avenue, uwierzył jego łgarstwom i przez rok czy więcej dawał mu wyżerę. Counahan Żeglarz! Phi! Phi! umarł chyba z piętnaście lat temu?
— Siedemnaście, tak mi się widzi. Umarł w tym roku, w którym zbudowany został Caspar M’Veagh. Jednakże on w żadnej rzeczy nie umiał utrzymać miary. Steyning wziął go dla tej racyji, dla której złodziej ukradł gorący piecyk... bo w tę porę akurat, nic inszego nie było do wzięcia. Ludziska wszyścy byli na Ławicach... więc Counahan najął se, jako załogę, wszelką zbieraninę. Hej, było-ż tam rumu! Można było pływać na Marilli, jak u Pana Boga za piecem, tyle tam oni mieli zapasów. Wyjechali z bostońskiej motławy, w stronę Wielkiej Rewy... gnał-ci ich huczący wiatr północno-zachodni... a już cała wiara ino się cisnęła koło beczki. Dalibóg, same niebo czuwało nad nim... bo djabła tam oni spełniali warugę, djabła-ć tam brali się do lin... póki nie obaczyli dna piętnasto-gallonowej[1] beczki. Trwało to, ile sobie Counahan przypominał, cały tydzień (o gdybym potrafił opowiedzieć tę rzecz, jak on ją opowiadał!) Aż do tego czasu wiatr dął wspaniale, a Marilla, że to było lato i że jej dodano foktopmaszt, waliła prosto przed siebie. Potem Counahan wziął kwadrant, trząsł się nad nim przez chwilę i tak se wykarkulował podług tego kwadrantu, podług mapy i podług tego, co mu ta w głowie szumiało, że się znajdują na południe od Wyspy Sobolej, jadąc cięgiem, jak się patrzy; ale nic nikomu nie powiedział. Wtedy odszpuntowali nową beczkę i znów nie dbali o nic. Od czasu, gdy minęli blizę bostońsbą, Marilla kładła się na morzu i aż do tego czasu ani razu nie podniosła się wzwyż od lejowej strony... parła furt przed siebie, wciąż jednakowo nachylona. Ale oni nie widzieli ani kidzeny, ani morskiego ptactwa, ani szonerów... naraz obaczyli, że to już upłynęło dni czternaście... i myśleli, że to z tą Rewą jakiś kiepski jenteres. Więc zapuścili sondę i wymierzyli sześćdziesiąt sążni głębokości. „Oto, co ja znaczę! — rzecze Counahan. — Ja zawsze tak! Przygnałem-ci wasz okręt prosto na Rewę, a gdy będziemy mieli trzydzieści sążni, to pójdziemy se spać, jak małe dzieci. Counahan to chwat! — rzecze. — Counahan to Żeglarz“!
— Zapuścili znów; było dziewięćdziesiąt sążni. Counahan rzecze: „Albo sznur się wydłużył, albo też Rewa się zapadła“.
— Wyciągli linę, gdy im się ta mniej-więcej widziało, że tak potrza zrobić; usiedli na pokładzie i dalej liczyć węzły, burcząc przytem okrutnie. Marilla waliła przed siebie, o nic nie pytając. Naraz nawinął im się jakiś statek-włóczęga. Counahan wdał się z nim w rozmowę.
— Czyście ta gdzie nie widzieli batów rybackich? — zagadnął, jakby od niechcenia.
— Całe ich sznury ciągną się od irlandzkiego strądu — odpowiedzieli mu ze statku.
— Ach! otrząście się! — rzecze Counahan. — A cóż to mi do irlandzkiego strądu?
— „ A więc cóż ty tu porabiasz? — zapytali go tamci.
— „O męko chrześcijaństwa! — rzecze Counahan (tego przysłowia używał, gdy było z nim cośik nie w porządku) — o męko chrześcijaństwa! — powiada, — a gdzież to ja się znajduję?
— „Trzydzieści pięć mil na pdn.-zach. ku zachodowi od Cape Clear, — odpowiedzieli tamci, — może to ci będzie pociechą!
— Counahan dał susa na cztery stopy, siedem cali, jak wymierzył kucharz.
