Przejdź do zawartości

Kapitanowie zuchy/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Kapitanowie zuchy
Podtytuł Powieść o wielkich ławicach morskich
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Captains Courageous
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ  V.

Była to pierwsza z wielu rozmów z Danem, w których tenże zwierzał się Harveyowi, dlaczego przeniósłby nazwę swej łódki na wymarzony statek rybacki o typie obmyślonym przez Burgessa. Harvey posłyszał wiele szczegółów dotyczących prawdziwej Hattie, która mieszkała w Gloucester; widział jeden z jej loków — który Dan był „zahaczył“ zeszłej zimy, gdy ona siedziała przed nim w ławie szkolnej — oraz jej fotografję. Hattie miała lat około czternastu, a w duszy niezmierną wzgardę dla chłopców... ona to przez całą zimę niemiłosiernie deptała serce Dana. Wszystko to — pod klątwą świętej tajemnicy — zostało wyjawione bądź na księżycem oświeconych pokładach, bądź w trupiej ciemności nocnej, bądź w dusznej mgle; za sobą mieli wówczas chłopcy skwierczące koło sterowe, przed sobą — piętrzący się pokład, a nieopodal — nieuśpione, zgiełkliwe morze. Coprawda, razu pewnego, gdy chłopcy spoufalili się z sobą, wywiązała się między nimi bójka, która srożyła się na całej przestrzeni od sztaby do rufy, póki nie nadszedł Penn i nie rozłączył zapaśników. — Jednakże obiecał, że nie powie o tem Diskowi, który bójkę na warudze uważał za rzecz gorszą niż spanie. Harvey fizyczną siłą nie mógł sprostać Danowi, ale dobrze to mówiło o jego świeżo zdobytem zahartowaniu, że poniósłszy porażkę, nie próbował nawet pokątnych konszachtów ze zwycięzcą.
Było to w czasie, gdy dał się wykurować z wrzodzianek, których cały rząd był mu się utworzył pomiędzy łokciami i przegubami ręki, gdzie mokry spencerek i skórzana kurta najwięcej wrzynały się w ciało. Słona woda, dostając się do nich, wywoływała przykre swędzenie, ale gdy już napęczniały, Dan poprzecinał je brzytwą Diska i zapewnił Harveya, iż odtąd może sie uważać za „okrwawionego Rewaka“ — jako że odparzenia są cechą kasty, do której został zaliczony.
Odkąd Harvey został chłopcem okrętowym i miał wiele zajęcia, nie frasował sobie głowy zbytecznem rozmyślaniem. Matki żal mu było niezmiernie; często tęsknił za tem, by ją obaczyć, nadewszystko zaś, żeby jej opowiedzieć o tym dziwnym trybie swego nowego życia, do którego tak wybornie potrafił się dostosować. Pozatem wolał nie zastanawiać się nad tem, jak ona znosiła cios, zadany jej przez rzekomą śmierć syna. Wszelakoż jednego dnia, gdy stał na schodach galardy, wyśmiewając się z kucharza, który obwinił jego i Dana o „zahaczenie“ pierożków, przyszło mu na myśl, że bądź cobądź lepiej mu się tu dzieje, niż w palarni pasażerskiego linjowca, gdzie byle człek obcy miał go za psią nogę.
Obecnie — na We’re Here — był osobistością szanowaną i wywierającą wpływ na bieg zdarzeń. Miał miejsce za stołem i na pryczy — i mógł też zapewnić je sobie w długich gawędach w dnie burzliwe, gdy reszta towarzystwa zawsze gotowa była słuchać „czarodziejskich“ (jak je nazywano) baśni o jego życiu na lądzie. W ciągu niespełnia półtrzecia dnia zdawał już sobie sprawę, że gdyby zaczął opowiadać o sobie samym (o jakże odległe, dawno minione wydawały mu się teraz te czasy!) nie uwierzyłby mu nikt oprócz Dana — wszak nawet tegoż wiarę boleśnie musiał był okupić. Wobec tego wolał opowiadać o pewnym, wymyślonym przez siebie, przyjacielu — był to więc chłopak, niby to mu znany Ze słyszenia — który w Toledo (stan Ohio) jeździł w maluchnym powoziku, zaprzężonym w cztery kuce, rozporządzał naraz pięcioma garniturami ubrań i prowadził tak zwanych „kuzynów“[1] na zebrania towarzyskie, gdzie najstarsza panna nie miała więcej nad lat piętnaście... za to prezenty były tam ze szczerego srebra. Salters z niesmakiem wyrażał się, iż tego rodzaju opowieści są szalenie zdrożne, jeżeli nie bluźniercze; jednakowoż i on przysłuchiwał się im tak chciwie, jak reszta towarzyszy. Bądź co bądź pod wrażeniem krytycznych uwag słuchaczy zaczął się ostatecznie w Harveyu wyrabiać nowy pogląd na „kuzynów“, ubranie, papierosy o złoconych ustnikach, pierścionki, zegarki, pachnidła, przyjęcia towarzyskie, wina szampańskie, karciarstwo i wygody hotelowe. Z czasem zmieniał już mu się ton głosu, gdy mówił o swym „przyjacielu“, którego Długi Dżek kiedyś ochrzcił „zwarjowanym smarkaczem“, „wyzłacanym brzdącem“, „lalusiem, co ma mleko pod nosem“, pominąwszy już inne pieszczotliwe przydomki. Zadarłszy na stół obie nogi, obute w ciężkie skórznie, wymyślał niestworzone historje o jedwabnych pidżamach i specjalnie sprowadzanych szalikach, ażeby doszczętu pognębić „przyjaciela“. Harvey nader łatwo dostosowywał się do swego otoczenia, umiejąc bystrem okiem i uchem uchwycić każdy wyraz twarzy i każdy ton głosu obecnych.
