Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie — e... nigdy — powiadał Penn, zaciskając mocno wargi. — Juści, Pennsylvania Pratt — powtarzał sobie bez końca.
Czasami znowu krótką pamięcią grzeszył Salters, wymyślając na poczekaniu nowe nazwiska, np.: Haskins Rich lub M’Vitty; atoli Penn był zawsze jednakowo zadowolony — aż do następnego razu.
Okazywał zawsze niezwykłą tkliwość w stosunku do Harveya, nad którym litował się jednocześnie, jako nad dzieckiem pozbawionem opieki macierzyńskiej i jako nad rzekomym warjatem. Gdy Salters tę jego słabość do chłopaka zauważył, stał się również dla Harveya bardziej wyrozumiały. Salters nie był osobistością nazbyt miłą, gdyż uważał za swą powinność trzymanie chłopaków w garści; to też Harvey odpłacał mu się pięknem za nadobne. Gdy udało mu się po raz pierwszy, nie bez lęku i drżenia wejść na szczyt grotmasztu (Dan wspinał się tuż poza nim, by mu pomagać w razie potrzeby), uważał za swoją powinność zawiesić tam wielkie skórznie Saltersa, na wstyd i pośmiewisko wobec innych szonerów, jakie mogły przejeżdżać tą drogą. Z Diskiem Harvey nie pozwalał sobie na żadne żarty ani poufałości — nawet wtedy, gdy stary szyper porzucał ton rozkazujący, odzywając się do chłopca, jak do reszty załogi: „Nie zechciałbyś zrobić tego a tego?“ „Zdaje się, że raczej powinieneś“... itd. Dokoła gładko wygolonych warg oraz w namarszczonych