— „Pociechą!“ — krzyknął rozindyczony. — Czy mnie bierzecie za głuptaka? Trzydzieści pięć mil od Cape Clear, a czternaście dni od blizy bostońskiej. O męko chrześcijaństwa ależ to chyżość niesłychana! Toć może moje słowa poświadczyć matka, która mieszka w „Skibbereen!“ Wystawcie sobie, jak on-ci musiał być wściekły! Ale widzicie, że ten człek nigdy nie umiał utrzymać w niczem należytego rozeznania.
— W załodze miał osobliwie ludzi z Cork i Kerry, z wyjątkiem jednego Marylandczyka, który chciał wracać, ale okrzyczeli go za buntownika; zajechali ze starą Marillą do Skibbereen i spędzili sobie czas galanto, składając przez cały tydzień wszędy wizyty przyjaciołom na starem torfowisku. Potem ruszyli zpowrotem i zmitrężyli trzydzieści dwa dni, zanim dobili się znów do Ławic. Było to już pod jesień, a żarcia już było mało, więc Counahan poprowadził okręt nazad do Bostonu, nie wioząc ani jednej ości rybiej!
— A co na to powiedziała firma? — zapytał Harvey.
— Cóż miała pedzieć? he? Ryby były na Ławicy, a Counahan był już w rejdzie, opowiadając o swej nieporównanej wyprawie na wschód! Dostało im się też pozatem, co im się należało, a wszystko to poszło popierwsze z niepomiarkowania załogi względem rumu, a powtóre z nierozeznawania Skibbereen od Queerean. Counahan Żeglarz, świeć Panie jego duszy, ale był to istny pomyleniec.
— Swojego czasu byłem na Lucy Holmes — jął mówić cichym głosem Manuel. — W Gloucester nie chciano od nas brać ryb. A co-o? Dawano cenę ladajaką. Ruszyliśmy więc na morze, myśląc, że sprzedamy nasz towar jakiemu człekowi z Fayal. Naraz począł wiatr dąć, tak iżeśmy niewiele widzieli przed sobą. Co-o? Potem nastała dma jeszcze silniejsza, porwała nas i poniosła chybcikiem... nikt nie wiedział, kędy. W jakiś czas widzimy jakiś ląd, a zrobiło się trochę skwarno. Skądciś nadjechało w czółnie paru murzynów. A co-o? Pytamy ich, gdzie to się znajdujemy, a oni odpowiadają... no, co myślicie? A co-o?
— Wyspy Kanaryjskie — rzekł Disko po chwili namysłu.
Manuel, śmiejąc się, potrząsnął głową.
— Blanco — domyślał się Tom Platt.
— Nie. Coś gorszego. Byliśmy koło Beragos, a czółno było z Liberji! No, więc sprzedaliśmy tam ryby. Niedobrze, co-o?
— Czy taki szoner jak nasz mógłby dojechać wprost do Afryki? — zapytał Harvey.
— Można opłynąć Horn, gdyby tam było po co się wyprawiać... no i gdyby starczyło żywności — odrzekł Disko. — Mój ojciec jeździł okrętem... była to, jak mi się widzi, taka jakby pinka, około 50 ton pojemności... Rupert było jej nazwanie... Pławał na nim aż do lodowych gór grenlandzkich, w roku gdy połowa naszych maszoperyj wyprawiała się tam na dorsze. Co więcej, brał z sobą i moją matkę... ponoś dlatego, aby jej pokazać, jak się zarabia pieniążki... wszyscy tam ugrzęźli w lodzie, a ja urodziłem się w Disko. Oczywiście nie pamiętam z tych czasów nic a nic. Kiedy lody puściły na wiosnę, wróciliśmy do domu, ale ja jużem dostał imię od onej miejscowości. Trochę to kiepski figiel zwalać winę na niemowlę, a wszyscy w naszem życiu musimy popełniać omyłki!
— Juści, juści, — ozwał się Salters, kiwając głową. Wszyscy muszą popełniać omyłki; pedam wam, wy oba smyki, że gdy popełnicie omyłkę (a popełnicie ich przynajmniej sto na dzień), najlepszem wyjściem jest przyznać się do niej, jak na chłopa przystało.
Dług Dżek rzucił z pod rzęs przerażające spojrzenie, ogarniające wszystkich oprócz Diska i Saltersa — i na tem skończyło się owo zajście.