Zdawna wymyszkował miejsce pod siennikiem na pryczy, gdzie Disko trzymał stary, zaśniedziały kwadrant, który tu przezwano „świńskiem jarzmem“. Ilekroć stary rybak wymierzał położenie słońca i z pomocą „Almanachu starego farmera“ odszukiwał szerokość geograficzną, Harvey zeskakiwał do kabiny, by na zardzewiałej rurze komina wypisać gwoździem obliczenia i datę. Doprawdy, sam nawet główny inżynier na pokładzie linjowca nie potrafiłby tu zrobić nic więcej; żaden też inżynier z trzydziestoletnią praktyką nie potrafiłby ani wpołowie naśladować tej miny morskiego bywalca, z jaką Harvey (nie zapomniawszy nigdy splunąć wpierw poza burtę) ogłoszał wszem wobec, gdzie w danym dniu znajduje się szoner, — poczem (ale nigdy wcześniej) odbierał kwadrant z rąk Diska. We wszystkich tego rodzaju sprawach obowiązuje też pewna etykieta.
Wspomniane „jarzmo świńskie“, mapa, almanach farmerski, Retman Pobrzeżny Blunta i Żeglarz Bowditcha — były to wszystkie przyrządy, stanowiące dla Diska drogowskaz podróży oprócz ołowianki głębinowej, która mu była zapasowym przewodnikiem. Harvey o mało co nie zabił nią Penna, pobierając od Tomka Platta początkową naukę „wypuszczania siwego gołąbka“. Jakkolwiek nie posiadał siły dostatecznej do ustawicznego sondowania głębi przy każdej pogodzie, jednakże, gdy morze było spokojne, Disko zaciągał go bez skrupułów do zapuszczania siedmiofuntowej ołowianki na płyciznach. Dan powiadał:
— Nie takiego to sondowania potrza ojcu. To tylko dla wprawy. A namaść ją dobrze, Harve.
Harvey smarował łojem wgłębienie na jej końcu, a wszystko co wyłowił — piasek, muszle, namuł czy co innego — przynosił skrupulatnie Diskowi, który brał to w palce, wąchał i osądzał. Ilekroć (jak już wspomniano) Disko myślał o dorszach, myślał tak, jakby sam był dorszem — przeto dzięki jakiemuś wypróbowanemu skojarzeniu instynktu i doświadczenia przerzucał swój statek z łowiska na łowisko, zawsze wespół z rybą, jak ociemniały szachista przesuwa figury na niewidzialnej już dlań szachownicy.
Lecz dla Diska szachownicą była Wielka Rewa — trójkąt o bokach mających po dwieście pięćdziesiąt mil długości — pustkowie morskich odmiałów, odziane wilgną mamką, sieczone nawałnicami, nawiedzane złowrogą krą lodową, poryte śladami nieoględnych linjowców i nakrapiane żaglami rybackich maszoperyj.
Po całych dniach pracowali we mgle; Harvey stale pełnił służbę koło dzwonu — aż nakoniec, oswoiwszy się już z przeciwnościami aury, wybrał się pewnego razu w towarzystwie Tomka Platta, z niemałym lękiem w sercu, na pełne morze. Ponieważ jednak mgła ani rusz nie chciała się podnieść, a ryby chwytały przynętę, przeto niepodobieństwem było trwać w bezradnym lęku przez sześć godzin jednym ciągiem; to też Harvey gorliwie zajął się linkami i ościeniem czyli śluzownikiem, jak go zwał Tom Platt. Po sześciu godzinach rumali zpowrotem ku szonerowi, kierując się dźwiękami dzwonu oraz instynktem Toma; niedaleko od nich głosem cichym i słabym pobrzmiewała trąbka Manuela. Była to wszakże próba niemal nad siły ludzkie, to też w nocy po raz pierwszy w tym miesiącu śniły się Harveyowi rozchwiejne, dymiące spiętrzenia wód dokoła łodzi, liny, które zapadały kędyś w nicość, i to wiszące nad nim powietrze które od spodu zlewało się z tonią morską — o jakie dziesięć stóp od wytężonych źrenic chłopca. W parę dni później wyprawił się w towarzystwie Manuela na większą głębię. Powinna była ona mierzyć czterdzieści sążni — atoli odwinięto już całą linkę, jak długa, a kotew jeszcze nie zahaczyła się o dno. Harvey śmiertelnie się przeraził, jakoby już stracił ostatnią łączność z ziemią.
