Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jama Wielorybia — rzekł Manuel, zwijając linę. — To-ci będzie z Diskiem uciecha! W drogę!
I jęli wiosłować w stronę szonera, gdzie zastali Tomka Platta i innych, pokpiwających sobie z szypra, że przecie raz przyprowadził ich nad brzeg jałowej Głębi Wielorybiej, — jak zwano otchłanną czeluść pośrodku Wielkiej Rewy. Przebijając się skroś mgły, obrali sobie nowe stanowisko. Tym razem włosy stanęły na głowie Harveyowi, gdy w Manuelowej łodzi wypłynął znów na morze. W głębi białej mgły posuwało się coś białego, ziejącego tchnieniem grobowego chłodu. Było to pierwsze spotkanie Harveya ze straszliwą górą lodową, nawiedzającą latem Ławice. Z przerażenia ukrył się na dnie łodzi, natomiast Manuel począł się śmiać...
Wszakoż trafiały się i dni jasne, pieściwe, ciepłe, gdy grzechem wydawało się czynić co innego, jak ciągać rybackie wędy i muskać wiosłem „słoneczne wód ukropy“; bywały też dnie, pełne rzeźwych wzwiewów, a wtedy Harveya uczono, jak się steruje szonerem, by przerzucić go na inne stanowisko.
Serce i dusza drgnęły mu radością, gdy po raz pierwszy wyczuł, że kil statku jest posłuszny jego ręce, złożonej na szprychach, prześlizgując się ponad długiemi bruzdami wodnej powierzchni, w miarę jak fokżagiel, niby krzywiec srebrnego sierpa, siekał błękitny przestwór powietrza. Była to rzecz zaiste wspaniała! — chociaż tam Disko zrzrędził, że żmija połamałaby sobie kręgosłup, gdyby miała płynąć tym torem. Atoli jak to