Potem zarzucali kotwicę; coraz to w innem miejscu, kierując się ku północy i czyniąc codzień wyprawy na czółnach. Tak wśród ustawicznych połowów posuwali się wzdłuż wschodniej krawędzi Wielkiej Rewy, po głębi mierzącej od trzydziestu do czterdziestu sążni.
Tutaj to Harvey po raz pierwszy spotkał się z mątewkami, które stanowią jedną z najlepszych przynęt na dorsze, choć bywają nieobliczalne w swych kaprysach. Pewnej ciemnej nocy porwali się zlegowisk, obudzeni wrzaskiem Saltersa.
— Popatrz, popatrz! charmuty![2]
I od tej chwili przez półtora godziny wszystko, co żyło na okręcie, przywarło do „kopystek“ — taką nazwę nosił kawałek ołowiu, malowany na czerwono, a u dołu zaopatrzony kręgiem prętów, odgiętych wtył, niby druty pół-otwartej parasolki. Mątewka — z niewiadomej przyczyny — upodobała sobie to cacko i obwija się wokół niego, a zanim zdoła oderwać się od przętów, już bywa wyciągnięta na powierzchnię wody. Jednakże, opuszczając swe pielesze, zaczyna siurkać w twarz poławiacza najpierw wodą, następnie sepjowym atramentem; zabawnie było patrzeć, jak rybacy wymachiwali głowami to w tę to w tamtę stronę, by uniknąć tego śmigusu. Gdy się skończył cały rwetes, czarni byli jak kominiarze, ale na pokładzie leżał stos świeżych mątewek... a wielkie dorsze bywają zawsze jak najlepszej myśli co do drobnego, połyskującego kęsa przynęty sepjowej na końcu haczyka, umazanego gliną.
Nazajutrz mieli połów obfity. Spotkali Carrie Pitman i okrzykiem życzyli szczęścia jego załodze. Ta zaraz chciała wdać się w targ — ofiarując siedem sztokfiszów za okazalszą mątewkę. Disko jednak nie chciał przystać na tę cenę, wobec czego Carrie popłynęła z wiatrem, jak niepyszna i zapuściła kotwicę o pół mili opodal, w nadziei, że jej samej też uda się coś niecoś ułowić.
Disko przez czas dłuższy nie przemówił ani słowa — dopiero po wieczerzy wyprawił Dana i Manuela, ażeby spuścić kabel We’re Here na płucisku i zapowiedział, iż zamierza ugruntować się tu na dobre. Dan oczywiście powtórzył te uwagi wioślarzowi jednego z czółen Carrie, który chciał się dowiedzieć czemu puszczają kabel na płucisku, skoro dno nie jest skaliste.
— Tato powiada, że nie byłby pewny nawet promu w odległości pięciu mil od was — zawył Dan z radością.
— To dlaczego się stąd nie wyniesie? Kto przeszkadza? — zapytali tamci.
— Dlatego, że wyście mu tu akurat wleźli w drogę od lejowej strony, a on na to nie pozwoli nikomu, nie mówiąc już o takiej beczułce, jak wasza, co to cięgiem ino dryfuje.
— Nasz okręt nie dryfował ani razu w tej wyprawie — odburknął gniewnie wioślarz, gdyż Carrie Pittman cieszyła się nietęgą sławą ze względu na częste łamanie swej masztowizny.
— Jakżeż więc obieracie sobie stanowiska? — zawołał Dan. — Toć to jest najlepszy dryf w waszej żegludze. A jeżeli wasz okręt nie dryfuje, to skądże, u pioruna, wziął się u was nowy bukszpir?
Strzał był dobrze wymierzony i ugodził w sedno.
— Hej, ty portugalski kataryniarzu, zabierzno z sobą tę małpę do Gloucester! Wracaj do szkoły, Danie Troop — brzmiała odpowiedź.
— U — bra — nia! u — bra — nia! kupuję! sprzedaję! — wrzeszczał Dan, który wiedział, że jeden z załogi Carrie pracował był poprzedniej zimy w przedsiębiorstwie odzieżowem.
— Szkrab! szkrab glosterski! A wynocha, ty Nowaku! ty Szkucie!