— Jama Wielorybia — rzekł Manuel, zwijając linę. — To-ci będzie z Diskiem uciecha! W drogę!
I jęli wiosłować w stronę szonera, gdzie zastali Tomka Platta i innych, pokpiwających sobie z szypra, że przecie raz przyprowadził ich nad brzeg jałowej Głębi Wielorybiej, — jak zwano otchłanną czeluść pośrodku Wielkiej Rewy. Przebijając się skroś mgły, obrali sobie nowe stanowisko. Tym razem włosy stanęły na głowie Harveyowi, gdy w Manuelowej łodzi wypłynął znów na morze. W głębi białej mgły posuwało się coś białego, ziejącego tchnieniem grobowego chłodu. Było to pierwsze spotkanie Harveya ze straszliwą górą lodową, nawiedzającą latem Ławice. Z przerażenia ukrył się na dnie łodzi, natomiast Manuel począł się śmiać...
Wszakoż trafiały się i dni jasne, pieściwe, ciepłe, gdy grzechem wydawało się czynić co innego, jak ciągać rybackie wędy i muskać wiosłem „słoneczne wód ukropy“; bywały też dnie, pełne rzeźwych wzwiewów, a wtedy Harveya uczono, jak się steruje szonerem, by przerzucić go na inne stanowisko.
Serce i dusza drgnęły mu radością, gdy po raz pierwszy wyczuł, że kil statku jest posłuszny jego ręce, złożonej na szprychach, prześlizgując się ponad długiemi bruzdami wodnej powierzchni, w miarę jak fokżagiel, niby krzywiec srebrnego sierpa, siekał błękitny przestwór powietrza. Była to rzecz zaiste wspaniała! — chociaż tam Disko zrzrędził, że żmija połamałaby sobie kręgosłup, gdyby miała płynąć tym torem. Atoli jak to zwykle bywa, pycha stała się przyczyną klęski. Właśnie płynęli pod wiatr, rozpiąwszy sztakżagiel — na szczęście, już stary; Harvey silnym zamachem wykręcił statek, chcąc pokazać Danowi, do jakiego stopnia opanował już sztukę sterowania. Fokżagiel z hukiem runął w morze, a gafla przednia przebiła i rozdarła sztakżagiel, który jednakże, zabezpieczony sztakiem, nie poszedł za tam tym do wody. W przerażającem milczeniu zrzucono tę awarję, a Harvey przez kilka dni następnych wszystkie godziny wolne spędzał pod bokiem Toma Platta, ucząc się, jak należy posługiwać się igłą, by wynagrodzić uczynioną szkodę. Dan z radości darł się wniebogłosy, powiadając, że sam też w swych latach młodszych nieraz palnął podobne głupstwo.
Zwyczajem chłopców, Harvey kolejno naśladował wszystkich mężczyzn, aż nakoniec przyswoił sobie jednocześnie wszystkie ich cechy charakterystyczne: umiał jak Disko garbić się nad sterem, kołysać się z rękoma wzwyż wzniesionemi jak Długi Dżek podczas wyciągania lin, wiosłować ruchem zatoczystym, niemniej jednak skutecznym, jak Manuel, i chodzić po pokładzie, jak Tom Platt, dostojnym krokiem mającym w sobie tradycję starego Ohio.
— Miło pozierać, jak on się do tego bierze! — mówił Długi Dżek w pewno skwarne południe, gdy Harvey był na mostku wyglądowym koło windy. — Założę się o mój part i moją płacę, że to dla niego kieby na połowę ino zabawa... a on se myśli, że jest tęgim marynarzem. Przyjrzyj-no mu się teraz zdziebko!
— Wszyscyśmy tak zaczynali — odrzekł Tom Platt. — Chłopcy zawdy, póki się nie zawiodą, wierzą, że są już dorosłymi ludźmi... i tak do samej śmierci... udawanie i udawanie. Ja też tak robiłem, gdym był na starym Ohio, dobrze pamiętam. Gdym stał na pierwszej warudze, i do tego w przystani, wydawało mi się, żem lepszy niż Farragut. Dan jest pełen tegoż mniemania. Przypatrz-no się teraz obu tym chłopakom jak udają starych wiarusów... jakby każdy włos był paczesią konopną, a krew mazią stokholmską.
I jął przemawiać w stronę schodów wiodących do kabiny:
— Pono raz pomyliłeś się w swych rachubach, Disko. Skądże ci się wzięło, na miły Bóg, opowiadać nam wszystkim, że ten chłopak jest waryjatem?
— A był nim — odparł Disko. — Był warjatem i nierobem, gdy się dostał na nasz okręt; ale od tego czasu, powiem wam szczerze, zrobił się wcale do rzeczy. To ja go wyleczyłem.
— Ale bajać to umie pieknie! — ozwał się Tom Platt. — Zeszłej nocy opowiadał nam o jakimciś takim jak on sam gołowąsie, który powoził cudaczną bryczuszką, zaprzężoną w cztery kucyki... zdaje mi się, że było to w Toledo, w stanie Ohio... i dawał kolacje gromadzie takich samych chłystków. Dziwaczna to taka bajka, ale piekielnie zajmująca. A on takich bajek wiele umie opowiadać.
— Chyba mu to się bierze z jego własnej głowy — zawołał Disko z kabiny, gdzie był zajęty dziennikiem okrętowym. — Dyć rzecz oczywista, że to wszystko ino wymysły. Nikt, prócz Dana, temu nie wierzy, a i on się z tego śmieje. Słyszałem go, jak bajał, gdy myślał, że go nie widzę.
— Czyście kiedy słyszeli, co mówił Szymon Piotr Ca’houn, kiej wyswatano jego siostrę Hitty za Lorrin’a Jeraulda, a chłopcy, by mu dokuczyć, jęli o tem rozpowiadać w Georges? — rozgadał się stryj Salters, który dotąd w spokoju suszył się pod osłoną czółna, wiszącego na sztymborku.
Tom Platt w szyderczem milczeniu pykał fajkę: był przecie rodem z Cape Cod i nie słyszał tej powiastki od lat dwudziestu zgórą. Stryj Salters, zaśmiewając się chrapliwie, ciągnął dalej:
— Szymon Piotr Ca’houn powiedział (i miał zupełną racyją) o Lorinie: „Napół mieszczuch“ (pedział) napół dułeń; a gadano mi, że ona wyszła za bałdzo bogatego kawaleła.“ Szymon Piotr Ca’houn nie miał w gębie podniebienia, dlatego to on tak gadał...
— Nie gadał-ci on żadną pensylwańską holenderszczyzną — odciął się Tom Platt. — Lepiejbyś poprosił, żeby jaki człek z Cape Cod opowiedział tę gadkę. Ca’houny były to cygany z dziada-pradziada.
— Niech-ta! Wcale się ta nie chwalę, żem wymowny — odpowiedział Salters. — A teraz dochodzę do samego sedna sprawy. Otóż akuratnie to samo dałoby się powiedzieć o naszym Harveyu! „Napół mieszczuch, napół dureń... ale niejeden uwierzy, że to bogaty kawaler“. Haj!
— Czyście kiej pomyśleli, jakby to było rozkosznie żeglować z załogą, złożoną z samych Saltersów? — ozwał się Długi Dżek. — Napół leży w bruździe, napół w kupie gnoju (nie są to słowa Ca’houna), a udaje rybaka! Zaczęto wokoło pośmiewać się z Saltersa.
Disko zamilkł i pisał coś w dzienniku okrętowym, podtrzymując go prostacką, kańciastą dłonią. Oto urywek tych zapisków, biegnących jeden za drugim na zasmolonych stronicach książki:
17. lipca. — W dniu dzisiejszym gęsta mgła, a ryb mało. Przesunęliśmy się na północ. Na tem zbiegł cały dzień.
18. lipca. — Dzień dzisiejszy rozpoczyna się od gęstej mgły. Mało ryb ułowiono.
19. lipca. — Dzień dzisiejszy rozpoczyna się lekką bryzą od pn. — wsch. i piękną pogodą. Przesunęliśmy się na wschód. Złowiono dużo ryb.
20. lipca. — W sobotę. — Dzień dzisiejszy rozpoczął się od mgły i lekkich wzwiewów. Na tem zbiegł cały dzień. Całkowity połów w tym tygodniu wynosi 3478 ryb.“
W niedzielę nigdy nie pracowano, tylko golono się i myto, o ile była piękna pogoda, a Pennsylvania wyśpiewywał hymny. Kilkakrotnie podsuwał myśl, że — o ile nikt nie będzie miał nic przeciwko temu — to on wygłosi im małe kazanie. Stryj Salters na samą wzmiankę o kazaniu omal nie skoczył Pennowi do gardła, upominając go, że nie jest kaznodzieją i że powinien sobie z głowy wybić takie bzdurstwa.