Przezwanie Glosterczyka Nowo-Szkotem nie uchodzi za dobrą monetę. Dan oddał mu wet-za-wet:
— Sami-ście Nowaki, wy kocmołuchy! wy rozbitki chatham’skie! Wynoście się razem ze wszystkiemi gratami!
I stanęły przeciwko sobie dwie siły, lecz Chatham wyszedł na tem gorzej.
— Wiem, jak-ci to będzie — ozwał się Disko. — Ich okręt już kręci się z wiatrem. Oni tam będą chrapali do samej północy, a gdy my będziemy zabierać się do spania, pójdą w dryf. Dobrze, że niema tu ciżby okręłtów. Ale nie myślę podnosić kotwicy dla tego Chathama. Może on jeszcze wytrzyma.
Wiatr, który przez czas dłuższy baraszkował na wszystkie strony, wzmógł się o zachodzie słońca i przybrał stały kierunek. W każdym razie morze nie było natyle wzburzone, by mogło wprawić w niepokój olinowanie chociażby łodzi rybackiej — jednakże Carrie Pitman miała swoje własne obyczaje. Pod koniec swej warugi chłopcy posłyszeli na jej pokładzie parę strzałów z potężnego, nabijanego na stary sposób, pistoletu.
— Gloria! gloria! alleluja! — zanucił Dan. — Tata, ona już nadjeżdża ku nam... zadkiem naprzód... płynie po śpiączku, jak to było z nią w Queereau!
Gdyby to był inny statek, Disko byłby machnął ręką na wszystko; teraz jednak nie pozostawało mu nic innego, jak odciąć kabel, właśnie wporę, gdy Carrie Pitman, oddana na igraszkę Północnemu Atlantykowi, pomknęła wprost na nich ruchem gibotnym. We’re Here, rozpiąwszy kliwer i jeden z żagli, ustąpił przybyszowi nie więcej miejsca, niż wymagała bezwzględna konieczność (Disko nie chciał tracić całego tygodnia na wyławianie kabla), ale podbiegł rączo pod wiatr, właśnie gdy w odległości, z której łatwo można było przesłać pozdrowienie, mijała go Carrie — milcząca i nadąsana — zdana na łaskę zagrabiającej wszystko nawały ławicznych pokosów.
— Dobry wieczór — rzekł Disko, unosząc czapkę w górę, — a jak tam obrodził wasz ogródek?
— Idźcie do Ohio i najmijcie muła — dodał stryj Salters. — Nam tu nie potrzeba farmerów.
— Może wam pożyczyć kotewki od mojego czółna? — zawołał Długi Dżek.
— Oderwijcie rudel i wetknijcie go w błoto! — radził Tom Platt.
— Ciewy! — rozległ się piskliwy i przeraźliwy glos Dana, stojącego na jacie sterniczej. — Cie — ewy! Strajk w fabryce ubrań! A może najęli se dziewuchy do roboty?
— Odkręćcie liny sterowe i przybijcie gwoździem do dna! — wołał Harvey.
Był to słony żart, którym dawniej samemuż Harveyowi dokuczał Tom Platt.
Manuel wychylił się za rufę i wrzasnął:
— Johnie Morgan! zagrajno na katarynce. Ahaaa!
I z wyrazem niedającej się opisać wzgardy i urągowiska jął wymachiwać szerokim paluchem. Natomiast mały Penn, przejęty niepomierną dumą, piszczał:
— Pódźcie no tu krzynkę bliżej! Bzz! Chodźno no tu bliżej! Ho — o!
Przez resztę nocy kołysali się na uwięzi łańcucha — ruchem podrywnym, chlupocącym i, jak stwierdził Harvey, niezbyt przyjemnym — a połowę następnego przedpołudnia zmitrężyli na odszukiwaniu kabla. Atoli chłopcy byli w tem zgodni, że ta mitręga była drobnostką w porównaniu z ceną ich triumfu i sławy, i ze smutkiem myśleli o tem, że tyle jeszcze pięknych komplementów można było powiedzieć pod adresem upokorzonej i zawstydzonej Carrie.





  1. Gallon — tyle mniej więcej co u nas garniec.
  2. Nazwa gatunku sepij czyli mątewek, z gromady głowonogów. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.