— Przypomnielibyśmy wnetki to wszystko, co się zdarzyło w Johnstown — tłumaczył się następnie Salters, — a wtedy cóżby się stało?
Wobec tego, rada w radę, zgodzono się jedynie na to, by Penn czytał im na głos wybrane ustępy z książki, noszącej nazwę „Josephus“. Było to stare, w skórę oprawne tomisko, woniejące myszką setnej już zapewne podróży, niezwykle budujące i nader podobne do Biblji, jednakże w treści swej ożywione opowieściami o bitwach i oblężeniach[2]; czytano je niemal od deski do deski. Pozatem Penn był sobie cichym, milczącym człeczyną. Bywało, że przez trzy dni zkolei nie przemówił ani słowa, choć grywał w warcaby, przysłuchiwał się śpiewkom i śmiał się z opowiadanych kawałów. Gdy starano się go rozruszać, odpowiadał:
— Nie chcę wydawać się nietowarzyskim... ale jakosik nie mam nic do powiedzenia. W głowie czuję zupełną pustkę. Prawie zapomniałem, jak się nazywam.
I z wyczekującym uśmiechem zwracał się w stronę stryja Saltersa.
— Jak to? Nie przypominasz sobie? Ależ: Pennsylvania Pratt — wykrzykiwał w takich razach Salters. Niedługo to i moje nazwisko wypadnie ci z pamięci!
— Nie — e... nigdy — powiadał Penn, zaciskając mocno wargi. — Juści, Pennsylvania Pratt — powtarzał sobie bez końca.
Czasami znowu krótką pamięcią grzeszył Salters, wymyślając na poczekaniu nowe nazwiska, np.: Haskins Rich lub M’Vitty; atoli Penn był zawsze jednakowo zadowolony — aż do następnego razu.
Okazywał zawsze niezwykłą tkliwość w stosunku do Harveya, nad którym litował się jednocześnie, jako nad dzieckiem pozbawionem opieki macierzyńskiej i jako nad rzekomym warjatem. Gdy Salters tę jego słabość do chłopaka zauważył, stał się również dla Harveya bardziej wyrozumiały. Salters nie był osobistością nazbyt miłą, gdyż uważał za swą powinność trzymanie chłopaków w garści; to też Harvey odpłacał mu się pięknem za nadobne. Gdy udało mu się po raz pierwszy, nie bez lęku i drżenia wejść na szczyt grotmasztu (Dan wspinał się tuż poza nim, by mu pomagać w razie potrzeby), uważał za swoją powinność zawiesić tam wielkie skórznie Saltersa, na wstyd i pośmiewisko wobec innych szonerów, jakie mogły przejeżdżać tą drogą. Z Diskiem Harvey nie pozwalał sobie na żadne żarty ani poufałości — nawet wtedy, gdy stary szyper porzucał ton rozkazujący, odzywając się do chłopca, jak do reszty załogi: „Nie zechciałbyś zrobić tego a tego?“ „Zdaje się, że raczej powinieneś“... itd. Dokoła gładko wygolonych warg oraz w namarszczonych zwodzą i straszą samotnych kopaczy gliny; o upiorach ludzi niepogrzebionych, które włóczą się i pietra ludziom napędzają na piaszczystych spychach; o skarbie zakopanym na Wyspie Ognistej, strzeżonym przez duchy bandy kapitana Kidda; o okrętach, które we mgle najechały wprost na zatopione miasto Truro; o owej przystani Maine, gdzie nikt, chyba cudzoziemiec, nie zapuściłby w jednem miejscu po dwakroć kotwicy ze względu na to, że pojawia się tam staroświeckiej budowy okręt z kotwicą zawieszoną u sztaby i przywozi gromadę umrzyków, które z piskiem — nie z krzykiem, ale z piskiem — rzucają się na duszę śmiałka, który zakłócił ich trupią ciszę...
Harvey wiedział doskonale, że wschodnie wybrzeże jego kraju, na południe od Mount Desert, było zamieszkane przeważnie przez ludzi, którzy latem sprowadzali się tam ze swą stadniną i zabawiali się w dworkach wiejskich, zaopatrzonych w twarde dębowe podłogi i wantyńskie portjery. To też, gdy słuchał koszałek-opałek o upiorach, brał go zrazu śmiech pusty, choć nie tak szczery, jakiby go ogarnął miesiąc temu w podobnej sytuacji. Skończyło się na tem, że zaczął siadywać w milczeniu i z dreszczem w duszy łowić każde słowo opowieści.
Tom Platt nigdy nie mógł się naopowiadać dosyta o tem, jak to pływał stary okręt Ohio dokoła Cape Horn w one dni pamiętnych zamieszek... Mówił i o flocie, co podczas wielkiej wojny została doszczętnie zniszczona i wytępiona niby ów przysłowiowy ptak dodo. Wyjaśniał, jak to się do działa okrętowego zakłada rozgrzane do czerwoności kule, umieszczając bryłę wilgotnej gliny pomiędzy niemi a ładunkiem prochu; opowiadał jak to one skwierczą i dymią, gdy uderzą o drzewo i jak to mali chłopacy okrętowi z Miss Jim Buck zalewali je wodą i krzyczeli w stronę wartowni, by jeszcze raz spróbowano. Opowiadał również różne dziwa o blokadzie — o długich tygodniach bujania się na kotwicy, urozmaiconych jedynie odjazdem i powrotem parowców, którym wyczerpał się zapas węgla (dla żaglowców nie bywało żadnej odmiany); o wichurach i mrozach (były to mrozy tak silne, że aż dwustu chłopa musiało dniem i nocą tłuc i rąbać lód, zwisający na kablu), blokach i olinowaniu, gdy tymczasem kuchnia była rozgrzana do czerwoności jak kula działa fortecznego, a ludziska wiadrami pili kakao. Tom Platt nie korzystał nigdy z usług kotła parowego. Służbę swą zakończył wtedy, gdy zastosowanie pary było jeszcze rzeczą względnie nową. Przyznawał, że wynalazek ten pięknie się reprezentował w czasach pokoju, jednakże sam osobiście z ufnością wyczekiwał dnia, kiedy znów ukażą się żagle na fregatach o pojemności dziesięciu tysięcy ton i o bumach długich na sto dziewięćdziesiąt stóp.
Manuelowe gawędy były ciche i powolne — wciąż w nich była mowa o pięknych dziewczynach na Madeirze, piorących chusty w wyschniętych łożyskach strumieni w księżycowym blasku i pod osłoną pochwiejnych bananów; nie brak też było legend z życia świętych, jako też opowiadań o cudacznych pląsach i walkach hen daleko w mroźnych portach nowofunlandzkich. Salters miewał zazwyczaj wykłady z dziedziny rolnictwa, bo, choć czytywał „Józefa“ i nieraz go komentował, jednakże zadaniem jego żywota było dowieść wyższości zielonych nawozów, zwłaszcza koniczyny, ponad wszelkiemi rodzajami fosfatów. Fosforany zniesławiał, gdzie tylko mógł; w tym celu wyciągał z pod pryczy zatłuszczone księgi i wyczytywał z nich to i owo przeciągłym głosem, kiwając palcem w stronę Harveya, dla którego wszystko to było tureckiem kazaniem. Mały Penn tak szczerze się martwił żartami, które stroił Harvey podczas wykładu Saltersa, że chłopak wkońcu poniechał tychże i w uprzejmem milczeniu przełykał ten niestrawny obrok duchowy. Był to ze strony Harveya czyn naprawdę piękny.
Kucharz, łatwo zgadnąć, nie wtrącał się do tych rozmów. Przemawiał z reguły tylko wtedy, gdy zachodziła bezwzględna konieczność. Czasami jednak spływał nań dziwny dar wymowy, a wtedy mógł gadać jednym tchem przez całą godzinę, to w narzeczu gallickiem, to znów łamaną angielszczyzną. Szczególnie rozmowny bywał wobec chłopców przyczem nigdy nie omieszkał powtarzać przepowiedni, że kiedyś Harvey będzie zwierzchnikiem Dana i że on to obaczy na własne oczy. Opowiadał im o przewożeniu poczty zimą na Cape Breton, o zaprzęgach psich, kursujących do Condray i o lodowniku Arctic, kruszącym lody pomiędzy wielkim lądem a Wyspą Księcia Edwarda. Nadto opowiadał, zasłyszane niegdyś od matki historje o życiu na dalekiem południu, gdzie wody nigdy nie zamarzają; mówił też, że gdy umrze, dusza jego będzie spoczywać na białej, ciepłej płaskoci piaszczystej, nad którą kołyszą się drzewa palmowe. Chłopcom myśl ta wydawała się nader dziwną u człowieka, który w życiu swem nigdy nie widział palmy. Ponadto przy każdym posiłku stale zapytywał Harveya, i to jedynie Harveya, czy smakowało mu to, co on ugotował; pytanie to zawsze pobudzało do śmiechu „drugą połowę“. Jednakowoż zdanie kucharza cieszyło się tu wielkim szacunkiem, w następstwie czego wszyscy w głębi serc uważali Harveya niejako za przesłannika szczęścia.
A gdy Harvey nasiąkał wiedzą o rzeczach, dotąd mu nieznanych, i z każdym łykiem świeżego powietrza nabierał coraz to więcej hartu i zdrowia, tymczasem We’re Here wędrował swojemi drogami, pilnując swych spraw na Rewach, a srebrno-szare pokłady gęsto stłoczonych ryb rosły coraz to wyżej w składnicy. W żadnym dniu robota nie wychodziła ze zwykłego trybu, jednakże często-gęsto trafiał się połów zgoła przeciętny.
Oczywiście człowiek cieszący się taką reputacją, jak Disko, był ustawicznie podpatrywany — czyli „badany“, jak się wyrażał Dan — przez swych sąsiadów, jednakże miał on tyle sprytu, że zawsze im się wymykał poprzez ławice kłębiącej się, oślizłej doki. Disko z dwóch powodów unikał towarzystwa. Popierwsze pragnął dokonywać eksperymentów na własną rękę; powtóre nie lubił pstrokatej zbieraniny różnojęzycznych maszoperyj. Statki pochodziły przeważnie z Gloucesteru, pominąwszy kilka z Provincetown, Harvich, Chathum i z portów Maine, ale załogi rekrutowały się Bóg wie skąd. Wszelkie ryzyko pociąga za sobą nieprzebieranie w środkach, a gdy dołączy się do tego chciwość, wtedy w rojnej flotyli, która, jak stado owiec, tłoczy się dokoła nieoficjalnego przewodnika, nie brak sposobności do wszelakich przydarzeń.
— Niechże ich prowadzą dwaj Jerauldowie — mówił Disko. — Musimy przez czas jakiś pobyć między nimi na Wschodnich Płyciznach, choć, jeżeli szczęście dopisze, nie zagrzejemy tam miejsca dłużej. Teren, gdzie przebywamy obecnie, Harveyu, wcale nie uchodzi za dobry.
— Niedobry? — zapytał Harvey, który właśnie nabierał wody po niezwykle długiem oporządzaniu ryb (niedawno nauczył się sposobów rozhuśtywania wiadra). — A więc dla odmiany nie zawadzi zatrzymać się i w terenie mniej intratnym.
— Chciałbym jeszcze jeden teren zobaczyć... nie chcę jednak tam uwięznąć... a mianowicie Eastern Point.[3] Wiesz co, tato, tak mi się widzi, że nie zabawimy na Płyciznach dłużej jak dwa tygodnie. Wtedy to, Harveyu, spotkasz się, z kim tylko zechcesz. W tym to czasie robota zaczyna się na dobre. Nikt wtedy nie jada o swej porze. Żre się wtedy, kiej człek jest głodny, a sypia się, kiej nie można czuwać. Dobrze się stało, że ciebie nie wyłowiono o miesiąc później, bobyśmy nie potrafili cię należycie przygotować na „Starą Dziewicę“.
Harvey wiedział już z mapy, że „Stara Dziewica“ oraz całe gniazdo dziwacznie ponarywanych snadzizn stanowiły zwrotny punkt wyprawy i że przy dobrem szczęściu będą tam mogli spławić cały zasób swej soli; wszakże widząc rozmiary owej „Dziewicy“ (była to maluchna plamka), zachodził w głowę, jak Disko — chociażby z pomocą kwadrantu i ołowianki — mógł ją odnaleźć. Później przekonał się, że Disko umiał w zupełności sprostać temu jakoteż innym zadaniom, a nawet dopomóc drugim, niby to mędrszym od siebie. W kabinie wisiała tablica o wymiarach 4x5; Harvey nigdy nie rozumiał jej przeznaczenia, aż dopiero wtedy, gdy po kilku dniach mglistych, że choć oko wykol, posłyszano niezbyt melodyjne granie wielkiego rogu rybackiego, używanego jako sygnał podczas mgły. Głos tej potężnej maszyny przypominał zupełnie rzężenie zdychającego słonia.
Odbywano właśnie krótki postój, holując kotwicę u stóp okrętu, celem oszczędzenia sobie długich zachodów.
— Oho! jakaś fregata ryczy, by jej podać szerokość geograficzną — ozwał się Długi Dżek.
Z mgły wynurzyły się jaskrawo czerwone topżagle zbliżającego się trójmasztowca; We’re Here zadzwonił trzykrotnie zwyczajem morskim, ogłaszając swój „rysopis“.
Tamten statek, rozmiarami większy wykonał zwrotny manewr topżaglem wśród nawoływań i wrzasków.
— Francuz — rzekł stryj Salters drwiąco. — Miquelon i St. Mało. — (Farmer miał oko iście marynarskie). — A mnie akuratnie zabrakło tabaku, Disko.
— Sam tutaj! — wołał Tom Platt. — Hej! zatrzymez-vous — zatrzymez-vous! Uważez trochez, nie najedźciez pour nous, wy czopowate mucho bono! Skądeście wy?... z St. Mało, hę?
Ah, ha! mucho bono! Oui! Oui! Clos Poulet... St. Malo! St. Pierre et Miquelon — odkrzyknęła tamta załoga, wymachując wełnianemi czapkami i śmiejąc się. Poczem jęli wołać wszyscy społem:
Bord! Bord![4] — Przynieś-no tablicę, Danny. Zastanawia mnie to, jak te francuzy poredzą kajsi dojechać o ile nie spotkają się z uprzejmością Amerykanów. Pisz czterdzieści sześć, czterdzieści dziewięć... to im wystarczy; zresztą widzi mi się, że są to liczby mniej więcej dokładne.
Dan wypisał cyfry kredą na tablicy i zawieszono ją na linie głównego masztu. Z trójmasztowca rozbrzmiało chórem wielokrotne: Merci!
— Zdaje mi się, że byłoby dość głupio puścić ich tak za bezdurno — doradzał Salters, macając się po kieszeniach.
— A czyś się nauczył po francusku od czasu ostatniej wyprawy? — zapytał Disko. — Nie pragnę-ci ja, żeby nas znów obrzucono kamieniami za to, że ci się zachciało francuskie okręty przezywać „footy cochins“, jakeś to czynił na wyjezdnem z Le Have.
— Harmon Rush mówił, że tym sposobem można ich poruszyć. Mnie ta w zupełności wystarczy zwykły język Stanów Zjednoczonych. Ale tabaku brak nam piekielnie. Chłopaczku, a może ty umiesz mówić po francusku?
— Ma się rozumieć! — odrzekł Harvey z przechwałką i jął krzyczeć: — Hej! słuchajcie! Arretez-vous! Attendez! Nous sommes venant pour tabac.
Ah, tabac, tabac! — zawołano z okrętu francuskiego i znów ozwały się śmiechy.
— To ich piknęło. W kużdym razie spuszczajcie czółno na wodę — ozwał się Tom Platt. — Nie mam-ci ja wprawdzie świadectwa z języka francuskiego, ale znam inną gwarę, która jak mi się zdaje, zrobi swoje. Chodź-no, Harveyu, i wykładaj nam jeich słowa.
Niepodobna opisać szczęku i rwetesu, jaki powstał, gdy Tom Platt i Harvey zostali wciągnięci na czarną burtę francuskiego statku. Kajuta główna była wokoło oblepiona jaskrawemi drukami, przedstawiającemi Matkę Boską — którą tu zwano N. Panną z Nowej Fundlandji. Harvey przekonał się, że jego francuzczyzna nie miała akcentu właściwego Ławicom, a cała rozmowa musiała z jego strony ograniczyć się do uśmiechów i kiwania głową. Natomiast Tom Platt wymachiwał żwawo ramionami i dawał sobie wspaniale radę. Kapitan poczęstował go łykiem jakiejś niemożliwej gorzałki, a operowo-komiczna załoga o włodatych podgardlach, czerwonych czapkach i długich nożach powitała go jako kumotra, poczem rozpoczął się targ. Tamci mieli wbród tytoniu — i to amerykańskiego, za który nigdy nie płacono cła Francji; wzamian żądali czekolady i sucharów. Harvey odpłynął zpowrotem, ażeby porozumieć się z kucharzem i Diskiem, którzy mieli pieczę nad zapasami żywności; gdy powrócił, rozpoczęło się koło steru francuskiej nawy przeliczanie puszek kakao i worków z sucharami. Wyglądało to na korsarski podział łupów; w każdym razie Tom Platt odjechał przewiązany pękiem czarnego pig-tailu, a opchany paczkami tytoniu do palenia i żucia.
Jowjalni marynarze popłynęli znów hen we mgły, a na ostatku jeszcze posłyszał Harvey śpiewaną chórem piosenkę:

Par derriere chez ma tante
Il y a un bois joli,
Et le rossignol y chante
Et le jour et la nuit...
Que donneriez-vous, belle,
Qui l’amenerait ici?
Je donnerais Quebec
Sorel et Saint Denis.

— Czemu to przypisać, że moja francuszczyzna nic nie wskórała, a twoja rozmowa na migi osiągnęła skutek? — zapytał Harvey, gdy wymieniony towar został rozdzielony pomiędzy załogę We’re Here.
— Rozmowa na migi! — roześmiał się Platt opryskliwie. — Juści, była to rozmowa na migi, ale o wiele starsza od twojej francuzczyzny, Harve, Dyć okręty francuskie są pełne farmazonów... w tem leży przyczyna...
— Więc i ty jesteś masonem?
— Czyż ci się to nie widzi? — odrzekł były marynarz floty wojennej, nabijając sobie fajkę, a Harvey musiał zgłębiać jeszcze jedną tajemnicę głębin morskich.





  1. W angielskim języku jest tu dwuznacznik: „germans“ (kuzynowie) i „Germans“ (Niemcy).
  2. Widocznie dzieło Józefa Flawjusza o wojnie żydowskiej za cesarza Tytusa. (Przyp. tłum.).
  3. Cypel wschodni.
  4. Przekręc. ang. board — deska, tablica.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Józef Birkenmajer.